środa, 11 listopada 2015

Bez miłości nie ma biegania

Jak biegać, kiedy serce krwawi?
Jak patrzeć, kiedy widać tylko łzy?
Jak oddychać, gdy powietrze pachnie smutkiem?
Jak odnaleźć drogę, gdy się nie zna kierunku?
Jak biegać, kiedy serce krwawi...

Bez miłości nie ma biegania. Trzeba zacząć wszystko od nowa.

sobota, 26 września 2015

Wszystko się popieprzyło, wszystko się poukładało.

Zbiegałem pewnie, ale bezpiecznie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Zostawiłem za plecami już 25 kilometrów trasy i najwyższe szczyty Tatr Zachodnich. Przy tym co było za mną, zbieg do schroniska Ornak był jak bułka z masłem. Bardzo śliskim masłem. Wcześniej i wyżej, hen na grani, kamienie były suche, za to w zalesionych niższych partiach, miejscami pojawiła się na nich wilgoć. A mokry kamień to coś, przed czym nie ochroni cię żaden bieżnik. Drogi ratunku są dwie: biec zachowawczo, właściwie iść, lub gnać w dół tak szybko, żeby tylko leciutko muskać ziemię. Ja wybrałem coś pomiędzy. Krok przy którym stopa ma z podłożem dłuższy kontakt. Wystarczająco długi, żeby wystrzelić cię w powietrze jak armata cyrkowego akrobatę.

Do dziś nie wiem, co tam się stało. Pamiętam tylko, że wiedziałem, że do pierwszego punktu kontrolnego został już tylko kawałeczek. Przy czym nie straciłem koncentracji, wydawało mi się, że kontroluję każdy krok. Ocknąłem się leżąc obok ścieżki ze świadomością, że właśnie wykręciłem połówkę hardflipa z lądowaniem na kamieniu. Drugi, nieco mniejszy głaz, leżał jakieś pięć centymetrów od miejsca, w które łupnąłem głową. Pieprzony, cyrkowy akrobata! Jeszcze leżąc, obmacałem się cały, szukając złamań. Przy czym nie pytałem się sam siebie, "czy?", tylko "co?". "Co sobie złamałem?!". Okazało się, że nic, cholerny fart! Ruszyłem w dalsze 2/3 trasy, a od tego momentu moimi jedynymi towarzyszami były rosnący ból i najpiękniejsze widoki, jakie kiedykolwiek widziałem w biegu.

Drugi raz w Tatrach w ciągu kilku miesięcy i drugi upadek, może to moje niskopienne pochodzenie pokazuje mi, że może i jestem człowiekiem gór, ale raczej tych niższych, bardziej beskidzkich? Jednak w przeciwieństwie do upadku na Biegu Marduły, tym razem załatwiłem się porządnie. Na adrenalinie jeszcze jakoś doczłapałem do mety, ale to co działo się później, to prawdziwy szpital na dwóch nogach. Od Biegu Ultra Granią Tatr minął już miesiąc, a razem z nim przeminęły kolejne marzenia: o BMW Półmaratonie Warszawskim, Forest Runie, a przede wszystkim o codziennych treningach.

Wszystko się popieprzyło!

Skoro wszystko się popieprzyło, to jak to możliwe, że wszystko się poukładało?

Wydaliśmy z przyjaciółmi gazetę o bieganiu. Co prawda jest to gazeta o bieganiu ultra, czyli - jak to ktoś zgrabnie określił - "nisza w niszy", ale wcale nas to nie martwi! Po cichutku chyba właśnie się spełnia moje marzenie, które od jakiegoś czasu nieśmiało wypowiadałem - "żyć bieganiem, a z czasem może i żyć z biegania"... Jesteśmy na początku drogi, pierwszy numer ULTRA został przyjęty z dużym entuzjazmem. A skoro jest entuzjazm czytelników i zapał redakcji, to może i coś z tego będzie... Na razie jest mnóstwo frajdy, a to najważniejsze!

Równolegle złożyliśmy zamówienie na produkcję gry. Kto nie wiedział, ten już wie. Od 9 miesięcy pracowaliśmy nad planszówką o bieganiu. Gra nazywa się KINGRUNNER i jest całkiem w dechę. Grało w nią kilka osób, których zdanie bardzo się dla mnie liczy i wszyscy powiedzieli, że gra się broni. Fundusze na jej produkcję udało się nam zebrać poprzez portal Polak Potrafi - w sumie pilotażowe wydanie KINGRUNNERA wsparło 160 osób. 160 osób!!! Przecież to jak średniej wielkości wieś w moim Beskidzie Niskim! Premiera gry w listopadzie.

A na koniec tego dobrego jutro startuję w Maratonie Warszawskim. Frajda jest potrójna. Raz, że w ogóle startuję, co po upadku na grani wcale nie było takie oczywiste. Dwa, że "#BiegamDobrze", czyli biegnę na rzecz Fundacji Rak'n'Roll, wspierającej swoich podopiecznych zmagających się z chorobą nowotworową. Trzy, że debiutuję jako "zając" - prowadzę zaprzyjaźnioną Anię, dla której jutrzejszy maraton będzie jej pierwszym startem w życiu na królewskim dystansie. Na dodatek Ania ma zadebiutować w drużynie Kingrunnera, więc frajda jest nawet poczwórna!

Wszystko się poukładało. I dobrze!       

sobota, 25 lipca 2015

Koniec jest początkiem mojego biegania

Mam nadzieję, że nikt z fanów Tiziano Terzaniego się nie obrazi, że tak ordynarnie zerżnąłem tytuł tego wpisu z tytułu jego pięknej książki. Tym bardziej, że Tiziano pisał o rzeczach wielkich, a moje bieganie to - z całym szacunkiem - nie jest kwestia życia i śmierci... No dobra, w sumie to może i jest kwestią życia!

Moje życie wywróciło się w ostatnim czasie do góry kołami. A razem z nim wywróciło się moje bieganie. A wszystko zaczęło się tak dosłownie, że aż trochę kiczowato. To było na zbiegu z Kasprowego Wierchu na trasie Biegu Marduły. Wcześniej startowałem w tych podniebnych zawodach dwukrotnie i za każdym razem akurat na tym odcinku to inni wyprzedzali mnie, a nie ja ich. Tym razem było inaczej. Leciałem jak wściekły, jak górski kozioł za kozicą w rui, jak kamień w sercu lawiny, jak Marcin Świerc ze zwichniętą nogą! Na całym kilkukilometrowym fragmencie wyprzedził mnie tylko jeden biegacz, na oko ze dwa razy szybszy ode mnie. Demon zbiegów!

Nagle coś mnie podkusiło, żeby w pełnym pędzie zacząć gmerać przy zegarku. Wystarczył ułamek sekundy, milimetr za nisko podniesiona stopa i już sunąłem mordą w dół. Muszę tu użyć mocniejszych słów. Bo ja się nie wywaliłem, nawet się nie wypieprzyłem, ja się po prostu firmowo wypierdoliłem! Traf chciał, że akurat na Mardułę postanowiłem się wystroić - założyłem białe getry-kompresy, a przede wszystkim biegowo-odświętną (przywdzianą po raz pierwszy!) pamiątkową koszulkę z ubiegłorocznego startu Darka Strychalskiego w Badwater. Po glebie wszystko co było białe, nagle zrobiło się brązowe od ziemi i czerwone od krwi, a wszystko co jeszcze kilka sekund wcześniej było w jednym kawałku, nagle nadgryzł ząb szlaku. W szoku, cały poszarpany i lekko obolały poleciałem dalej w dół. Dosłownie chwilę później spotkałem na swojej drodze Belę i Bellę, zaprzyjaźnione małżeństwo biegaczy podróżników. Rzuciłem im tylko, że "spóźnili się na najlepsze!", a oni odwdzięczyli się szybkim pstrykiem przesłony. No i dzięki temu pstrykowi mam pamiątkę z mojej wysypy, która, nie wiem jakim cudem, nie sprowadziła mnie prosto do zakopiańskiego szpitala.

fot. Ola Belowska

Tu następuje suspens, bo nie o dobiegnięcie do mety w tym wpisie chodzi. Meta była, jasne, medal też, i - co najważniejsze - zaprzyjaźnione gęby też były, ale lećmy dalej!

fot. James Selfie

Prosto z tatrzańskich szczytów zjechałem na ulicę Nowogrodzką w Warszawie. Serdeczny kumpel biegacz zatrudnił mnie u siebie w knajpie. Na stanowisku kelnerującego kierownika w lokalu o nazwie "Metr nad Ziemią". Nieźle, co? W sobotę byłem 2 tysiące metrów nad ziemią, a już w poniedziałek tylko metr. Życie...

Od samego początku mocno się zastanawiałem, jaki wpływ na moje bieganie będzie miała rewolucyjna zmiana rytmu pracy. Biurowa przeszłość stała się przeszłością zamierzchłą, a ja - nie po raz pierwszy w życiu - postawiłem się do pionu. Praca kelnera to ciężki kawałek chleba. Kilkanaście godzin na nogach, a wiele z tych godzin to czas przestany. Kiedy goście już nie zamawiają, tylko poświęcają się biesiadowaniu, kelner przestaje tańczyć wokół nich, i zaczyna się wyczekiwanie. Ale to nie czekanie jest najgorsze. Najgorsze jest to, że w standardowym gastronomicznym rytmie pracuje się 2 na 2, czyli dwa bite dni działasz, a dwa odpoczywasz. W teorii to ni mniej ni więcej tylko weekend co dwa dni, jednak rzeczywistość jest zupełnie inna. Po dwóch dniach przepracowanych w 16, 17 a nawet 20-godzinnym trybie, ostatnią rzeczą na jaką masz ochotę to trening lub - o, zgrozo! - wyjazd na bieg. Byłem więc pewien, że to koniec mojego biegania. Przynajmniej na jakiś czas...

Na starcie Supermaratonu Gór Stołowych kilka tygodni później stanąłem więc bez treningu to i bez większych oczekiwań. To dość trudny bieg, także uznałem, że sukcesem będzie dotarcie do trzydziestego kilometra. To był mój cel minimum. Jednak z każdym połkniętym kilometrem czułem, że moc aż mi paruje uszami. Zamiast zwalniać, rozpędzałem się, zamiast tracić siły, wydawało mi się, że je odzyskuję, no i gdy dotarłem do tego swojego celu minimum, zrobiło mi się wstyd, że w ogóle przyszło mi do głowy planować rejteradę. Jeszcze tylko wiadro lodowatej wody wylane na rozgrzaną głowę pod schroniskiem w Pasterce i już pędziłem dalej. Na metę na Szczelińcu dotarłem w zaskakująco dobrej formie, wręcz nie mogłem uwierzyć, że da się biegać po górach z taką łatwością. Nie przesadzę pisząc, że był to dla mnie najprzyjemniejszy bieg ultra od początku mojej przygody z hasaniem po górach. Tym samym okazało się, że praca kelnera to doskonałe przygotowanie ultramaratońskie!

fot. Nieznany

Wracając z Gór Stołowych na kolejną dwudniową zmianę w restauracji czułem się, jak Manchester United, który wpakował w finale ligi mistrzów 2 gole Bayernowi w ostatniej minucie meczu. Zawody, które miały mnie utwierdzić w przekonaniu, że pewien etap mojego biegania brutalnie się zakończył, w rzeczywistości pokazały mi, że zupełnie nie znam swoich granic i możliwości. Zamiast zamknąć, otworzyły mnie na nowe, zupełnie dotąd nieznane, możliwości mojego ciała i umysłu. Pozwoliły uwierzyć, że to co miało być końcem, może się okazać początkiem mojego biegania...              

sobota, 13 czerwca 2015

Maraton Beskid Niski

Z Sękowej ruszyli ku grzbietowi Magury Małastowskiej. Odziani w nieprzemakalne ciuchy i obuci w potężne terenowe bieżniki. Musieli gnać wierzchem jak wściekli. Wskazywały na to ich poczerwieniałe od wysiłku twarze i ślady błota na łydkach i plecach. Bo wiadomo, że kto biegnie szybko po szlaku, ten tak właśnie wygląda. Tylko beztroskie uśmiechy zdradzały, że nie biegli dziś w zawodach, nie było na ich twarzach takiej determinacji jak u pozostałych biegaczy. 

Ze szczytu Magury zlecieli jak dwa młode jelenie, mijając przy tym schronisko turystyczne i rozwidlenie dróg powyżej Przełęczy. "Co za wariaci biegną pod prąd?!" - pomyślałem, kiedy dostrzegłem w oddali ich sylwetki. Jednak im byli bliżej, tym bardziej do mnie dochodziło, że to nie żadni wariaci. To po prostu Tomek i Bartek, zaprzyjaźnieni ultrasi z Gorlic, wybiegli nam na przeciw. Postanowili podprowadzić nas kawałek, a przy okazji zrobili sobie terenową pętelkę o długości - bagatela - 25 kilometrów z okładem. Złapali nas równo pośrodku serpentyn wijących się od Małastowa do Przełęczy i towarzyszyli nam aż do Nowicy. 
Góry, bieganie, braterstwo - oto właśnie Maraton Beskid Niski!

Beskid Niski to taka kraina, gdzie jest pięknie niezależnie od tego, czy świeci słońce, pada deszcz, czy horyzont spowija mgła, czy rozmywa się on w mroźnym powietrzu. Beskid Niski jest piękny zawsze. Ale bezsprzecznie najpiękniejszy jest, gdy się po nim biega!

Staram się wracać do mojej małej ojczyzny przynajmniej raz w miesiącu, a jeśli to możliwe to częściej. Jeśli nie pojawię się tam przez kilka tygodni, czuję że zaczyna mi brakować tlenu, kolorów, smaków i zapachów. Beskid Niski pachnie najpiękniej, jak przemierza się go biegiem. Ale nie sprintem - jak Bartek Gorczyca, który wygrał BNM 2015 z obłędnym czasem dwóch godzin i trzydziestu paru minut - ale truchcikiem, tak jak Paweł, Filip, Tomek, ja i Etoś - czterej pancerni i pies, którzy pojawiliśmy się na mecie w Wysowej prawie dwie godziny po zwycięzcy.

Beskid Niski smakuje najlepiej, kiedy dzień po maratonie, w trakcie którego przebiegło się między innymi przez Sękową, Małastów, Nowicę, Oderne, Kwiatoń, Skwirtne i Hańczową, i pokonało się blisko 1000 metrów podbiegów (w pionie!) i 700 metrów zbiegów (bynajmniej nie w poziomie), idzie się po jajka i mleko do pani Smereczniakowej, i robi się z nich pyszne proste śniadanie. Albo kiedy po maratonie odnajduje się w sobie jeszcze trochę sił, żeby wybrać się do ulubionego schroniska na Magurze, by zatopić zęby w pierogach ruskich albo z kapustą, które wyśle wam windą prosto do nieba (w gębie) najsympatyczniejszy gospodarz Wati.

Beskid Niski pachnie najpiękniej, kiedy wiosenny deszcz pada na jeszcze nieskoszone łąki, obmywa miedziane lub gontowe dachy drewnianych cerkwi, i spływa po pokrytych wapnem ścianach łemkowskich chyż i przydrożnych kamiennych kapliczek. Ale pachnie ten Beskid równie pięknie, kiedy biegniesz nieopodal pastwisk, z których z niedowierzaniem spoglądają na ciebie rozleniwione krasule. "I na co co się tak męczyć?" - zdają się pytać swoimi wielkimi, zaspanymi oczami.

Beskid Niski najpiękniej ogląda się właśnie o tej porze roku, kiedy zieleń jest tak bujna, tak dojrzała, tak jędrna, tak głodna życia... Chyba tylko beskidzka jesień dorównuje urokiem beskidzkiej wiośnie. No i może zima. Choć w sumie lato też jest niezłe - kiedy słońce kładzie się gdzieś nad Klimkówką i sprawia, że siwy koń staje się srebrny, brązowe ogrodzenie ogródka - złote, a kamienie okalające ognisko - platynowe. Szlachetny jest ten Beskid Niski, oj szlachetny...

I te punkty odżywcze i nawadniania, których spontaniczni gospodarze podeszli do biegaczy z taką bezinteresowną troską, atencją i sympatią. Polewali Wysowiankę z pełną koncentracją, tak jakby od tego zależało, czy uda się nam ukończyć bieg czy też nie. Nawet sołtys Nowicy polewał! A punkt w Odernem, ach jaki to był punkt, z jakim widokiem, jaki czysty, jaki roześmiany za sprawą pani gospodyni, która nie tylko poiła biegaczy ale i wlewała w ich serca moc entuzjazmu i wiary. Cudowna była ta pani...

I meta też była cudowna, w parku zdrojowym, wypełniona oklaskami, gwarem, zawodzeniem sympatycznego konferansjera i szczęściem biegaczy, którzy właśnie pokonali 42 tysiące 195 metrów po górach i pewnie dwa razy tyle kroków. Ale to były dobre kroki. I góry też były dobre. Takie ludzkie.

Wiecie co? Nie będę pisał nic więcej. Po prostu przyjeżdżajcie za rok, to sami zobaczycie jak tu jest fajnie!

 

sobota, 23 maja 2015

Mistrz gównianych wyników


Tamtego dnia duch puszczy zawładnął biegaczami. Na co dzień systematyczni, pilnujący diety, zdrowo się prowadzący atleci, niedługo po minięciu linii mety w Hajnówce, rzucili się w wir uciech, w otchłań najczystszego biegowego grzechu. Była godzina 19, może 20, kiedy większość z nas miała w nogach już nie tylko 21 kilometrów przebiegniętych po trasie półmaratonu hajnowskiego, ale wiele więcej – wytańczonych pod białowieskim niebem lub przedreptanych w kolejce po liczne puszczańskie frykasy, od dzika z rożna po owianego legendą ducha puszczy.

Duch puszczy jest dla półmaratonu hajnowskiego jak sake dla Japończyków, jak uzo dla Greków, albo jak kropka dla Łemków – czymś więcej niż tradycją, takim wysokoprocentowym elementem tożsamości. Bez ducha puszczy huczna biesiada na skraju białowieskiej kniei nie miałaby swego czaru, gwiazdy nie pląsałyby na niebie tak żwawo, język białoruski nie stawałby się nagle tak podobny do polskiego, twarze sąsiadów ze stolika obok nie byłyby tak sympatyczne, a ostatni autobus odjeżdżający z imprezy pod gołym niebem w kierunku Białowieży nie byłby tak wesoły. I bilecików do kontroli by nie było. Ale na szczęście były.

Wypełniony wesołymi biegaczami autobus nie wyruszył z wioski Budy nieopodal Teremisek punktualnie. Musiał poczekać na ostatni taniec i na ostatnich pasażerów, którym nie zawsze było po drodze trafić w zbyt wąskie w tym momencie drzwi. Było pół godziny po 22. Równe dziewięć godzin wcześniej przekroczyłem linię mety. I tym samym zostałem mistrzem gównianych wyników.

Kiedy przed startem znajomi pytali mnie, na jaki rezultat biegnę, odpowiadałem, że „na półtorej godziny”. Oczywiście w domyśle miałem też słowo „poniżej”. Jak się później okazało to było bardzo ważne słowo, a ja je pominąłem. Półmaraton Hajnowski ukończyłem z wynikiem 1:30:00 – pięknym z estetycznego, za to zabawnie nieudolnym ze sportowego punktu widzenia. No bo jak inaczej nazwać sytuację, w której biegnę przez bite dziewięćdziesiąt minut i dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćdziesiąt osiem metrów i trafiam akurat w pierwszą sekundę, w której nie mogę powiedzieć, że „złamałem półtorej godziny”?! To przecież prawie jak zająć czwarte miejsce na olimpiadzie...

Mój serdeczny biegowy towarzysz i najlepszy sąsiad świata Paweł w tym samym czasie pomagał na końcówce trasy swojej żonie. Kiedy w końcu dotarli na metę i usłyszeli o moim wyczynie, Paweł – który wiedział, że dwa tygodnie wcześniej mierząc się z barierą czterdziestu minut na „dyszkę” spóźniłem się z kolei 8 sekund – nie myślał długo, tylko z miejsca wypalił: „No to jesteś prawdziwym Mistrzem Gównianych Wyników!”.

Tak było na Podlasiu. Dziś jesteśmy na drugim końcu Polski. Nie ma ducha puszczy, jest za to mgła i jesienna aura. Jest pięknie, a my jutro startujemy w Maratonie Beskid Niski. Z dachu kapie deszcz, pytam Pawła: "jaką pogodę zapowiadają?". On odpowiada: "telefon mówi, że ma nie padać, ale przestał pokazywać słoneczko.Za to w Nowym Jorku 27 stopni i lampa!".

środa, 20 maja 2015

"Szczęśliwi biegają ultra" - recenzja

To nie jest książka o bieganiu. To książka o miłości. Miłości do przestrzeni, do wolności i - przede wszystkim - dwojga ludzi do siebie nawzajem. Szczerze mnie ujęło w jaki sposób autorzy "Szczęśliwych..." na każdym kroku, w każdym kolejnym rozdziale subtelnie się uwodzą i przemycają wplecione w biegowe przygody dowody obustronnej sympatii i inspiracji. Niezwykłe jest to jak zgrabnie potrafią się uzupełniać, z jaką dojrzałością dążą do kompromisów, jak dzielnie każde z nich potrafi rezygnować z zaspokajania własnych ambicji po to by zrobić więcej miejsca partnerowi. Bije to zresztą nie tylko z opisów ich niezwykłych perypetii zebranych z biegowych tras na przestrzeni ostatniej dekady, ale i z samej konstrukcji książki, gdzie wyraźny podział na części Magdy i Krzyśka w ogóle nie przeszkadza by "Szczęśliwi..." stanowili spójną literacką całość.  


Jednocześnie jest to książka o przyjaźni. Wiele miejsca poświęcono w niej uhonorowaniu biegowych wyczynów bliższych lub dalszych znajomych autorów, które dzięki ich świadectwu na zawsze pozostaną nieśmiertelne. Za sprawą "Szczęśliwych..." już nie tylko wąski krąg ludzi ze świata biegów ultra, ale i szersza publiczność ma szansę dowiedzieć się, że pierwszym polskim rekordzistą legendarnego biegu dookoła masywu Mt. Blanc był Piotrek Kłosowicz, że w 2013 roku Maciek Więcek pokonał 500-kilometrowy główny szlak beskidzki z Wołosatego do Ustronia w niewiele ponad 100 godzin, i że po drodze wcale nie było mu łatwo, że Agnieszka Korpal nie tylko wjechała i wdrapała się z rowerem na plecach na 28 polskich szczytów w niecałe 16 dni, ale później powtórzyła swój wyczyn... biegiem, wreszcie że Darek Sztajner Strychalski z wydatną pomocą Dołęgowskich i ich teamu Inov-8 wyrównał rachunki z legendarnym ultramaratonem Badwater i w 2014 roku dotarł na metę tego arcytrudnego 217-kilometrowego biegu. To tylko przykłady, bo podobnych historii jest w "Szczęśliwych..." więcej. Co ważne, wiele z nich jest okraszonych przepięknymi zdjęciami Piotrka Dymusa, którego Magda z Krzyśkiem określili jako cichego współautora ich dzieła. To pełne ciepła i uznania podejście do bohaterów drugiego planu nadaje "Szczęśliwym..." wyjątkowego, kameralnego charakteru. Kwintesencją stosunku Dołęgowskich do biegowych przyjaźni jest rozdział opowiadający o ich wspólnym dziecku - drużynie Inov-8 - w którym każdy z czytelników przez chwilę poczuje się częścią ich zespołu wesoło napierającego ku szczytom Beskidu Żywieckiego.  

fot. Piotr Dymus

 "Szczęśliwi biegają ultra" wprawnie łączą cechy książki przygodowej, autobiografii, pamiętnika, ale i fachowego poradnika biegowego, co sprawia, że każdy - biegacz czy nie biegacz - znajdzie w niej coś dla siebie. Jedni będą z zaciekawieniem wczytywać się w drogę Magdy, która od imprezującej, palącej papierosy młódki z biegiem lat i stron zmienia się w atletkę pukającą do bram krajowej elity biegów ultra, podczas gdy inni chętniej wgryzą się w rozdziały, w których Krzysiek rozkłada na czynniki pierwsze zagadnienia związane z treningiem. Wielu będzie wodzić palcem po mapie od Sahary po Colorado szukając biegów i tras, które oboje przemierzyli podczas lat doświadczeń, a niektórzy pewnie od razu przeskoczą do najbardziej spektakularnego rozdziału, w którym razem z Dołęgowskimi spotykamy się z legendami dyscypliny Scottem Jurkiem, Antonem Krupicką i Joe Grantem. I to na ich ziemi, w mekce ultra biegów - mieście Boulder u podnóży Gór Skalistych. Za to wszyscy bez wyjątku, nawet jeśli nie zechcą od razu zostać ultrasami, po przeczytaniu "Szczęśliwych..." zapewne przynajmniej się zastanowią czy i oni nie mogliby spełniać swoich marzeń tak jak to robią Magda z Krzyśkiem.

"Szczęśliwi biegają ultra" to nie jest książka o bieganiu. To książka o miłości do biegania.

 
Polecam z całego serca. Można ją kupić na przykład tu.   

środa, 6 maja 2015

Leśne spotkanie

Długo nie pisałem. Za to sporo w tym czasie biegałem. Po górach, po mieście, truchcikiem i sprintem. W ciągu ostatniego miesiąca wystartowałem w jednych zawodach na 10 kilometrów, w których ledwie złamałem 41 minut (urwałem 4 sekundy) i w drugich, na tym samym dystansie, w których niemalże uporałem się z ważną dla mnie granicą 40 minut. Zabrakło 8 sekund…

Niecały tydzień wcześniej biegłem po moim ukochanym Beskidzie Niskim. Biegłem z domu kumpla, który jest za górą i za rzeką, do mojego domu, który jest na górze i przy nim rzeka dopiero się zaczyna. Jest tam jeszcze małym strumyczkiem, który latem lubi całkiem wyschnąć. Odrobinę niżej, gdzie przeradza się w strumień (ale jeszcze nie rzekę), kiedyś były  pstrągi, które łowiło się „na rękę”. Ale dziś już ich nie ma, bo przepędziły je detergenty. Dzięki detergentom, oprócz plam na obrusach, nie ma więc w mojej wsi także pstrągów. Są dopiero w Łosiu. W smażalni.

Z domu kumpla do mojego domu biegam czasem, kiedy odwiedzimy go z grupką przyjaciół i zostaniemy na noc. Większość wraca po nocy do domu samochodem, za to ja wkładam buty i lecę pod górę na piechotę. Bardzo lubię tę trasę, przez pierwszych kilka kilometrów prowadzi ona brzegiem jeziora, potem przez Uście Gorlickie, które od zawsze kojarzy mi się z miasteczkiem z Przystanku Alaska, a potem długo pod górę do krzyża, przy którym odbija się w prawo, skąd ostatni fragment aż do samego domu wiedzie szerokimi łąkami. Po drugiej stronie doliny rozciąga się grzbiet Magury Małastowskiej. Jest to bez dwóch zdań wyjątkowo piękne miejsce na Ziemi.

Tamtego dnia coś mnie podkusiło i zboczyłem z drogi, którą biegam zazwyczaj. Jakieś dwa kilometry za Uściem skręciłem w prawo. W las. Początkowo droga do zwózki drewna była w miarę łagodna i twarda. Jednak z każdym kolejnym krokiem w gęstwinę, coraz mniej było żwiru a coraz więcej błota. No i jakoś stromo się zrobiło. W pewnym momencie dotarłem do rozwidlenia drogi, która gwoli prawdy to drogi już nawet nie przypominała. Ot, wąski przesmyk między drzewami, którym jakiś czas temu jechał ciągnik. Bo na pewno nie koń. Konie pociągowe w mojej okolicy już dawno podzieliły los pstrągów. Choć dla nich to może i dobrze, bo łatwego życia w beskidzkich lasach to te zimnokrwiste olbrzymy na pewno nie miały…

Rozum podpowiadał mi iść w prawo, tam gdzie wewnętrzny kompas wskazywał dom. Jednak jako że serce chciało na lewo, to ruszyłem w lewo. Już nie biegiem, bo po pierwsze było za stromo, a po drugie wczesnowiosenny las był tak piękny, że chciałem się nim nacieszyć jak najdłużej. Nagle z sympatycznego stanu leniwej kontemplacji wybudziło mnie niecodzienne spotkanie. Otóż gapiąc się bardziej na boki niż przed siebie, dosłownie wszedłem na dwie łanie, które jak mnie zobaczyły, to zrobiły całkiem okrągłe oczy. Były tak zdziwione, że do ucieczki rzuciły się dopiero po chwili. Poleciały – dosłownie – odbijając się chyba od powietrza, a ja za nimi zapominając zupełnie o stromiźnie z jaką się mierzyłem.

Kiedy w końcu wdrapałem się na wzniesienie, moim oczom ukazał się kolejny niezwykły widok. Łanie się pasą, jedna chyba z zeszłego roku bo większa, za to druga znacznie mniejsza, zapewne młodziutka, a odrobinę wyżej – jakieś 30 metrów ode mnie – stoi byczek, patrzy w moim kierunku i szczeka. Nigdy wcześniej nie widziałem szczekającego byka, a już na pewno nie z tak bliska. Zatrzymałem się udając, że mnie tam nie ma i czekając, co też uczynią te leśne stwory. Ja więc czekam, a te jak gdyby nigdy nic – samice dalej się pasą, a samiec dalej szczeka. Postanowiłem zbliżyć się do nich na jak najmniejszą odległość. Pozwoliły mi podejść jakieś 10 metrów, po czym cała trójka, niczym duchy, odfrunęły w las. Chwilę jeszcze próbowałem podążać ich śladem, jednak od początku wiedziałem, że drugi raz już na mnie nie poczekają.  Ani nie poszczekają.

Dzięki tej pięknej przygodzie przez chwilę poczułem się jak tropiciel z dawnych lat, jak afrykański myśliwy z książki o naturalnych biegaczach, tylko w beskidzkim wydaniu. Taki trochę pierdołowaty, bo przecież moje „antylopy”  zostawiły mnie w tyle właściwie bez wysiłku, ale jednak tropiciel! Na szczęście akurat tamtego dnia surowe mięso nie było mi potrzebne, wszak w domu czekały na mnie płatki owsiane. A jakby mi zabrakło mleka, zawsze mogłem wytropić krowę sąsiada! Ale do tego trzeba było jeszcze pokonać ostatnie dwa kilometry grzbietem bezkresnej połoniny…          

środa, 25 marca 2015

Saucony Kinvara 3 - opinia

Pierwszego dnia astronomicznej wiosny 2015 roku plan treningu zakładał 17 kilometrów leśną ścieżką w spokojnym tempie i w dobrym towarzystwie. Biegnę z przyjacielem - tym samym, który 6 lat temu namówił mnie do pokonania pierwszego maratonu. Jest bezwietrznie, świeci słońce, i tylko poranny chłód wciąż trzyma - moja jedna warstwa to jednak za mało, trzeba było zarzucić na grzbiet coś jeszcze... Ale już za późno, jesteśmy w połowie drogi do lasu, tniemy powietrze równym krokiem, a nasze biegowe buty ledwie muskają twardy, zimny asfalt.

- Mam dziś ochotę się rozerwać!
- Myślisz, że to dobry moment?
- Po 2 latach i 2 tysiącach kilometrów to chyba żaden wstyd?
- To zależy, czy to były dobre 2 lata...
- Najlepsze! W tym życiówki w maratonie, półmaratonie i w biegu na dychę...
- No to nie ma o czym mówić. Rozerwij się, już najwyższa pora!

No i jak powiedział, tak zrobił. Mój wysłużony treningowo-wyścigowy lewy Saucon Kinvara rozerwał się w miejscu, w którym w obutej w niego stopie środkowa część łączy się z paliczkami. Rana, choć jest szarpana, wygląda jak cięta. Ma ze dwa centymetry długości i ogromny potencjał do postępowania. Można by było próbować ją kleić, ale nie będę tego robił. W końcu Saucon jest już biegowym weteranem, a weterani nie lubią by ich ściągać z pola bitwy. Dobiegam go do końca, do ostatniej nitki trzymającej cholewkę w jednym kawałku.

Jestem emocjonalnym typem biegacza i przyzwyczajam się do sprzętu, w którym biegam. W miarę możliwości dbam o niego, a kiedy dowiaduję się, że wyszedł inny, lepszy model jakiegoś elementu wyposażenia, zamiast od razu lecieć do sklepu, przyglądam się temu, który już mam i staram się dostrzec w nim tyle zalet, by nie pragnąć nowego. Nie inaczej było z parą butów Saucony Kinvara, które przyleciały do mnie ponad dwa lata temu z Kanady, i przez cały ten czas było wiele pokus, by uznać je za niepotrzebne lub nie dość dobre i upchnąć na dno szafy. Coś jednak sprawiało, że prawie za każdym razem, gdy stawałem przed wyborem, które buty założyć na trening lub start, moje stopy ostatecznie lądowały w przytulnym, ciemnym wnętrzu żółtych wyścigówek. I zwykle bardzo dobrze na tym wychodziły!



W Sauconach trenowałem i startowałem właściwie bez przerwy, z małymi wyjątkami na biegi górskie. W poprzednim roku poprawiłem w nich swoje dotychczasowe rekordy życiowe na dystansach: 10 kilometrów (Bieg Raszyński, 41:03), półmaratonu (Półmaraton Pabianicki, 1:31:22) i maratonu (Maraton Łódzki, 03:22:34). Sprawdziły się na wszystkich rodzajach nawierzchni i we wszelkich możliwych warunkach atmosferycznych. Biegałem w nich latem i zimą, w deszczu i w śniegu, czasem po błocie a czasem po lodzie. Nigdy nie sprawiły mi najmniejszego zawodu, doskonale sprawdzały się zarówno na szybkich treningach na bieżni jak i na długich wybieganiach brzegiem Wisły czy po podlaskich bezdrożach. 



Kinvary to doskonałe połączenie obuwia tradycyjnego z nurtem minimalistycznym. Według mnie to buty wręcz idealne dla tych, którzy chcieliby przejść na minimalistyczną stronę mocy, ale trochę się boją. Stopy są w nich nieźle amortyzowane, za to nieszczególnie stabilizowane. Dzięki temu biegnąc mamy poczucie pełnej kontroli nad tym, co się dzieje tam na dole. W Kinvarach łatwo można więc przybliżyć się do ziemi, dopracować technikę i zrobić tym samym ostatni krok w kierunku biegowego minimalizmu. Nie ryzykując zanadto kontuzji, bo to naprawdę bardzo bezpieczne i przyjazne biegaczowi buty.

Nie wiem, czy zdążę w nich dobiegać ten sezon do końca, zanim rozerwą się na amen. Marzeniem byłoby pożegnać się hucznie nową życiówką z palcami na wierzchu na mecie maratonu w Koszycach w październiku. Gdyby jednak okazało się, że będziemy musieli rozstać się wcześniej i nie doczekamy kolejnego wspólnego medalu, na pewno będę miał z biegania w moich żółtych Saucony Kinvara same dobre wspomnienia. I będę je gorąco polecał wszystkim biegającym znajomym. A kto wie, może kiedyś znów będzie mi dane w nie wskoczyć i pobiec przed siebie... Nie miałbym nic przeciwko!          

niedziela, 15 marca 2015

Ultra-Trejl du Warsowi

Punktualnie o 9 rano 15 marca 2015 roku siedemnastu śmiałków wyruszyło z parkingu przy ulicy Bartyckiej w Warszawie zmierzyć się z niezwykłym i prawdopodobnie bezprecedensowym wyzwaniem. Zadanie, które nakreśliła im liderka grupy Ewa Siwoń, polegało na zdobyciu biegiem pięciu szczytów formacji zwanej w pewnych kręgach Koroną Warszawy. Były to: Kopa Cwila, Górka Szczęśliwicka, Górka Moczydłowska, Góra Gnojna oraz Kopiec Czerniakowski. Przedstartowe szacunki wskazywały na to, że osiągnięcie celu będzie wymagało od dzielnych biegaczy pokonania około 34 morderczych kilometrów po miejskiej dżungli. Zapraszamy na naszą relację z wydarzenia okrzykniętego z francuska "Ultra-Trejl du Warsowi"!


Pierwsze kilometry przebiegły nadzwyczaj spokojnie, grupa biegła w zwartym szyku, pewnie i żwawo. Niecodzienny widok ponad tuzina atletów przemykających niczym cienie przez najbardziej niebezpieczne rewiry miasta, wzbudzał podziw przechodniów. Południowy wiatr, w tej chwili jeszcze niemocny by zaszkodzić naszym śmiałkom, dął im w harde oblicza zwiastując jednocześnie istną przeprawę przez mękę na końcowym fragmencie trasy. Będą wtedy zmęczeni, nadbiegną z północy, ujmując rzecz z pewną dawką ironii - będzie im wówczas z wichrem do twarzy... Jednak zostawmy te rozważania, wszak obecnie są w pełni sił, skoncentrowani i pewni każdego pokonywanego kroku. W niespełna pół godziny od startu dotarli do pierwszego szczytu - ursynowskiej Kopy Cwila!

Moment zdobycia Kopy Cwila

Nagle ziemia zadudniła, i to nie było tup tup, to było jak przemarsz wojsk, jak stado jaguarów spuszczonych ze smyczy, istne bum bum! To nasi śmiałkowie puścili się w dół ku Dolince Służewieckiej niczym kołczan indiańskich strzał wystrzelony na raz, niczym rodzina jastrzębi nurkująca z przestworzy by dopaść swoją ofiarę. Nie minęło dziesięć sekund, a już zmierzali w stronę przejścia podziemnego pod ulicą Puławską. To ciemne, złowrogie miejsce mogło oznaczać tylko jedno...

Podziemia prowadzące do Mordoru

Mordor! Wbiegli w ten nieprzyjazny świat konstrukcji ze szkła i hartowanej stali, podziemnych parkingów, ogromnych logotypów na szczytach biurowców, służbowych opli insignia i kantyn smakujących glutaminianem sodu. Do pokonania mieli zawsze niebezpieczną przełęcz nad ulicą Marynarską, wąskie chodniki ulicy Postępu, i wreszcie rejon zwany "Sercem Mordoru" oraz imperium korpokorków - ulicę Domaniewską.

Przełęcz nad Marynarską
Widok z przełęczy

Serce Mordoru - ulica Domaniewska


Jednak naszym śmiałkom biurowe ostępy niestraszne, i już wkrótce minęli granice tych złowieszczych ziem. Teraz wkroczyli w znacznie przyjaźniejszy rewir warszawskich Włoch, dokąd dotarli granią nasypu torów kolejowych oraz tunelem linii prowadzącej na lotnisko. Do drugiego szczytu - Górki Szczęśliwickiej - zostało już naprawdę niewiele. Tylko minąć oś ulicy Grójeckiej!



 

Drugi szczyt okazał się zgoła trudniejszy do zdobycia niż pierwszy. Nie dość, że w nogach naszych śmiałków odłożyło się już kilka kilometrów więcej, to i podejście okazało się znacznie bardziej wymagające. Partia szczęśliwickich regli była jeszcze stosunkowo łaskawa, jednak wyższe piętra zmusiły biegaczy do wzmożonego wysiłku. Najpierw kamienne schody, a później spektakularna wspinaczka wykończyły ich do tego stopnia, że na szczycie próżno było wskazać jedną osobę zdolną by miarowo oddychać.


 
Górka Szczęśliwicka zdobyta! Można gnać dalej. Jednak w szeregi grupy wdaje się na tym etapie już nie tylko zmęczenie ale i powątpiewanie, czego przykrym efektem staje się rezygnacja kilku uczestników wyprawy. Na szczęście organizatorka Ewa Siwoń dostaje meldunek, że na kolejnym szczycie - Górce Moczydłowskiej - już oczekuje wsparcie. Grupa znów jest w dobrym nastroju, co przypieczętowuje pamiątkowe zdjęcie dyrekcji Ultra-Trejl du Warsowi - głównej organizatorki oraz kierownika działu promocji - przy ulicy Na Bateryjce, której to nazwa w sympatyczny sposób nawiązuje do temperamentu obojga.



Dalej trasa wiedzie wśród dobrze już nam znanych miejskich krajobrazów: przejść podziemnych, chodników wzdłuż głównych arterii, a także w okolicach torów kolejowych. Tylko ulica Armatnia nieco zaskakuje swoim kameralnym charakterem i ukrytymi podwórkami, które sprawiają wrażenie, jakby czas zatrzymał się na nich kilkadziesiąt lat temu. Grupa pobiegła po kocich łbach w kierunku północnym.



Przenieśmy się teraz piorunem do Parku Moczydłowskiego. To co się tam dzisiaj wydarzyło, to była najprawdziwsze poezja biegania. Z jakąż oni gracją pokonali kilkaset metrów karkołomnego podbiegu pod tamtejszą górkę. Te dziarskie susy, ta praca rąk niczym ruch wahadeł amerykańskich szybów naftowych, ten rozdzierający trzewia oddech, którego każde tchnienie było skalkulowane na ten jeden moment nadludzkiego wysiłku. Zespół kilkunastu postaci przypuszczających trzeci już dzisiaj atak szczytowy z daleka wyglądał jak wataha wilków goniąca swoją ofiarę. A ich ofiarą był szczyt!

 

Nasi herosi nie zabawili jednak na górze zbyt długo. Już po chwili znów rączo gnali po pokrytym zieloną murawą zboczu, tym razem w dół. Kierowali się w kierunku Cmentarza Powązkowskiego, dalej ulic Stawki i Sanguszki aż po jakimś czasie dotarli do zbocza skarpy, z której spoglądało na nich spowite późnozimowym rozleniwieniem warszawskie Stare Miasto. A to znak, że przedostatni szczyt na trasie Ultra-Trejl du Warsowi już tuż tuż!

 

Góra Gnojna, choć stroma, okazała się dla naszych biegaczy przysłowiową pestką. Wbiegli na nią energicznie jak źrebaki, zrobili kilka zdjęć do archiwum wyprawy, by już po chwili sunąć rytmicznie wzdłuż Wisły w kierunku południowym. Tak jak się obawiano, czołowy wiatr bardzo utrudniał ekspedycję, jednak śmiałkowie nie od tego są śmiałkami by złamał ich zwykły wicher. Zaraz minęli Most Świętokrzyski, pomnik Syreny, Most Poniatowskiego, świeżo wyremontowany bulwar na wysokości Powiśla, by po chwili wbić się w dzikie zarośla nieopodal Portu Czerniakowskiego. To już tylko 2 kilometry do mety!

 

Jeszcze tylko Czerniakowska, jeszcze tylko skręt w lewo w Bartycką, dosłownie w locie przeskakują na drugą jej stronę, mijają parking, z którego kilka godzin wcześniej wystartowali, jeszcze tylko 350 schodów prowadzących na szczyt Kopca Czerniakowskiego i... jeeeeeest, sąąąąąą, zrobili to!!! Przebiegli 34 kilometry, zdobyli Biegową Koronę Warszawy, dotarli do samej mety! Bohaterowie!!! I tylko duma może nas rozpierać, że są ludzie, którym się chce. Którym się chce wymyślać, realizować takie przedsięwzięcia a później się nimi cieszyć! 



Na koniec tego niezwykłego dnia i niecodziennego wydarzenia, każdy z bohaterów otrzymał od szacownej organizatorki jeszcze bardziej niecodzienny medal - wykonane ręcznie piernikowe serce z wylukrowanym skrótem UTW, od Ultra-Trejl de Warsowi. Dla takich chwil warto żyć. I Warszawa uroniła łzę, gdy zobaczyła, co też się tu dzisiaj wydarzyło...


***

WYDARZENIE ZAINSPIROWANE PROJEKTEM "KORONA WARSZAWY"

piątek, 13 marca 2015

Zimowy Ultramaraton Karkonoski 2015

Nagle poczułem się lekko. Zniknął gdzieś ciężar nabitych ud, łydki odzyskały sprężystość, a ramiona znów pracowały na najwyższych obrotach. Z dumnie wypiętą piersią gnałem w dół karpackiego deptaka, stopy w pełnym pędzie lekko tylko muskały równy asfalt, a łokcie dziarsko dźgały zostawiane za plecami powietrze. Mijane dzieci patrzyły zdziwione zza trzymanych w małych dłoniach patyków spowitych watą cukrową, a dorośli nieśmiało oklaskiwali kolejnego śmiałka, który swym ostatnim zbiegiem żegnał się z niezwykłą 52-kilometrową trasą ZUK-a. Czułem się szczęśliwy.

Fot. Wojtek Łużniak

"A co to ten ZUK?" - zapytał mnie w sms-ie kolega w odpowiedzi na triumfalną wiadomość, jaką wysłałem mu chwilę po minięciu linii mety. Najpierw wpisał hasło w wyszukiwarkę, ale wyskoczyły mu setki zdjęć lubelskiego dostawczaka, więc dał za wygraną. Odpisałem mu, że Zimowy Ultramaraton Karkonoski - w skrócie ZUK - to najpiękniejszy bieg, w jakim kiedykolwiek uczestniczyłem. A nawet nie bieg, a w ogóle jedno z najpiękniejszych wydarzeń w moim życiu.

Fot. Iwona El Tanbouli-Jabłońska

Albowiem ZUK to nie tylko piękna trasa w pięknych Karkonoszach, ale przede wszystkim piękni ludzie o pięknych sercach. Piękna jest też idea, dla której tłum biegaczy już drugi rok z rzędu zebrał się początkiem marca w Karpaczu, by wspólnym biegiem uczcić pamięć o Tomku Kowalskim, znakomitym himalaiście i ultramaratończyku, który dwa lata temu pozostał w ukochanych górach na zawsze...     

Nie byłoby ZUK-a gdyby nie narzeczona Tomka Agnieszka, jego wspólniczka Ania, rodzina i dziesiątki przyjaciół. To oni stoją za całą organizacją, za każdym wydrukowanym numerem startowym, za każdym znacznikiem na trasie, za każdą obraną pomarańczą, później łapczywie połykaną przez uczestników na punkcie odżywczym w Domu Śląskim pod Śnieżką, wreszcie za każdym ręcznie wykonanym medalem, który w sobotni wieczór dumnie prezentował się na piersiach tych, którzy raptem kilka godzin wcześniej dotarli do mety w Karpaczu.

Fot. Wojtek Łużniak

Przy czym ZUK jest równie piękny co trudny. 52 kilometry same w sobie robią wrażenie, jednak kiedy dorzucimy do tego kopny śnieg miejscami sięgający kolan, wiatr i trudne technicznie trawersy, okaże się, że teoretycznie wygórowany limit 11 godzin na ukończenie wcale nie jest nieuzasadniony. Tym bardziej zasługuje na szacunek fakt, że z 245 startujących osób, tylko pięć nie dotarło do mety.

ZUK to moja wielka biegowa miłość od pierwszego wejrzenia, to moc pięknych wspomnień, cudownych ludzi i wielkich emocji. By choć na chwilę do nich wrócić, codziennie rozkładam papierową mapę trasy i staram się sobie przypomnieć, co robiłem lub widziałem w jakimś jej punkcie. I wiecie co? Odpowiedź jest zawsze taka sama: biegłem i patrzyłem na góry. Po prostu biegłem i patrzyłem na góry...

Fot. Krzysztof Lisowski

środa, 4 marca 2015

O czwartej nad ranem

Ciemna noc, mgła, mokry śnieg i zdradliwy lód pod stopami. Do tego strach, strach o wielkich oczach, dużo większych niż snopek światła czołówki wstydliwie wypatrujący pewnej drogi pod moimi niepewnymi stopami. Strach zupełnie nieuzasadniony, bo przecież las o czwartej nad ranem wcale nie jest niebezpieczny. Niebezpieczna jest tylko wyobraźnia. Biegnę przed siebie...

Niby jestem sam, ale dobrze wiem, że dookoła mnie dzieje się życie. Leśne życie. Nie widzę dalej niż na trzy metry, mgła zdaje się gęstnieć, a noc wcale nie ma zamiaru ustąpić brzaskowi. A zatem przede mną jeszcze przynajmniej godzina ciemności. Biegnę na wschód, w kierunku Przełęczy Małastowskiej, Banicy i Jasionki. Po drodze nie spotkam nikogo, będę tylko ja, drzewa i ciemność. Tylko raz usłyszę szelest w krzakach i na chwilę przyłączy się do mnie biegnące tuż obok coś. Lecz trzask łamanych gałęzi nie potrwa długo, po kilkunastu sekundach każde z nas pobiegnie w swoją stronę. A ja znowu będę sam.

Niebieski szlak jest kapryśny. Raz biegnie w dół, raz w górę. Jego fragmenty pamiętają jeszcze biegówkowiczów, którzy w czasie ferii zimowych zostawili tu swój ślad. Po ubitym leci się sprawnie, za to miejsca, w które dociera więcej słońca zamieniły się w bagno. W tym samym czasie gdzieniegdzie w cieniu trwają jeszcze niewielkie zaspy. Nagle jebut, w jedną z nich właśnie wpadłem, i wyłożyłem się jak długi. Noga weszła w miękki śnieg gładko i aż po kolano, stopa zakleszczyła się o gałąź i nie było ratunku, trzeba było się zbierać. Na osłodę po chwili dostrzegłem na drzewie drogowskaz, do Banicy już tylko niecałe 3 kilometry.

To zabawne, że po kilku kilometrach i kilkudziesięciu minutach spędzonych na łonie, łasce i niełasce tajemniczego, ciemnego lasu, równie ciemna asfaltowa droga pośrodku niczego nagle jawi się jako ostoja bezpieczeństwa. Człowiek jednak jest naiwny! Ale co tu poradzić, kiedy po wyskoczeniu z mrocznej gęstwiny naprawdę zrobiło mi się lżej... Przemknąłem sprawnie obok skrętu na Gładyszów i pognałem dalej w kierunku Krzywej. A w powietrzu czuć było, że lada moment może rozbłysnąć dzień.  

Aż do teraz nie wiedziałem, że w Krzywej są latarnie. Zawsze bywałem tu za dnia. Kilka domów i stodół, cerkiew i tablica reklamująca park linowy, wszystko to wyglądało teraz inaczej. Światło paliło się tylko w jednej chacie, tej najskromniejszej. Za to psy szczekały wszystkie, sprawiały wrażenie przekazywać mnie sobie nawzajem. Sąsiad sąsiadowi, jeden milkł, drugi zaczynał, prawdziwe braterstwo łańcucha. Pomyślałem sobie, że są moimi kibicami, tak głośno szczekały...

W Jasionce psy ujadały jeszcze głośniej, za to słynne szczęśliwe krowy jeszcze spały. Gdybym miał jeszcze kiedyś w życiu zjeść mięso, mam nadzieję, że byłoby to mięso właśnie z tych krów. Biegłem dalej drogą wzdłuż ich rozległych pastwisk w kierunku Czarnego, kiedy nagle zdałem sobie sprawę, że nastał świt. I zniknęła mgła. Było pięknie. 

Droga do Czarnego to zaledwie kilka kilometrów, a na dodatek wiedzie głównie w dół. Czułem, że wbiegam w dzień coraz szybciej. Kilkanaście minut później byłem już tam, dokąd cały czas zmierzałem. Za plecami zostawiłem pracownię ceramika i samotną, senną bacówkę, zaś przede mną ukazała się przeprawa przez rzekę Wisłokę. W tym miejscu szutrówka skręca w lewo w kierunku Długiego. Można też polecieć prosto, i dotrzeć do Radocyny, gdzie w czerwcu i lipcu serwują najlepsze naleśniki i pierogi z borówkami, lepsze nawet niż w Ustrzykach.

I właśnie tam na rozstaju dróg nastąpił kres mojej niezwykłej, biegowej wycieczki. To tam umówiłem się z zaprzyjaźnioną ekipą badawczą, która tuż przed szóstą zgarnęła mnie do ciepłego, terenowego samochodu. I to był koniec biegania. Dalej poturlaliśmy się już na czterech kółkach obserwować, jak wraz z dniem budzi się ze snu cudowne życie dzikich, beskidzkich ostępów... 

środa, 25 lutego 2015

Bieg dla Asi

Dziś mija równy miesiąc od dotarcia Darka Strychalskiego na metę "Biegu dla Asi" w Poznaniu. Pamiętam jak dziś tę wyjątkowo ciepłą styczniową niedzielę, w którą dopełniła się jedna z najpiękniejszych przygód mojego życia. Przygoda pełna pasji, przyjaźni, poświęcenia i dobrego, szczerego serca. 

Bezwzględnym bohaterem pierwszego planu był oczywiście sam Darek. Swoim nadludzkim wysiłkiem wsparł w potrzebie Asię - zmagającą się z dystrofią mięśniową podopieczną swojej fundacji. Bohaterami byli też wszyscy biegacze przyłączający się do niego na trasie. I nieważne, czy towarzyszyli mu przez kilkaset metrów czy kilkadziesiąt kilometrów, wszyscy stali się współautorami wielkiego zwycięstwa. To dzięki nim Darek odnajdywał w sobie siłę by biec, gdy nogi nie były w stanie iść. To dzięki nim inicjatywa Darka stała się wspólną inicjatywą setek albo i tysięcy ludzi. To dzięki nim jego droga z Łap do Poznania była tak gwarna i efektowna. Wreszcie to dzięki nim fundacyjna puszka wypełniała się tak ochoczo, aż w końcu wypełniła się po brzegi i na mecie wyrzuciła z siebie kwotę pozwalającą sfinansować nie część a całość zabiegu przeszczepu komórek macierzystych u Asi. 

Jednak ta krótka opowieść nie będzie o Darku ani o jego towarzyszach biegaczach, nie będzie nawet o bieganiu, lecz o niezwykłych ludziach, którzy przyjmowali nas pod swoje dachy sprawiając, że na każdym z ośmiu punktów noclegowych na trasie "Biegu dla Asi", przez chwilę mogliśmy poczuć się jak w domu. Piszę o "nas", ponieważ miałem zaszczyt i przyjemność towarzyszyć Darkowi przez całe 530 kilometrów tej niezapomnianej wyprawy.

- Darek, gdzie będziemy spać?
- Zobaczymy, coś się znajdzie, najwyżej poprosimy o nocleg w jakiejś szkole, a jak nie to będziemy spać w samochodzie.

Tak wyglądały całe nasze ustalenia co do logistyki biegu. Pełna profeska, prawda? Na szczęście tuż przed startem z pomocą przyszła nam nieoceniona Ania z fundacji, wykonała kilka telefonów, puściła parę wiadomości na facebooku i w ciągu niecałych dwóch dni mieliśmy załatwione noclegi w każdym z punktów. Można było ruszać!

Jeśli coś mnie przed startem niepokoiło, to na pewno zastanawiałem się, jak to będzie spać codziennie w innym otoczeniu, u innych ludzi. Rozważałem w myślach, czy nie będzie problemu z prysznicem dla Darka, z upraniem biegowych ciuchów albo z korzystaniem z kuchni. Jednak moje wątpliwości zniknęły już pod koniec pierwszego dnia, a każdy kolejny etap tylko utwierdzał mnie w przekonaniu, że to nie może być przypadek, że na naszej drodze stają sami dobrzy ludzie. I jeśli dotychczas nie miałem pewności czy wierzę, wszystko co wydarzyło się podczas "Biegu dla Asi", dało mi pewność całkowitą - tak, wierzę w ludzi!

Sławek z Zaręb Kościelnych, Michał i jego teściowie z Tłuszcza, Magda z Warszawy, Kasia i Jerzy ze Strzybogi, Michał z rodziną z Łodzi, rodzina Piątkowskich z Uniejowa, Dominik i Maria z Konina, Ilona i Maciej Łosińscy z Wrześni - wszyscy ci ludzie odegrali szczególną rolę w powodzeniu "Biegu dla Asi". Gdyby nie oni, nie ich gościnność, otwartość, dobre serce, nie wiadomo jak to wszystko by się skończyło. Byli dla nas jak dobre duchy, przyjmowali nas, obcych sobie ludzi, jak najlepszych przyjaciół, a na dodatek zawsze czekała nas u nich gorąca kolacja, ciepły prysznic i wciąż powtarzające się pytanie: "czy nic więcej wam nie potrzeba?". Żadne z nich nie pozwoliło ruszyć Darkowi w dalszą trasę bez śniadania, niektórzy lali do termosu specjalnie przygotowaną pomidorówkę, "żeby Darek miał coś ciepłego na kryzys". To była słynna polska gościnność w najlepszym wydaniu. Dość powiedzieć, że na całej trasie żaden z nas ani razu nawet nie zamoczył swojego ręcznika - wszystko mieliśmy zapewnione. A jakby tego było mało, wszyscy jak jeden mąż, oprócz goszczenia nas, na odchodne dorzucali się do fundacyjnej puszki "dla Asi". Wciąż nie mogę uwierzyć w moc wsparcia i dobroci, w jaką nas wyposażyli. Cudowni ludzie!

Bieg się skończył, Asia jest po zabiegu, Darek zdążył już wybiegać kilka kolejnych medali, jednak wspomnienia pozostają wciąż żywe. To najpiękniejsze wspomnienia, jakich mogę życzyć każdemu, wspomnienia pełne ludzi, których nie sposób zapomnieć...              

wtorek, 13 stycznia 2015

Czołówka Led Lenser NEO - test

Led Lensera NEO testowałem przez ostatni miesiąc w najróżniejszych konfiguracjach. Biegałem z nim na głowie podczas wieczornych treningów w mieście, biegałem zdany tylko na jego jasny snopek po górach i lasach, biegałem po asfalcie, błocie, śniegu i lodzie. Jeździłem z nim na rowerze, chodziłem na spacery, odśnieżałem podwórko. Tym samym mój NEO został przetestowany na wszystkie możliwe strony, a ja mam poczucie, że z czystym sumieniem mogę napisać, co o tym zgrabnym "żółtku" myślę.


 
BIEGANIE

W kontekście biegania jest to zdecydowanie bardziej czołówka służąca do tego by być widocznym niż do tego by widzieć. A to ze względu na niewielką moc z jaką świeci testowany Led Lenser nawet na najmocniejszym trybie. Z nim na głowie widzi się ciemną nocą na pewno więcej niż w zupełnym mroku, jednak próżno liczyć na to, że swoim światłem ostrzeże nas przed groźnymi nierównościami czy oblodzeniami.

Co więcej najmocniejszy tryb prędko zużywa baterie. Producent podaje, że ich żywotność wynosi do 100 godzin, jednak jest to szacunek dla trybu oszczędnościowego. Ten najmocniejszy wystarcza na dużo krócej, według mnie na nie więcej niż 25-30 godzin. Choć to akurat może być kwestia nie samej lampki a baterii, które dostajemy w wyprawce razem z czołówką.

Trzecią istotną wadą jest nieregulowalny kąt nachylenia światła. Snopek pada nam pod nogi tylko przy pochyleniu głowy do przodu. Przy wyprostowanej sylwetce - a w końcu do takiej dążymy - światło wędruje gdzieś w przód mocno osłabiając nasze widzenie.

Niewątpliwą zaletą jest natomiast tryb świecenia z dodatkową, pulsującą, czerwoną diodą z tyłu. Dzięki niemu jesteśmy widoczni dla nadjeżdżających zza naszych pleców samochodów i rowerów. 

ROWER

Testowana czołówka doskonale sprawdza się jako uzupełnienie podstawowego oświetlenia roweru. Jeśli masz dobrą przednią i tylną lampkę przymocowane do ramy, a do tego NEO na głowie, nikt nie będzie mógł ci zarzucić, że jesteś słabo widoczny. Plus za tryb migającego światełka z przodu - dzięki niemu masz jeszcze większą szansę, że zostaniesz szybciej dostrzeżony przez kierowców i innych rowerzystów nadjeżdżających z przeciwka.   

INNE CZYNNOŚCI

Led Lenser NEO jest bardzo lekki i ma niewielkie rozmiary, przez co można go schować do kieszeni kurtki bez obaw, że będzie nam przeszkadzał. A przydać może się w każdym momencie, chociażby podczas nocnych poszukiwań wlewu płynu do spryskiwaczy czy przy zakładaniu łańcuchów w drodze na jakiś piękny zimowy bieg.  

PODSUMOWANIE

Led Lenser NEO to w mojej opinii lekkie i bardzo praktyczne, ale podstawowe światełko, przydatne we wszelkich codziennych czynnościach wykonywanych po zmroku, jednak niewystarczająco mocne by na poważnie dać mu się wieść podczas nocnego biegania w trudnym terenie. Warto za to mieć go na głowie podczas treningów w mieście lub podczas jazdy na rowerze, gdzie równie ważne jak to by widzieć innych, jest to, żeby inni widzieli nas!