sobota, 13 czerwca 2015

Maraton Beskid Niski

Z Sękowej ruszyli ku grzbietowi Magury Małastowskiej. Odziani w nieprzemakalne ciuchy i obuci w potężne terenowe bieżniki. Musieli gnać wierzchem jak wściekli. Wskazywały na to ich poczerwieniałe od wysiłku twarze i ślady błota na łydkach i plecach. Bo wiadomo, że kto biegnie szybko po szlaku, ten tak właśnie wygląda. Tylko beztroskie uśmiechy zdradzały, że nie biegli dziś w zawodach, nie było na ich twarzach takiej determinacji jak u pozostałych biegaczy. 

Ze szczytu Magury zlecieli jak dwa młode jelenie, mijając przy tym schronisko turystyczne i rozwidlenie dróg powyżej Przełęczy. "Co za wariaci biegną pod prąd?!" - pomyślałem, kiedy dostrzegłem w oddali ich sylwetki. Jednak im byli bliżej, tym bardziej do mnie dochodziło, że to nie żadni wariaci. To po prostu Tomek i Bartek, zaprzyjaźnieni ultrasi z Gorlic, wybiegli nam na przeciw. Postanowili podprowadzić nas kawałek, a przy okazji zrobili sobie terenową pętelkę o długości - bagatela - 25 kilometrów z okładem. Złapali nas równo pośrodku serpentyn wijących się od Małastowa do Przełęczy i towarzyszyli nam aż do Nowicy. 
Góry, bieganie, braterstwo - oto właśnie Maraton Beskid Niski!

Beskid Niski to taka kraina, gdzie jest pięknie niezależnie od tego, czy świeci słońce, pada deszcz, czy horyzont spowija mgła, czy rozmywa się on w mroźnym powietrzu. Beskid Niski jest piękny zawsze. Ale bezsprzecznie najpiękniejszy jest, gdy się po nim biega!

Staram się wracać do mojej małej ojczyzny przynajmniej raz w miesiącu, a jeśli to możliwe to częściej. Jeśli nie pojawię się tam przez kilka tygodni, czuję że zaczyna mi brakować tlenu, kolorów, smaków i zapachów. Beskid Niski pachnie najpiękniej, jak przemierza się go biegiem. Ale nie sprintem - jak Bartek Gorczyca, który wygrał BNM 2015 z obłędnym czasem dwóch godzin i trzydziestu paru minut - ale truchcikiem, tak jak Paweł, Filip, Tomek, ja i Etoś - czterej pancerni i pies, którzy pojawiliśmy się na mecie w Wysowej prawie dwie godziny po zwycięzcy.

Beskid Niski smakuje najlepiej, kiedy dzień po maratonie, w trakcie którego przebiegło się między innymi przez Sękową, Małastów, Nowicę, Oderne, Kwiatoń, Skwirtne i Hańczową, i pokonało się blisko 1000 metrów podbiegów (w pionie!) i 700 metrów zbiegów (bynajmniej nie w poziomie), idzie się po jajka i mleko do pani Smereczniakowej, i robi się z nich pyszne proste śniadanie. Albo kiedy po maratonie odnajduje się w sobie jeszcze trochę sił, żeby wybrać się do ulubionego schroniska na Magurze, by zatopić zęby w pierogach ruskich albo z kapustą, które wyśle wam windą prosto do nieba (w gębie) najsympatyczniejszy gospodarz Wati.

Beskid Niski pachnie najpiękniej, kiedy wiosenny deszcz pada na jeszcze nieskoszone łąki, obmywa miedziane lub gontowe dachy drewnianych cerkwi, i spływa po pokrytych wapnem ścianach łemkowskich chyż i przydrożnych kamiennych kapliczek. Ale pachnie ten Beskid równie pięknie, kiedy biegniesz nieopodal pastwisk, z których z niedowierzaniem spoglądają na ciebie rozleniwione krasule. "I na co co się tak męczyć?" - zdają się pytać swoimi wielkimi, zaspanymi oczami.

Beskid Niski najpiękniej ogląda się właśnie o tej porze roku, kiedy zieleń jest tak bujna, tak dojrzała, tak jędrna, tak głodna życia... Chyba tylko beskidzka jesień dorównuje urokiem beskidzkiej wiośnie. No i może zima. Choć w sumie lato też jest niezłe - kiedy słońce kładzie się gdzieś nad Klimkówką i sprawia, że siwy koń staje się srebrny, brązowe ogrodzenie ogródka - złote, a kamienie okalające ognisko - platynowe. Szlachetny jest ten Beskid Niski, oj szlachetny...

I te punkty odżywcze i nawadniania, których spontaniczni gospodarze podeszli do biegaczy z taką bezinteresowną troską, atencją i sympatią. Polewali Wysowiankę z pełną koncentracją, tak jakby od tego zależało, czy uda się nam ukończyć bieg czy też nie. Nawet sołtys Nowicy polewał! A punkt w Odernem, ach jaki to był punkt, z jakim widokiem, jaki czysty, jaki roześmiany za sprawą pani gospodyni, która nie tylko poiła biegaczy ale i wlewała w ich serca moc entuzjazmu i wiary. Cudowna była ta pani...

I meta też była cudowna, w parku zdrojowym, wypełniona oklaskami, gwarem, zawodzeniem sympatycznego konferansjera i szczęściem biegaczy, którzy właśnie pokonali 42 tysiące 195 metrów po górach i pewnie dwa razy tyle kroków. Ale to były dobre kroki. I góry też były dobre. Takie ludzkie.

Wiecie co? Nie będę pisał nic więcej. Po prostu przyjeżdżajcie za rok, to sami zobaczycie jak tu jest fajnie!