wtorek, 28 października 2014

Ultrałemkowyna 2014 - relacja

Nie jestem dumny z tego, że dotarłem do mety. Nie jestem dumny z tego, że pokonałem 146 kilometrów. Jestem za to dumny z tego, że się nie poddałem. Że nie zszedłem z trasy, choć powodów by odpuścić było na każdym kroku aż nadto.

Jednak zacznę od tego, że nie przebiegłem tego biegu, ja go wymęczyłem, wydarłem razem z błotem z wnętrza beskidzkiej ziemi. Dość powiedzieć, że od punktu odżywczego na 102. kilometrze trasy w Iwoniczu-Zdroju biegania nie było już wcale. Pozostał tylko marsz. Blisko 50 kilometrów monotonnej wędrówki bez szczególnej nadziei, bez ambicji i bez oczekiwań...

Ultrałemkowyna mnie obnażyła. Jednak nie w negatywnym sensie, raczej tak pieszczotliwie, zadziornie. Pośrodku beskidzkiej głuszy poczułem się jak szkolny urwis, który robił sobie zgrywy z niepozornego wuefisty, a ten, doprowadzony do ostateczności, zdjął mi portki na oczach całej klasy. Wuefistą była Łemkowyna, urwisem - ja, a klasą - bezkresny beskidzki las.

Nie doceniłem tego biegu, może wręcz zlekceważyłem. Dystans, przewyższenia, limity czasu na trasie, wszystko to potraktowałem jak cyferki bez znaczenia. Nie zadałem sobie przed startem trudu, żeby chociaż spróbować sobie wyobrazić, co może oznaczać 146 kilometrów, czym może być ponad 10 tysięcy metrów przewyższeń, czy doba z okładem spędzona na jednych i tych samych nogach.

Z 31 godzin na czerwonym szlaku, dobre 20 pokonałem w całkowitej ciemności. Jesienna noc jest długa, noc w lesie - jeszcze dłuższa, a druga jesienna noc w lesie, w drodze i w przemoczonych butach jest najdłuższą w twoim życiu. Najdłuższe jest też kilkanaście kilometrów dzielące ostatni punkt od mety. Tylko krok jest z każdym metrem coraz krótszy...

Jeszcze przed startem, kiedy oczekiwaliśmy północy siedząc (albo leżąc) w korytarzu krynickiej Hali Lodowej, kwestię kroków pięknie podsumował jeden z biegaczy. Kolega odpytywał go zza miniaturowej kamerki o odczucia przed biegiem, a on odpowiedział mniej więcej tak: "O ile dystans 150 kilometrów mnie nie przeraża, to kiedy pomyślę sobie, że na każdy metr składają się dwa kroki, a w każdym kilometrze jest tysiąc metrów, to ze 150 kilometrów nagle robi nam się 300 tysięcy kroków. To już robi wrażenie, co?!".

Na mnie największe wrażenie zrobił niedźwiedź, na którego natknąłem się jakieś 7 kilometrów przed metą. Drobiąc kroki podchodziłem po łamiącej się pod stopami, oszronionej trawie pod ostatnie wzniesienie na trasie, gdy nagle ujrzałem przed sobą pasącego się miśka. Był tłusty i ciemny, ale nie złowrogi. Gdy się do niego zbliżyłem i zmierzyłem go snopkiem światła z mojej czołówki, nie drgnął ani o centymetr. Pewnie dlatego, że tak naprawdę nie był niedźwiedziem, tylko gniadym koniem o masywnym zadzie i dość krótkim grzbiecie. Kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że spędziłem dobrą minutę na gapieniu się w przerażeniu na konia, pomyślałem sobie, że oto Ultrałemkowyna po raz kolejny pięknie sobie ze mnie zadrwiła.

Jednak udawanie niedźwiedzia to niejedyny numer jaki wygłodniały gniadosz z kolegami zrobili mi i pozostałym ultrasom. Otóż okazało się, że mrożona trawa to nie to co beskidzkie rumaki lubią najbardziej. Beskidzkie rumaki najbardziej lubią żółte chorągiewki wyznaczające trasę. Ale o tym dowiedziałem się już na mecie, kiedy jeden z uczestników narzekał, że fragment łąki był słabo oznakowany. Na to ktoś inny odpowiedział, że widział, jak znaczniki jeden po drugim zjadały konie. Co więcej, w świetle czołówki ich oczy świeciły na niebiesko, dokładnie tak samo jak fluorescencyjne naklejki na chorągiewkach. Można sobie wyobrazić konsternację, kiedy kierujesz się na niebieski punkt, ale zamiast na chorągiewkę natykasz się na końskie ślepia...

Chciałbym napisać, że Ultrałemkowyna była pięknym biegiem. Ale nie, nie była. Przynajmniej nie dla mnie. Ultrałemkowyna to wycisk, gwałt na organizmie, test charakteru, istne biegowe skaranie. Nie było w niej piękna, przyjemności, uśmiechu - było za to zaciskanie zębów, odparzone dupsko, stopy Shreka i ratowanie się folią nrc, gdy lodowaty, wilgotny wiatr w dwie minuty wychłodził mi organizm do tego stopnia, że mój wewnętrzny silnik musiał wybierać: utrzymać ciepłotę ciała albo pozwolić brnąć dalej. Nie przesadzam pisząc, że bez nrc mogłem tam spokojnie zamarznąć i zdechnąć.

Jednocześnie nie mogę nie wspomnieć o tych momentach, gdy trasę na chwilę zostawialiśmy gdzieś z boku, i oddawaliśmy swoje ciała i umysły pod opiekę nieocenionych wolontariuszy na punktach odżywczych. Myślę, że nigdy nie zapomnę przede wszystkim punktu na stacji narciarskiej w Puławach Górnych na 119. kilometrze. To z jaką cudowną opiekuńczością nas tam ugościli wciąż nie mieści mi się w głowie, a smak i słodkie ciepło serwowanej tam zupy dyniowej czuję na języku aż do dziś.

Nie byłoby mety gdyby nie ta zupa, ale i nie byłoby mety gdyby nie mój kompan Tomek. Biegliśmy razem pierwszy raz, poznawaliśmy się więc właściwie na bieżąco (ha ha!), ale wiem, że gdyby nie on, mógłbym się w którymś momencie poddać. A dzięki temu, że wciąż się nawzajem motywowaliśmy, dużo rozmawialiśmy o swoich obawach, ale i o tym co zrobimy, jak już dotrzemy do celu, udawało się jakoś przetrwać tę nieustającą katorgę. Myślę, że przeżyliśmy na Ultrałemkowynie takie prawdziwe braterstwo trudu i znoju. Najprawdziwszą męską przygodę jak z Thorgala...

No i na koniec, nie byłoby mety, gdyby nie obietnica jaką daliśmy innemu UltraŁemkowi, Rafałowi, którego w Chyrowej dosłownie zwaliła z nóg nagła choroba. Widząc jak bardzo chce ruszać dalej i jak bardzo nie jest w stanie, obiecaliśmy mu, że jeśli on nie będzie ryzykował i zostanie w cieple, my dotrzemy do Komańczy za niego. Zgodził się, a nam nie pozostało nic innego jak uświadomić sobie, że oto nie ma już odwrotu od ukończenia największej biegowej przygody w naszym życiu... 

czwartek, 16 października 2014

Roll'n'Roll

Nie ma rocka. Rock się skończył wraz z ostatnim taktem tego twista:



Ale jest roll. A lot of roll!

Roluję od trzech dni, wałkuję, ugniatam, przetaczam. Kiedyś robiłem tak z ciastem. Na słodkości albo na makaron. Dzisiaj robię tak z udem. I z tyłkiem. I wiecie co? Po raz pierwszy w historii hasło "dupa zbita" oznacza, że coś się udaje. Udo się udaje. A konkretnie pasmo biodrowo-piszczelowe. No i dupa. Bo to na niej pasmo się zaczyna.

Tyłek mnie boli od tego rolowania jak cholera, udo jeszcze bardziej. Najbardziej z boku, z tyłu też trochę, i tylko przód jakoś się uchował. Na początku miałem dość po kilku minutach, dziś - po czterech dniach masochistycznych porannych i wieczornych sesji - dochodzę do minut dziesięciu a może i kwadransa. Trzy czwarte czasu dostaje w kość kontuzjowana noga, resztę ta druga-jeszcze zdrowa. Profilaktycznie, żeby zaraz i w niej się ścięgno nie ściągnęło zanadto.

Dla tych, których to interesuje szybka historia problemu. Zima 2010 - niewinne winko, tańce, udawanie Johna Travolty, trach!, coś pykło w łąkotce przyśrodkowej lewego kolana i bania zamiast kolana. Lato 2010 - artroskopia, zeszycie popękanej łąkotki, 3 miesiące w pozycji na bociana, na jednej nodze, w tym taniec-skakaniec ze świadkową na weselu brata. Efekt: udo prawej nogi jak u kulturysty, łydka jak udo Kenijczyka. Za to lewa - katastrofa, jak u Anji Rubik, tylko więcej włosów. Wczesna jesień 2010 - rehabilitacja w zakresie o 50% okrojonym od zalecanego, bo po kilku słono opłaconych wizytach w klinice rehabilitacyjnej prędko zajrzało mi w oczy widmo bankructwa. Późna jesień 2010 - Powrót do biegania, pierwsze "piątki", "dyszki", aż w końcu pokusiłem się o zimny, jesienny półmaraton. Wiosna 2011 - Powrót z Kanady do Polski i decyzja o tym, że rezygnuję z transportu miejskiego i wszędzie jeżdżę na rowerze albo biegam. No i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że wytrzymałość mojego ciała była mniejsza od mojego ego i po kilku tygodniach wszędziebiegania, gdzieś nad Wisła wracając nie pamiętam skąd, poczułem nagle dziwny ból po zewnętrznej stronie prawego kolana. Lewa noga nie zdążyła po zabiegu dojść do pełni formy i sił, więc mądry organizm odciążał ją dociążając sąsiadkę. A prawa sąsiadka mogła wytrzymać dużo, ale rozbratu z MZA nie wytrzymała. I tak poznałem się z pasmem biodrowo-piszczelowym. Choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem...

Od wiosny 2011 roku, czyli od 3 i pół roku, ból wciąż pojawia się i znika - czasem przychodzi na krótko, a czasem na dłużej, raz wyłączył mnie z treningów na dobrych kilka miesięcy. Na początku myślałem, że to sprawka naciągniętych więzadeł, zbitej rzepki, albo urazu łąkotki. Jednak po przewertowaniu niezliczonych artykułów na biegowych portalach, stawało się dla mnie coraz bardziej jasne, że to właśnie pasmo biodrowo-piszczelowe - w jakiś sposób wywołuje kłucie i pieczenie w prawym kolanie. Ostatecznie moje przypuszczenie potwierdził Dr. Kranc - podobno jeden z najlepszych fachowców od USG w Warszawie - który najpierw postawił diagnozę: "konflikt pasma biodrowo-piszczelowego z nadkłykciem kości udowej", a następnie poinformował mnie, że "bieganie wcale nie jest dla pana dobre". Tak na marginesie, bardzo mi się spodobała ta jego szczerość.

Doktor Kranc nie wchodząc w szczegóły zdążył mi jeszcze tylko poradzić, że na tego typu uraz najlepsze są ćwiczenia wzmacniające, rozciąganie i rolowanie właśnie! No więc wracając do domu podskoczyłem do sklepu rehabilitacyjnego, kupiłem ostatni dostępny wałek-roller-masażer i...dawaaaj w internet szukać prawidłowego sposobu wykonywania ćwiczeń. Już po chwili miałem wrażenie, że dosłownie co drugi biegacz miał do czynienia z tym samym problemem co ja, bo artykułów, wideów i innych vlogów na ten temat są w sieci tysiące tysięcy. Istny potop wiedzy!

Także od tamtej pory roluję. I mimo że jest to zajęcie naprawdę bolesne i nierzadko wykrzywiające twarz w grymasie dyskomfortu, mam poczucie, że już po czterech dniach czuję poprawę. Może to autosugestia, a może magiczna moc wałka. Nie chcem ale ćwiczem! Wszak Łemkowyna czeka!!!        

wtorek, 14 października 2014

Let's Rock, Let's Run!

Dzisiaj będzie krótko: zapraszam do obejrzenia mojej wideo-relacji z R'n'R Maratona de Lisboa. Warto poświęcić 8 minut chociażby ze względu na muzykę, bo Moonshiners, BIEGLI i The Stubs naprawdę dają czadu!!! Tchau!

sobota, 11 października 2014

Ultrałemkowyna - parę słów i zdjęć z I etapu

Prawie równo 3 miesiące po zmierzeniu się z drugim fragmentem trasy Ultrałemkowyny z Koziego Żebra do Wołowca, kilkanaście dni temu spróbowałem swoich sił na odcinku początkowym: z Krynicy-Zdroju do Regietowa. Tym razem niestety nie mogłem biec ze względu na ciągnący się jeszcze od Forest Run'u uraz pasma biodrowo-piszczelowego, więc pokonałem 26-kilometrową trasę ekspresowym marszem. Pięć i pół godziny po wejściu na czerwony szlak w Krynicy byłem w Regietowie i tym samym zakończyłem mój test generalny trasy. Po tym doświadczeniu i na dwa tygodnie przed startem 150-kilometrowej Łemkowyny Ultra Trail wiem jedno - zawody te na pewno będą ogromnym wyzwaniem dla uczestników, jednak po tym co zobaczyłem myślę, że przed jeszcze trudniejszym zadaniem niż biegacze stoją sami organizatorzy.


Poza nielicznymi odcinkami, gdzie pogubić się nie da, właściwie na każdym kilometrze znajdzie się miejsce, gdzie brakuje oznakowania, szlak jest niewidoczny, brakuje informacji o skręcie, albo skręt jest ale nie ma wskazówki czy należy skręcić razem z nim. Do tego tuż za Krynicą natkniemy się na sporo powalonych grubych drzew, przez które przeprawa w tłumie w środku nocy może być naprawdę upierdliwa. Myślę więc, że jedynym sensownym rozwiązaniem jest pójście tropem organizatorów np. UTMB i gęste "udekorowanie" trasy fluorescencyjnymi taśmami. Obawiam się, że w innym wypadku wszyscy się pięknie na naszej pięknej Łemkowszczyźnie pogubimy!

 
Oprócz tych fragmentów, gdzie zamiast biec będziemy musieli skakać niczym kozy karpackie ponad rozrzuconymi jak zapałki potężnymi świerkami, odcinek z Krynicy do Mochnaczki jest bardzo przyjemny, a jedynym dodatkowym utrudnieniem może być błoto. Podczas mojego rekonesansu było stosunkowo sucho, a i tak w niektórych miejscach przedzierałem się przez niezłą paciarę. Aż strach pomyśleć, co się tam będzie działo, jeśli - tfu, tfu - przed Ultrałemkowyną Beskid Niski, jak to ma czasem w zwyczaju, spłynie deszczem...




Jednak na szczęście wiele jest też momentów gdzie śmiało będzie się można rozpędzić, cieszyć każdym szybkim krokiem w dół i rozkoszować tajemnicą młodej, beskidzkiej nocy...



Tuż przed Mochnaczką po raz pierwszy spotkamy się z magią Beskidu. Kiedy to zobaczyłem, pomyślałem, że coś takiego mogło się zdarzyć tylko tu. Czyżby ktoś malował szlak po "kropce"?


Zaraz potem kolejna niespodzianka z gatunku tych naprawdę niespodziewanych - najprawdziwszy most zwodzony! A żeby było śmieszniej szlak na "moście" został namalowany tak, że widać go tylko z jednej strony - tej przeciwnej do kierunku, w którym już niedługo pobiegnie Ultrałemkowyna. Istnieje więc ryzyko, że bez odpowiedniego oznaczenia tej niezwykłej przeprawy, biegacze przegapią skręt i - kilkaset metrów dalej - będą zmuszeni skorzystać z mostu alternatywnego. Brrr...

Most zwodzony w kierunku Komańczy
most zwodzony w kierunku Krynicy
widok z mostu
most alternatywny
Dalej biegacze niech pamiętają, że winkiel stodoły należy wziąć z lewej strony, i już po chwili wyskoczą na krótki odcinek asfaltu w Mochnaczce. Za to później już prawie same górki aż do Banicy koło Izb. To zdecydowanie najpiękniejszy odcinek pierwszej części trasy, szkoda że będziemy go pokonywać po ciemku...









W Banicy koło Izb magia Beskidu przybiera swoją mniej przyjazną twarz. Po pierwsze, w miejscu w którym szlak wprowadza nas do wioski, to coś za stodołą to nie błoto tylko najczystsza gnojówka. A zatem impregnację Waszych salomonów, inowejtów i innych trailowych cudeniek dostajecie w pakiecie! 


Jednak najgorsze ma dopiero nastąpić. A jest nim Kajtek, 5-letni mieszaniec, klasyczny mały wioskowy czarno-biały jebik, który niepostrzeżenie wyskakuje zza rogu stajni, wgryza się swoimi nieproporcjonalnie wielkimi i ostrymi zębami prosto w achillesa, po czym momentalnie ucieka. Ugryzienie Kajtka bardziej zaskakuje niż boli, ale cholernie wkurza i jest nieuniknione. Kiedy następnego dnia przyjechałem do Banicy wylegitymować jego i jego właściciela z historii szczepień, bydlak użarł mnie znowu. Na szczęście tym razem byłem w długich spodniach, które ochroniły mnie przed ukąszeniem Kajtka. Dwie dobre wiadomości są takie, że jest szansa, że w nocy - kiedy będziemy przebiegali nieopodal jego stajennej budy - Kajtek będzie jeszcze spał. Druga jest taka, że ten mały potwór jest szczepiony!


Odcinek z Banicy do Izb jest dużo przyjemniejszy niż spotkanie z Kajtkiem, choć szlak wciąż można zgubić bardzo łatwo. Dopiero za rzeką (ciekawe jaki będzie jej poziom pod koniec października?) w Izbach widać, że PTTK jednak czasem czuwa. Zła wiadomość jest za to taka, że znaczniki są bardzo czytelne przy drogach, tam gdzie i tak wiadomo gdzie biec, za to jak tylko wkraczamy w las, trzeba liczyć głównie na swojego własnego czuja!


     








Za Izbami w kierunku Ropek z orientacją powinno być łatwo, bo przez kilka dobrych kilometrów będziemy brnąć lekko pod górę szeroką, szutrową drogą leśną. Jednak w pewnym momencie nagle trzeba będzie skręcić w lewo, więc czujność będzie na wagę złota! Ten szutrowy odcinek dla wielu może być nużący, także jeśli ktoś nie lubi "drogi Mirka" na Rzeźniku albo męczył się na dobiegu do mety na Niepokornym Mnichu, radzę solidnie przygotować się mentalnie na ten fragment. Dalej zbiegamy przez las do Ropek, gdzie szlak łączy się z bitą, wiejską drogą, aż docieramy do asfaltu, który doprowadzi nas aż do Hańczowej, czyli pierwszego oficjalnego punktu na trasie Ultrałemkowyny!









Tuż za Hańczową magia Beskidu w swojej złośliwej formie ukazała mi się tamtego dnia po raz trzeci, na szczęście - ostatni. Kiedy w oddali już widziałem skąpaną w chmurach czapę Koziego Żebra, na mojej drodze ukazał się mocno wezbrany strumień. Nie zastanawiając się długo, w końcu moje buty już i tak były całe mokre od siąpiącego od jakiejś godziny deszczu, przeprawiłem się przez niego sprawnie i ruszyłem dalej przed siebie. Po dobrym kilometrze zaczęło mnie zastanawiać, że czerwony szlak po raz kolejny nagle się urwał. Na szczęście łaskawy los zesłał mi pasterza z parasolką, który zapytany o to, czy dobrze idę, odpowiedział:

"A gdzie tam! Szlak idzie strumieniem. Tam kiedyś namalowali na drzewie czerwony znaczek, ale przyjechała energetyka, ścięła drzewo, ale znaczka już nie odmalowała. Najlepiej pójdź pan jeszcze do góry - ale nie za daleko! - i skręć pan w lewo, tam gdzie ścinka, i potem ostro pod górę, to wrócisz pan na szlak."

No po prostu takie rzeczy tylko tu! Bardzo podziękowałem panu z parasolką i podążając za jego wskazówkami rzeczywiście wkrótce odnalazłem czerwony szlak. Ale potem zgubiłem go jeszcze trzykrotnie i w końcu na szczyt Koziego Żebra dotarłem najpierw kierując się na azymut, a potem przypadkiem odnalezionym szlakiem niebieskim (który pod sam koniec połączył się z czerwonym). 
Ostre zejście z w kierunku Regietowa w połączeniu z kontuzją dało taki efekt, że poruszałem się jak paralityk, ale i tak byłem szczęśliwy, że po tylu perypetiach udało mi się zrealizować plan w jednym kawałku i nie musiał interweniować GOPR...




    
Drodzy uczestnicy Ultrałemkowyny, po tym wszystkim myślę więc, że na tej pięknej ale też jedynej w swoim rodzaju trasie, oprócz porządnych butów, ubrań, czołówek, dobrze wyposażonych przepaków, przyda się Wam też dużo...dystansu do samych siebie i jeszcze więcej poczucia humoru! Tak na wszelki wypadek. Do zobaczenia już za dwa tygodnie na Ultrałemkowynie!!!

środa, 8 października 2014

Rock’n’Roll Maratona de Lisboa

Przed wyjazdem do Portugalii moim jedynym wyobrażeniem o Rock’n’Roll Maratona de Lisboa był obrazek morza biegaczy sunących przez rozrzucony zamaszyście nad rzeką Tejo most Vasco da Gama. Zainspirowany przewijającymi się w internecie zdjęciami startu widzianego z lotu ptaka, spodziewałem się dziesiątek tysięcy ludzi ruszających spod majestatycznych, białych pylonów zagrzewanych do walki przez granego na żywo gitarowego rocka. Wkrótce okazało się jednak, że moje wyobrażenia to jedno, a rzeczywistość - drugie.

Rzut oka na mapę trasy wystarczył, żeby zdać sobie sprawę, że z mostu rzeczywiście startują, ale nie maratończycy, tylko uczestnicy półmaratonu oraz mini maratonu (6,6 km). I to właśnie oni byli tłumem ze zdjęć. Maratończycy zaś, zamiast z mostu Vasco da Gama, ruszali z oddalonego o 25 kilometrów na zachód od centrum Lizbony, niewielkiego miasteczka Cascais. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się też, że spośród 23 196 zawodników zapisanych na wszystkie dystanse, maratończycy stanowili liczbę raptem 3 712. Przy czym, choć to stosunkowo niewiele w porównaniu z frekwencją na maratonach w innych europejskich stolicach, to i tak wystarczyło do pobicia krajowego rekordu i prześcignięcia o ponad 100 uczestników dotychczasowego lidera – listopadowego maratonu w Porto.

Konieczność dojazdu z Lizbony nad wybrzeże Atlantyku wymagała wyjątkowo wczesnej pobudki, tym bardziej że start w Cascais zaplanowano na 8:30, jednak nagroda z całą pewnością była warta tych kilku skradzionych kwadransów snu. A była nią trasa. Przez pierwsze 30 kilometrów właściwie cały czas prowadząca wzdłuż linii brzegowej – najpierw oceanu, a później wpadającej w zatokę rzeki Tejo. Biegliśmy więc w towarzystwie palm, klifów, plaż, fal i ślizgających się po nich surferów. Do tego – zgodnie z zapowiedziami organizatorów – regularnie co kilka kilometrów rozstawione były rockowe kapele wspierające maratończyków muzyką na żywo.

Po dotarciu do Oeiras a następnie do przedmieść Lizbony wciąż przesuwaliśmy się wzdłuż linii brzegowej, lecz oceaniczne promenady zostały zastąpione przez portowe nabrzeże, a urokliwe ścieżki rowerowe ustąpiły miejsca trakcji kolejowej. Wkrótce nad naszymi głowami śmignął drugi ze słynnych lizbońskich mostów – Ponte 25 de Abril, po czym znaleźliśmy się u progu historycznego centrum miasta.

Wielka szkoda, że ten prawdziwie lizboński fragment trasy z jej wąskimi uliczkami, rozległymi placami, wysokimi pomnikami i uroczymi kibicami, okazał się tak krótki. Albowiem po kilku szybkich kilometrach w otoczeniu zabytkowych kamienic, kawiarnianych ogródków i w glorii pełnych uznania spojrzeń ze strony niedzielnych spacerowiczów, nagle wstąpiliśmy w nieznany dotąd obszar doków portowych i opustoszałych magazynów. I w tym otoczeniu pozostaliśmy już właściwie do samej mety. Smutny krajobraz rozweselały tylko przygrywające co jakiś czas kolejne zespoły rockowe. Jednak większość biegaczy na tym etapie wyglądała już tak, jakby nie dochodziły do nich absolutnie żadne dźwięki. Na 35. kilometrze pragnęli tylko jednego – dotrzeć do mety...

A ta robiła wrażenie! Po sąsiedzku finiszowali uczestnicy wszystkich dystansów, w tym dwóch najdłuższych: maratonu i półmaratonu, który startował o 10:30. Dzięki temu wrażenie tłumu, gwaru i głośnego dopingu kibiców niesamowicie się potęgowało. Do tego z rozstawionej nieopodal ogromnej sceny dawali czadu portugalscy rock'n'rollowcy budząc do życia kolejnych wycieńczonych maratończyków. W rytmie ich muzyki maraton lizboński wygrali Kenijczycy - wśród kobiet najlepsza z czasem 2:26.47 była Visiline Jepkesho, a wśród mężczyzn całą konkurencję zostawił w tyle Samuel Ndungu wygrywając zawody z rezultatem 2:08.21. Obydwa wyniki okazały się najlepszymi w historii na portugalskiej ziemi. Wśród 1 512 biegaczy zza granicy na metę dotarło również 52 biegaczy z Polski, co oznacza, że byliśmy dziewiątą najliczniejszą nacją na Rock'n'Roll Maratona de Lisboa! Parabéns!!!