Długo nie pisałem. Za to sporo w
tym czasie biegałem. Po górach, po mieście, truchcikiem i sprintem. W ciągu
ostatniego miesiąca wystartowałem w jednych zawodach na 10 kilometrów, w
których ledwie złamałem 41 minut (urwałem 4 sekundy) i w drugich, na tym samym
dystansie, w których niemalże uporałem się z ważną dla mnie granicą 40 minut. Zabrakło
8 sekund…
Niecały tydzień wcześniej biegłem
po moim ukochanym Beskidzie Niskim. Biegłem z domu kumpla, który jest za górą i
za rzeką, do mojego domu, który jest na górze i przy nim rzeka dopiero się
zaczyna. Jest tam jeszcze małym strumyczkiem, który latem lubi całkiem wyschnąć.
Odrobinę niżej, gdzie przeradza się w strumień (ale jeszcze nie rzekę), kiedyś
były pstrągi, które łowiło się „na rękę”.
Ale dziś już ich nie ma, bo przepędziły je detergenty. Dzięki detergentom,
oprócz plam na obrusach, nie ma więc w mojej wsi także pstrągów. Są dopiero w
Łosiu. W smażalni.
Z domu kumpla do mojego domu
biegam czasem, kiedy odwiedzimy go z grupką przyjaciół i zostaniemy na noc.
Większość wraca po nocy do domu samochodem, za to ja wkładam buty i lecę pod
górę na piechotę. Bardzo lubię tę trasę, przez pierwszych kilka kilometrów
prowadzi ona brzegiem jeziora, potem przez Uście Gorlickie, które od zawsze
kojarzy mi się z miasteczkiem z Przystanku Alaska, a potem długo pod górę do
krzyża, przy którym odbija się w prawo, skąd ostatni fragment aż do samego domu wiedzie szerokimi
łąkami. Po drugiej stronie doliny rozciąga się grzbiet Magury Małastowskiej.
Jest to bez dwóch zdań wyjątkowo piękne miejsce na Ziemi.
Tamtego dnia coś mnie podkusiło i
zboczyłem z drogi, którą biegam zazwyczaj. Jakieś dwa kilometry za Uściem skręciłem
w prawo. W las. Początkowo droga do zwózki drewna była w miarę łagodna i twarda.
Jednak z każdym kolejnym krokiem w gęstwinę, coraz mniej było żwiru a coraz
więcej błota. No i jakoś stromo się zrobiło. W pewnym momencie dotarłem do
rozwidlenia drogi, która gwoli prawdy to drogi już nawet nie przypominała. Ot,
wąski przesmyk między drzewami, którym jakiś czas temu jechał ciągnik. Bo na
pewno nie koń. Konie pociągowe w mojej okolicy już dawno podzieliły los
pstrągów. Choć dla nich to może i dobrze, bo łatwego życia w beskidzkich lasach
to te zimnokrwiste olbrzymy na pewno nie miały…
Rozum podpowiadał mi iść w prawo,
tam gdzie wewnętrzny kompas wskazywał dom. Jednak jako że serce chciało na lewo,
to ruszyłem w lewo. Już nie biegiem, bo po pierwsze było za stromo, a po drugie
wczesnowiosenny las był tak piękny, że chciałem się nim nacieszyć jak najdłużej.
Nagle z sympatycznego stanu leniwej kontemplacji wybudziło mnie niecodzienne spotkanie.
Otóż gapiąc się bardziej na boki niż przed siebie, dosłownie wszedłem na dwie
łanie, które jak mnie zobaczyły, to zrobiły całkiem okrągłe oczy. Były tak zdziwione,
że do ucieczki rzuciły się dopiero po chwili. Poleciały – dosłownie – odbijając
się chyba od powietrza, a ja za nimi zapominając zupełnie o stromiźnie z jaką
się mierzyłem.
Kiedy w końcu wdrapałem się na wzniesienie,
moim oczom ukazał się kolejny niezwykły widok. Łanie się pasą, jedna chyba z
zeszłego roku bo większa, za to druga znacznie mniejsza, zapewne młodziutka, a odrobinę
wyżej – jakieś 30 metrów ode mnie – stoi byczek, patrzy w moim kierunku i
szczeka. Nigdy wcześniej nie widziałem szczekającego byka, a już na pewno nie z
tak bliska. Zatrzymałem się udając, że mnie tam nie ma i czekając, co też uczynią
te leśne stwory. Ja więc czekam, a te jak gdyby nigdy nic – samice dalej się
pasą, a samiec dalej szczeka. Postanowiłem zbliżyć się do nich na jak najmniejszą
odległość. Pozwoliły mi podejść jakieś 10 metrów, po czym cała trójka, niczym
duchy, odfrunęły w las. Chwilę jeszcze próbowałem podążać ich śladem, jednak od
początku wiedziałem, że drugi raz już na mnie nie poczekają. Ani nie poszczekają.
Dzięki tej pięknej przygodzie przez
chwilę poczułem się jak tropiciel z dawnych lat, jak afrykański myśliwy z książki
o naturalnych biegaczach, tylko w beskidzkim wydaniu. Taki trochę pierdołowaty,
bo przecież moje „antylopy” zostawiły
mnie w tyle właściwie bez wysiłku, ale jednak tropiciel! Na szczęście akurat
tamtego dnia surowe mięso nie było mi potrzebne, wszak w domu czekały na mnie
płatki owsiane. A jakby mi zabrakło mleka, zawsze mogłem wytropić krowę sąsiada!
Ale do tego trzeba było jeszcze pokonać ostatnie dwa kilometry grzbietem
bezkresnej połoniny…
"Jednak jako że serce chciało na lewo, to ruszyłem w lewo." -Oczywiście, biega sercem... ;)
OdpowiedzUsuńSercem to jedno, ale po piwo czasem też ;-)
UsuńPiękna opowieść. Dzięki!
OdpowiedzUsuńDzięki Kochana! Ot, piękna leśna codzienność :-)
Usuń:-) fajne spotkanie i historia! Usciski Miko!
OdpowiedzUsuńDzięki! Uściski Puchatku!!!
UsuńCiekawa przygoda :D
OdpowiedzUsuń