piątek, 31 stycznia 2014

Dookoła Przełęczy

Drugi dzień biegania po Beskidzie a zarazem ostatni dzień stycznia upłynął nam w rytmie kroków wyznaczających trasę dookoła Przełęczy Małastowskiej. Na 22-kilometrowy szlak ruszyliśmy z biegającą Nolą zgodnie z założeniem już po śniadaniu. Nie chcąc wyruszać na taki dystans głodni spałaszowaliśmy po przebudzeniu małe co nieco, odczekaliśmy godzinę i już byliśmy gotowi do drogi. W międzyczasie ku naszemu zadowoleniu na dołączenie do naszego duetu zdecydowały się dwie pozostałe uczestniczki beskidzkiej eskapady. Tym samym z wesołego duo zrobił nam się jeszcze weselszy kwartet. Wybiegliśmy z domu równo w południe, a to co miało nastąpić niewiele później przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Biegliśmy głównie po drogach - tych jeszcze ośnieżonych i tych już czarnych. Było stromo, słonecznie, wietrznie, biało i magicznie. Trasa dookoła Przełęczy Małastowskiej biegła przez Gładyszów, Krzywą, Pętną i Małastów, a my razem z nią.


Po drodze spotkaliśmy kilku kurierów przedzierających się swoimi furgonetkami przez świeżo nawiane zaspy, małego czarnego pieska, zaprzyjaźnionego weterynarza z Gorlic i słynnego beskidzkiego pisarza. Zabawne, że prawie zawsze kiedy zapuszczam się biegiem w jego strony, traf chce, że akurat spotykamy się na którejś z okolicznych dziurawych, wiejskich asfaltówek. Jednak tym razem nas nie rozpoznał i nawet nam nie odmachnął zza szyby swojej terenówki. Jednak zdecydowanie najważniejszym wydarzeniem towarzyszącym naszemu biegowi była wizyta w sklepie spożywczym w Małastowie. Na siedemnastym kilometrze wdarliśmy się do niego jak szarańcza, jak zgraja wygłodniałych dzieciaków, które nie widziały jedzenia od tygodni. Pepsi, banany, drożdżówki z serem i batony - wszystko to smakowało jak najwykwintniejsze rarytasy, a na dodatek pozwoliło nam odzyskać siły na najtrudniejszą część trasy - 5 kilometrów ciągłego podbiegu. Najpierw łagodnego ale niekończącego się pod Przełęcz Małastowską, a później krótszego ale bardziej stromego już do naszej wsi na końcu świata. Wkrótce okazało się, że cała czwórka, ochoczo prowadzona przez Nolę, dała radę i - mimo obolałych nóg - w komplecie dotarła do celu. Wspaniale było tak pobiegać po Beskidzie z tak dzielnymi i radosnymi towarzyszkami. A zresztą nie ma co pisać, zobaczcie sami!                 












czwartek, 30 stycznia 2014

Ultra Ola

Znów jestem w górach. A w górach znów jest zima. I na szczęście nie jest to zima zła, a zima cudowna, absolutnie urzekająca i wręcz idealna do biegania. Zmrożona ziemia przykryta jest dwudziestocentymetrową warstwą świeżego puchu, który sprawia, że po beskidzkich pasmach biega się prawie jak po tafli śnieżnego oceanu. 
Dziś minął pierwszy dzień pierwszego przedrzeźnickiego zgrupowania biegowego i jak na razie plan treningowy został wykonany w 200 %. Co prawda mój rzeźnicki partner niestety został w domu w towarzystwie zupełnie nieplanowanego przeziębienia, ale dzielnie zastępuje go na placu boju inna uczestniczka Wielkiej Bieszczadzkiej Gonitwy - Ola vel Nola. O Oli pisałem już tu jakiś czas temu wyrażając pewną obawę o jej ambitny plan rozprawienia się w nadchodzącym roku z prawie wszystkimi najważniejszymi ultramaratonami w Polsce (http://biegajsercem.blogspot.com/2014/01/zwatpienie.html). Myślałem, że dziewczyna z nizin, która biega od niewiele ponad roku, a na dodatek w życiu nie postawiła biegowego kroku na wysokości większej niż najwyższy punkt falenickiej wydmy, mierzy - dosłownie i w przenośni - najzwyczajniej w świecie za wysoko. Jednak po dzisiejszej wspólnej przeprawie przez zaśnieżony las, wiecznie wietrzne pola i nie przestającą się wspinać wieś, jestem prawie przekonany, że moje wątpliwości były bezzasadne. Ola jest niezniszczalna. W pierwszym w życiu dniu biegania po górach nie dość, że nie zraziła się jedną poranną pętlą o niezliczonej liczbie zbiegów i podbiegów, to ochoczo przystała na moją propozycję, żeby powtórzyć tę samą trasę wieczorem. Nie mówię, że było łatwo, ale naprawdę zrobiła na mnie wrażenie jej nieustępliwość, zadziorność i ambicja. Myślę, że Ola ze swoim sercem do walki i pragnieniem pokonywania własnych słabości to kawał materiału na rasową ultra biegaczkę. Życzę jej tego z całego serca, a żeby nie być w swoich życzeniach gołosłownym, zabieram ją jutro na kolejną biegową wyprawę - tym razem będzie to już bieganie po górach z prawdziwego zdarzenia, planujemy bowiem ponad dwudziestokilometrową trasę dookoła Przełęczy Małastowskiej. Trzymajcie kciuki - za naszą formę i za to, żebyśmy nie spotkali gdzieś w magurskim lesie wygłodniałego niedźwiedzia. Myślę, że nie pogardziłby dwoma solidnie już rozgrzanymi daniami prosto z celofanowych ubranek! 
           
Nola dzielnie biegnie ku wsi

wtorek, 28 stycznia 2014

Zimny prysznic

Pisałem na tym blogu sporo o tym, jak ważne są w bieganiu umiar i pokora. Bieganie jest dla mnie rodzajem sztuki, a żadna sztuka nie będzie nigdy wartościowa, jeśli artysta nie będzie umiał spojrzeć na swoją twórczość z dystansu. Co prawda żaden ze mnie artysta biegania, ale wychodzę z założenia, że jeśli podążać za jakimś przykładem to za najlepszym. A w bieganiu - jak w życiu - najlepiej nie zawsze znaczy najwięcej.
A więc pisałem z pełnym przekonaniem o pokorze, o umiarze, a w najważniejszym momencie, tym, w którym należało wcielić te wartości w życie, nagle o nich zapomniałem. W sobotę pobiegłem nadspodziewanie dobrze w Falenicy, w niedzielę piąty tenisowy trening okazał się przełomowy i zamiast pchać piłkę, zacząłem ją odbijać, w poniedziałek zaliczyłem dynamiczny trening biegowy po trudnej, śliskiej nawierzchni, no to we wtorek postanowiłem znów zmierzyć się ze schodami. Zaraz zaraz, sobota - szaleństwo na 100% na falenickiej wydmie, niedziela - tenisowe dynamiczne zrywy i zwroty, poniedziałek - słynne już, przez wszystkich opisywane mikrourazy nóg na skutek biegu po śniegu, a już we wtorek morderczy dla organizmu trening na schodach? Czyżbym zapomniał o tym, jak miło jest pół roku leczyć kontuzję spowodowaną nadmiernym przeciążeniem i marzyć o powrocie do biegania? Gdzie się podziała ta cała, nabyta w bólu, mądrość?
W takich przypadkach naprawdę nieoceniona jest rada kogoś bardziej doświadczonego. Mam to szczęście, że mój rzeźnicki partner, a prywatnie biegowy przyjaciel, przebiegł już parę tysięcy kilometrów więcej ode mnie i etap - jak to ładnie nazwał - "dzikowania" ma już za sobą. Dlatego, jak tylko dowiedział się, że właśnie zostałem domorosłym Kilianem Jornetem, Stanislasem Wawrinką i Michaelem Phelpsem w jednej osobie, dał mi bardzo mądrą radę: "zwolnij, bo mięśnie same się nie naprawią". Znaczyło to mniej więcej tyle, że jak będę robił cały czas siłę nie dając ciału czasu na regenerację, jedyne co osiągnę to skrajne zajechanie. Dobrze mi zrobił taki zimny prysznic. Dla równowagi ubrałem się więc dzisiejszego ranka ciepło i, zamiast po schodach, biegałem po płaskim. Podczas pięciu okrążeń dookoła kanałku ani na chwilę nie podkręcałem tempa, tylko bardzo spokojnie biegłem przed siebie, aż dało się poczuć ulgę w nabitych ostatnimi wysiłkami stawach i mięśniach. Na trasie spotkałem sympatyczną biegaczkę z włosami spiętymi w koński ogon, sąsiada z długowłosym owczarkiem niemieckim i tłustego szczurka, który sobie tylko znanym sposobem znalazł się na biegowej ścieżce. Może to jakiś kuzyn Ratatuja otwiera knajpę w okolicy? Nie miałbym nic przeciwko, w końcu gotować - tak jak i biegać - każdy może!             

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Nie o bieganiu, a o Ukrainie

Trudno mi pisać o tym, jak cieszę się bieganiem, gdy mam świadomość tego, co dzieje się za naszą wschodnią granicą. Kiedy pomyślę, że ja wybiegam sobie z rana beztrosko na spokojne, puste parkowe alejki, a w tym samym czasie miliony Ukraińców po nieprzespanej nocy zwierają szyki na kolejny dzień protestów, robi mi się zwyczajnie nieswojo. Jasne, że nie da się uchronić przed krzywdą całego świata, ale w tym przypadku tak bardzo dojmujące jest to, że te niewiarygodne rzeczy dzieją się raptem kilkaset kilometrów od nas. Kijów pewnie też ma swoją Falenicę, swoje piękne parki, zapewne ma też swój półmaraton i maraton. We Lwowie, Czerkasach i Iwanofrankowsku na pewno też żyją biegacze. Tylko jak tu biegać, kiedy za jednym rogiem czai się milicyjna armatka wodna, a za drugim bierkutowiec z pałą wymierzoną prosto w twoje stopy? Jak biegać, kiedy twoja rodzina, przyjaciele i nieprzyjaciele, wszyscy oni stoją, marzną i czekają? 
I pomyśleć, że wszystko to ma miejsce w kraju, w którym niewiele ponad półtora roku temu odbyły się ukraińsko-polskie Mistrzostwa Europy w piłce balonowej. Wtedy przyjechali Hyundai, McDonald's, Canon i Mastercard - był Platini i była kulturka. Na tym samym placu, na którym wtedy Ukraińcy cieszyli się z dwóch goli strzelonych Szwedom przez Szewczenkę, dziś snajperzy strzelają do cywili. Mam świadomość, że dociera do mnie tylko strzępek informacji - ten, który jest akurat na rękę gazecie, którą mam w zwyczaju czytać i portalom, które lubię przeglądać. Jednak medialna manipulacja to jedno i mam jej pełną świadomość, a niezaprzeczalne fakty i obrazy to drugie. Nikt mi nie powie, że śmierć geologa ze Lwowa, który zginął pod trepami ukraińskich para-służb specjalnych w podkijowskim lesie, to wymysł jednej czy drugiej gazety. Tak samo jak film z zatrzymania jednego z protestujących przez Berkut, na którym widać nagiego faceta w samych skarpetkach, który odbija się od ich tarcz niczym kuleczka od ścianek w pinballu. Gdy tak chłonę te wszystkie informacje o zupełnie dla mnie nieprawdopodobnym poziomie niewiarygodności, z jednej strony myślę sobie, że tak urządzony jest świat i musi być w nim miejsce na okrucieństwo, żebyśmy w lepszych czasach - dla przeciwwagi - umieli dostrzec w nim łagodność. Jednak z drugiej, rodzi się we mnie myśl, że Ukraińcy są dziś trochę jak kiedyś Polacy pacyfikowani przez ZOMO. A nam z kolei w 2014 roku bliżej do tamtego RFN czy mitterandowskiej Francji. Wiemy, że gdzieś tam dzieje się źle, ale wolimy się nie wychylać, żeby przypadkiem nie utracić nic z tak ciężko wywalczonej wygody. Tylko jeden czy drugi ważny polityk chętnie wyśle ku pokrzepieniu sąsiedzkich serc parę ćwierknięć na twitterze. Całe szczęście, że - jak zwykle w kryzysowych sytuacjach - pojawiają się zapaleńcy, którzy nie boja się inicjatywy oddolnej i po prostu pakują się w pociąg czy autobus i jadą wesprzeć Ukraińców na własną rękę. To są dla mnie bohaterowie - ludzie, którzy rezygnują z własnego ciepłego kącika i ruszają w mróz stanąć ramię w ramię z protestującymi na Majdanie. Dla nich nie jest ważne to, czy Rosja się na nich za to obrazi i nałoży embargo na polskie mięso, dla nich ważne jest to, że jak komuś dzieje się krzywda, to trzeba mu pomóc...                         

sobota, 25 stycznia 2014

Falenica 4

Miało go nie być, a jest. Mowa o rekordzie.
Do Falenicy wybrałem się po raz czwarty, ale po raz pierwszy bez szczególnych oczekiwań. Założyłem sobie, że potraktuję ten start treningowo i nie biję się o żaden szczególny rezultat. Miała na to wpływ pogoda - co prawda przepiękna, ale jednak mroźna i potencjalnie zdradliwa. Spodziewałem się wymagających, śliskich podbiegów i jeszcze trudniejszych zbiegów. A że głupio byłoby się załatwić na samym początku przygotowań do Rzeźnika, postanowiłem dziś wyluzować. Stawiłem się więc na starcie później niż zwykle, raptem 10 minut przed rozpoczęciem biegu i zrobiłem najkrótszą rozgrzewkę w życiu - paręset metrów truchtu, kilka skłonów, delikatne rozciąganie i już razem z resztą śmiałków mogliśmy odliczać sekundy do rozpoczęcia zawodów.
Nie wiem czy to siarczysty mróz, czy jakaś inna przyczyna, ale czuć było wyraźnie, że coś odstraszyło dziś wielu biegaczy od zmierzenia się z ośnieżoną falenicką wydmą. Dzięki temu na trasie było zdecydowanie luźniej i można było przemierzyć ją naprawdę komfortowo. Jednak to nie mniejsza niż zwykle frekwencja zaskoczyła mnie najbardziej, a stan biegowej ścieżki. Myślałem bowiem, że przyjdzie się nam zmierzyć z czymś w rodzaju wyślizganej, oblodzonej rynienki, po której ciężko będzie się wdrapywać pod górę i jeszcze trudniej z niej zbiegać. Moje przeczucie tylko się wzmocniło, kiedy zobaczyłem, że na starcie wielu zawodników założyło na podeszwy butów specjalne metalowe kołeczki na gumkach, które miały im zapewnić lepszą przyczepność. Bardzo mi się to rozwiązanie spodobało i nawet przez chwilę żałowałem, że sam o nim nie pomyślałem. Ale już wkrótce okazało się, że kołeczki wcale by mi się dzisiaj nie przydały. Trasa okazała się bowiem być w fantastycznym stanie - nie było na niej prawie w ogóle lodu, śnieg był lekko ubity, ale nie powodował poślizgu, za to wspaniale wyrównał wszystkie nierówności. Już po pierwszym okrążeniu pomyślałem, że po takiej zbitej nawierzchni biega się po falenickiej wydmie zdecydowanie łatwiej niż po luźnym piachu, który wymaga sporego wysiłku przy każdym kroku. Tak więc biegło mi się po twardej i przerzedzonej trasie nadspodziewanie łatwo. Lodowate powietrze przestało gryźć nozdrza i gardło już po pierwszym podbiegu, a vibramowa podeszwa minimalistycznych butów znakomicie radziła sobie z kontrolą bielusieńkiego podłoża. Jednak gdy, po pokonaniu pierwszej z trzech pętli, zobaczyłem na tablicy świetlnej "14" z przodu, byłem lekko zaskoczony i pomyślałem, że chyba jednak lecę za mocno. Ale że nogi parły do przodu, podobnie zresztą jak serce, pomyślałem, że trzeba dać się w ten piękny dzień ponieść chwili. "Precz z kunktatorstwem!' - pomyślałem - i pognałem chyżo dalej w falenicki las. Co prawda były momenty, że intensywnie czułem piszczele, obolałe jeszcze po środowym treningu siłowym, ale generalnie poczucie komfortu mnie nie opuszczało, tak więc nie próbowałem się na siłę hamować. Po prostu biegłem i nie myślałem o niczym innym niż o kolejnym wzniesieniu. Aż do momentu, gdy pod koniec trzeciego okrążenia minąłem znajomą sylwetkę okutaną w piłkarską koszulkę Realu Madryt. To był Gibon - biegający kumpel - który, jak się później okazało, przeżywał właśnie drobny falenicki kryzys. Wyszedł z niego dopiero, gdy potraktowałem go serdecznym kuksańcem w klatkę piersiową i zawołałem: "Dawaj, leć za mną!". Od tej pory już do samego końca czułem na swoich plecach jego oddech. Aż do ostatniej górki, ostatniej prostej do mety, kiedy niespodziewanie śmignął obok mnie i nie dał się już dogonić. I to ma być wdzięczność za wyrwanie z kryzysu?! Gibon przybiegł więc na metę kilka sekund przede mną, a już za nią mogliśmy się serdecznie wyściskać i wzajemnie sobie pogratulować. Czas 43:30 przyjąłem z lekkim niedowierzaniem i ogromną satysfakcją. Wychodzi na to, z każdym kolejnym falenickim biegiem poprawiam się o ponad minutę! Czy to oznacza, że pod koniec cyklu mogę się zbliżyć do 41 minut? Chyba jednak jeszcze nie w tym roku, ale mam przynajmniej jakiś cel. Jak się nie uda to trudno, ale jeśli dam radę, radość będzie przeogromna!

***

Federer jednak przegrał. I to w trzech setach. Nie miał szans - Nadalowi wychodziło (i wchodziło) wczoraj dosłownie wszystko. Szkoda mi wielkiego mistrza, ale wciąż wierzę, że jeszcze coś na koniec swojej wielkiej kariery ugra.
Szwajcarski finał to byłoby marzenie, za to szwajcarsko-hiszpański już niekoniecznie. Dlatego zamiast ślęczeć przed telewizorem, sam łapię jutro za rakietę i ruszam na kolejny tenisowy trening. To już piąty, czas więc pokazać trenerowi Wojtkowi, że Federerowi rośnie godny następca!

***

W czwartek rano spotkała mnie zabawna sytuacja. Po bieganiu robiłem pod blokiem tradycyjne rozciąganie - mięśnie dwugłowe, czworogłowe, łydki i tak dalej. A że łydki najlepiej rozciąga mi się opierając dłonie o ścianę, a nogi i resztę ciała zostawiając z tyłu, wyglądam jakbym przepychał to, o co się opieram. No i tak właśnie chyba widziała to pani, która akurat przechodziła zwartym krokiem obok mnie. Najpierw obrzuciła mnie nieufnym spojrzeniem, następnie zesrożyła się wielce i wrzasnęła: "Co ci przeszkadza ten murek?! Przecież i tak go nie rozwalisz!". Najpierw mnie zatkało, a później zrobiło mi się całkiem miło, bo nie spodziewałem się, że wyglądam na takiego siłacza!        

Niewdzięczny Gibon szykuje się do szturmu na moją pozycję.

piątek, 24 stycznia 2014

Poranne wstawanie

Wczoraj nie biegała Radwańska, dziś nie biegałem ja. Nie, żeby mi się nie chciało, po prostu postanowiłem dać nogom odpocząć przed jutrzejszą (czwartą już!) Falenicą. Podczas środowej sesji na schodach piszczele dostały mocno w kość, wczorajsza pętla po zlodowaciałym parku dobiła je do końca, tak więc wieczorem aż piszczały na myśl o potencjalnym wyjściu na trening nazajutrz.   
Dzień wolny od biegania bardzo ładnie pokazuje, jak zmieniła się u mnie perspektywa porannego wstawania. Jeszcze dwa miesiące temu, kiedy o powrocie do treningów dopiero myślałem, godzina 7 rano była dla mnie - jak dla Ryśka Riedla - jak noc. Dzień zaczynał się wtedy leniwie około ósmej - od otworzenia jednego oka, potem drugiego, a dalej kibelek, łazienka, śniadanie, kawa... Stan przebudzenia nadchodził najwcześniej w okolicach dziesiątej, a często i później. Dziś jest zupełnie inaczej. Budzę się o 7 jak na komendę, w trymiga zakładam na siebie biegowe fatałaszki i dosłownie pięć minut później jestem już na świeżym powietrzu, które momentalnie wypędza ze mnie resztki snu. Tym sposobem - w dużej mierze dzięki bieganiu - czas wchodzenia w dzień skrócił mi się z paru godzin do niecałego kwadransa. Na dodatek, gdy wracam po treningu do domu, jestem już w pełni gotowy do dalszego działania. Oj tak, bieganie nakręca!
Brzmi to jak najprostszy przepis na łatwy start, jednak nie ma cudów - taki rytm wymaga pewnych poświęceń. Właściwie codziennie rano, gdy dzwoni budzik, przebiega mi przez głowę kusząca myśl, żeby tym razem odpuścić. "Tylko tym razem" - mówi znajomy głos w głowie. Nie można się jednak tej myśli poddać, bo jak poddasz się raz, zaraz zrobisz to po raz kolejny. Oczywiście nie mam tu na myśli, żeby nigdy nie odpuszczać sobie treningów. Wręcz przeciwnie, czasem trzeba to zrobić, chodzi mi tylko o to, że niebezpiecznie jest robić to pod wpływem hipnotyzującej wizji powrotu do łóżka. Jeśli więc postanawiasz nie biegać, proszę bardzo, zrób to, ale decyzję podejmij wieczorem a nie rano. Rano to można co najwyżej zmienić trasę albo plan treningu. Ale z domu wyjść trzeba i kropka!

***

Jutro wielkie wydarzenie - czwarty z cyklu falenickich biegów. To dopiero moja pierwsza edycja turlania się po tamtejszej wydmie, ale już teraz mogę szczerze powiedzieć, że falenicki bieg rozkochał mnie w sobie na całego. Trzeba jednak oddać, że do tej pory biegałem tam tylko w warunkach prawie idealnych, a one jutro na pewno takie nie będą. Spodziewam się niezłej ślizgawki i zdecydowanie nie nastawiam się na bicie rekordów tylko na dobrą przygodę. Zobaczymy więc, czy moja rzewnie wyznawana miłość nie osłabnie po jednej czy drugiej wywrotce na zdradliwych falenickich zbiegach!

***

Wiem, że to blog o bieganiu, ale nie mogę się powstrzymać. Dziś o 9:30 rano naszego czasu Rafael Nadal walczył z Rogerem Federerem o finał Australian Open. Nie znam wyniku i nie chcę go znać, wieczorem chcę za to obejrzeć retransmisję tego pojedynku gigantów. Oczywiście trzymając kciuki za Rogera! Kiedy był na szczycie, z jakiegoś powodu za nim nie przepadałem. Za to dziś, kiedy najlepsze dni ma już chyba za sobą, absolutnie uwielbiam patrzeć na jego grę. Urzeka mnie jej finezja, błyskotliwość i eleganckie połączenie siły z techniką. Jednak najbardziej lubię go za to, że w swojej wielkości bywa po prostu niedoskonały. Potrafi nie wykorzystać kilku przełamań z rzędu, wyrzucić prostą piłkę daleko w aut, a czasem nawet przegrać wygrany mecz. Takich sportowców cenię najbardziej - odnoszących sukcesy ale jednak co jakiś czas udowadniających, że wciąż są ludźmi a nie maszynami do wygrywania. Tak więc Królu Rogerze, mam nadzieję, że się spisałeś i w niedzielę czeka nas szwajcarski finał. Trzymam mocno kciuki!        

czwartek, 23 stycznia 2014

O Australian Open, mleku migdałowym i bieganiu po schodach

Miało być tak: Agnieszka Radwańska biega o 5 rano, ja zaraz po niej - o 7. Jednak skończyło się jak się skończyło i z naszej dwójki dzisiejszego ranka biegałem tylko ja. Agnieszka głównie stała. Nie mam do niej pretensji o formę, szczególnie biorąc pod uwagę jej heroiczny, wyzuwający z sił bój o półfinał Australian Open z Azarenką. Tylko nadkobieta byłaby w stanie wytrzymać dwa arcyciężkie, rozgrywane w pełnym słońcu pojedynki dzień po dniu. Natomiast mam jej za złe to, że obudziłem się dla niej o 5:30, a ona nawet nie pozwoliła mi dobrze otworzyć oczu, a już schodziła z kortu ze skwaszoną miną przegranej. Dzisiejsza rywalka Cibulkova nie pozwoliła Radwańskiej dosłownie na nic, co i rusz bombardując ją mocnymi piłkami po rogach kortu i nie okazując przy tym najmniejszych oznak słabości. Nisko osadzona, z udem jak Roberto Carlos i grymasem wojowniczki na twarzy słowacka tenisistka była dzisiaj nie do pokonania. Poruszała się po korcie jak rasowa sprinterka, a Radwańska wyglądała przy niej jak ultramaratonka dopiero rozpoczynająca swój bieg na 200 kilometrów. Bardzo wyraźnie było widać, że tenis to sport umiarkowanie długodystansowy i Agnieszka, zanim jeszcze zdążyła się rozgrzać, już oglądała swoją rywalkę triumfującą na mecie. Tym razem szybkość zdecydowanie pokonała wytrzymałość.
Na szczęście zniechęcenie jakie poczułem po tym dość nudnym i jednostronnym widowisku nie odbiło się na treningu. Co więcej, szybka porażka Radwańskiej sprawiła, że udało mi się wybiec z domu wcześniej niż zwykle, dzięki czemu już przed siódmą mogłem pognać radośnie ku dobrze już udeptanym śnieżnym ścieżkom. Tego ranka na trasie nie wydarzyło się nic spektakularnego, więc nie będę się na ten temat rozpisywał i podsumuję dzisiejszy trening w trzech słowach: zimno, ślisko, jasno. Tak, jasno. Dziś po raz pierwszy od dawna niebo nie było pokryte chmurami, a nawet dało się na nim dostrzec zawieszony w przestworzach poranny księżyc. Miło tak opuścić mrok i zaznać kojącej jasności. Mam nadzieję, że najciemniejsze czasy mamy już za sobą, a pogoda będzie nam płatać takie miłe niespodzianki coraz częściej!

***

Wczoraj zrobiłem eksperyment. Nie jestem szczególnym zwolennikiem wszelkich żywieniowych mód, ale muszę przyznać, że pewne rozwiązania ze świata wegan bardzo mnie ciekawią. Lata temu gotujący znajomy namawiał mnie do spróbowania chałupniczej produkcji mleka owsianego. Jak się później okazało, ostatecznie nigdy go nie przygotowałem, ale od tamtej pory wciąż za mną to owsiane mleko chodziło. I pewnie w końcu bym się z nim zmierzył, gdyby nie to, że wczoraj płatki owsiane zostały uprzedzone przez migdały. Trafiłem bowiem na blogu biegającej Ani (http://www.pannaannabiega.pl/przepisy/mleko-migdalowe-przepis/) na bardzo prosty przepis na mleko migdałowe i postanowiłem go wypróbować. Wcześniej myślałem, że wszystkie te mleka: sojowe, ryżowe i inne to zwykła ściema i, że na pewno trzeba do nich dodać masę wypełniaczy, żeby w ogóle jakoś smakowały. Jakże wielkie było więc moje zdziwienie, kiedy po dosłownie kilku kwadransach zmagań (z czego najdłuższą część stanowiła obserwacja mozolnej pracy sitka), okazało się, że jedynymi składnikami świeżo powstałego napitku były naprawdę tylko migdały i woda. Zero soli, cukru, nie mówiąc o innych wynalazkach. Pierwszą szklankę wypiłem wczoraj na próbę, drugą dolałem na raty do kawy dzisiaj rano (pół przed porażką Radwańskiej, pół po) no i póki co żyję, mam się dobrze, a nawet co jakiś czas pojawia mi się smak na trzecią! Ale dla przyzwoitości uprzedzam, że mleko migdałowe mlekiem jest tylko z nazwy. Bardzo mi smakuje i na pewno będę je przyrządzał częściej, ale migdały krową ani kozą nigdy nie były, nie będą i basta!

***

W ramach przygotowań przedrzeźnickich wczoraj zrobiłem pierwszą sesję na schodach. Przekonałem się, że długie podbiegi po płaskim to zupełnie co innego niż dynamiczne, ostre wbiegi po stromych stopniach. Zrobiłem dziesięć pętel, z czego sześć na pełen gwizdek a cztery na spokojnie, nóżka za nóżką. Dziś czuję w udach i łydkach każdą z kilkuset pokonanych przeszkód i myślę sobie, że jeszcze daleka droga przede mną, żeby myśleć o dziarskim wspinaniu się pod Smerek czy Połoniny Wetlińską i Caryńską. Pocieszająca jest tylko świadomość, że im wcześniej poznam swoje słabości, tym większa jest szansa na to, że nie zaskoczą mnie one już na trasie, gdzieś na szlaku z Komańczy do Ustrzyk... 

środa, 22 stycznia 2014

Zimowa ruletka odzieżowa

Kiedy przeczytałem dziś artykuł o Panu Antonim, od razu postanowiłem odnieść się do jego pięknej historii dnia codziennego. Jednak chwilę później zobaczyłem, że na swoim blogu zrobił to już mój biegający przyjaciel. Tak więc, żeby się nie dublować, podsyłam link do niego (http://rossbieg.blogspot.com/), a sam napiszę o czym innym.
Zima zagościła już na Mazowszu na dobre, a razem z nią pojawił się dobrze znany biegaczom problem, czyli jak się odpowiednio ubrać na wiatr i mróz. Jest on właściwie nierozwiązywalny, bo, jak bardzo byśmy się nie starali, w końcu i tak okazuje się, że jest nam albo za zimno albo za ciepło. Ja sam wyznaję zasadę, że im mniej warstw, tym lepiej i dlatego jeszcze do końca zeszłego tygodnia biegałem w krótkich spodenkach. Do tego jedna koszulka z krótkim rękawkiem do ciała i druga, luźniejsza ze stójką na wierzch. Jednak w poniedziałek, gdy wystawiłem nos za próg, prędko dotarło do mnie, że tym razem taki zestaw nie przejdzie. Porzuciłem więc krótkie portki na rzecz długich legginsów, a spodnia, cieniutka koszulka ustąpiła miejsca cieplejszej bieliźnie z długim rękawem. Jeszcze tylko grubsza czapka, obowiązkowy buff, rękawiczki i okutany w taki zestaw poczułem się zdecydowanie bezpieczniej. 
Początkowo było mi na świeżym powietrzu ciepło, miło i w ogóle w sam raz, ale już po pierwszym kilometrze zacząłem czuć delikatny przypływ duszności. Po pierwszym podbiegu zrobiło mi się gorąco, a na plecach poczułem krople potu. A że, gdy wybiegłem na odcinek płaskiego terenu, rozhulał się wiejący od tyłu wiatr, po kręgosłupie przeszły mnie mroźne ciarki. Wiedziałem, że to nie wróży nic dobrego, więc jedynym sensownym wyjściem wydawało mi się przyśpieszyć kroku tak, żeby stale dogrzewać spocone plecy i nie dać im się wyziębić. I tym sposobem, wciąż zwiększając tempo, niespodziewanie pokonałem moją tradycyjną pętlę w tempie znacznie szybszym niż zwykle, a u jej kresu musiałem przypominać rozgrzany do czerwoności, ciężki parowóz. Dodatkowo musiałem skrócić standardową sesję ogólnorozwojową (rozciąganie nóg, wymachy rąk, podpór itd.), bo jak już stanąłem, poczułem się tak, jakby cała ta masa mroźnego powietrza, przed którą dopiero co uciekałem, w jednej chwili mnie dopadła i chciała skuć na dobre. Do domu wróciłem więc zimno-ciepły i świadomy, że pierwszego egzaminu z zimowego ubierania absolutnie nie zdałem. W mojej polityce ubioru zabrakło bowiem etapu przejściowego. Trzeba było górę zostawić po staremu, a na cieplejsze wymienić tylko portki. I z takim założeniem wybierałem się na trening kolejnego ranka. Jednak gdy wyjrzałem przez okno, zobaczyłem trzęsące kuprami kaczki i skuty na twardo kanałek, szybko zapomniałem o całej nabytej mądrości i postanowiłem wybiec na zewnątrz dokładnie w takim samym zestawieniu jak dzień wcześniej. No i całe szczęście, bo okazało się, że wtorkowy poranek był o wiele zimniejszy niż poniedziałkowy i siarczysty mróz nie odstąpił mnie nawet po sześciu długich podbiegach. Tym razem, podczas powrotu było mi dokładnie tak samo zimno, jak wtedy gdy wychodziłem, a jeśli przybrałem jakiś kolor, najpewniej była to trupia bladość. Na dodatek nie rozgrzały mnie nawet wykonywane zdecydowanie rzewniej niż zwykle tradycyjne ćwiczenia ogólnorozwojowe i dopiero gorący prysznic w domu sprawił, że udało mi się odtajać. No i siedząc w wannie ze zwieszoną głową niczym mokry kurczak pomyślałem sobie, że to naprawdę trudne zadanie, żeby dobrze trafić z ubiorem na zimowe bieganie...                     

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Wpław

Jakiś czas temu przyznałem się do pierwszego z trzech postanowień noworocznych - rozpoczęcia nauki gry w tenisa. Dziś z czystym sumieniem mogę się pochwalić, że dzielnie w nim trwam i przynajmniej raz w tygodniu macham rakietą. Czasem nawet udaje mi się trafić nią w żółtą piłkę! Początkowo nawet nieźle uderzałem, ale fatalnie poruszałem się po korcie. Ciało miałem spięte, zbyt pochylone do przodu, a większość ruchów była przesadnie nerwowa. Teraz z kolei zdecydowanie wyluzowałem jeśli chodzi o posturę i sposób pracy ciałem, ale straciła na tym jakość i celność uderzeń. Ujmując rzecz obrazowo, wcześniej byłem jak toporna ale skuteczna armata, za to teraz bliżej mi do giętkiego ale niezbyt precyzyjnego łuku. To tyle o tenisie, bo, po pierwsze, ten blog jest o bieganiu, a po drugie, ten wpis jest o kolejnym postanowieniu noworocznym. 
A to postanowienie to basen. A właściwie nie tyle basen, co pływanie. Gdyby był czystszy i nieskuty lodem, pewnie wolałbym pływać z kaczkami w kanałku, ale, że nie jest, wybrałem jego chlorowany, kryty i zdecydowanie cieplejszy odpowiednik. Z dwóch powodów. Ze względu na moje bieganie, które chcę poprzez pływanie wzmocnić, ale też ze względu na to, że po prostu bardzo lubię pływać. 
Już jako dziecko, kiedy byłem umiarkowanym pulpetem, uwielbiałem: najpierw strzałkę, później żabkę a na końcu kraula. Nie osiągnąłem co prawda nigdy jakiegoś międzyszkolnego poziomu, ale pamiętam, że raz udało mi się wygrać wewnętrzne zawody mojej sekcji pływackiej. Sukces ten był o tyle doniosły, że sekcję, oprócz moich rówieśników, stanowili głównie chłopcy nawet o kilka lat starsi. Nie wiem, co się stało, ale jakiś czas później pływanie zniknęło z listy moich podstawowych zajęć i zostało zastąpione przez coś innego, chyba deskorolkę... Od tamtego momentu wracałem na basen raczej sporadycznie i, nawet jeśli udało mi się poprzychodzić regularnie przez miesiąc, zawsze w końcu przyplątywało się jakieś przeziębienie czy zapalenie zatok i po przerwie na dojście do siebie nie wracałem już na pływackie tory. Postanowiłem sobie więc, że ten rok ma być przełomowy - po zabiegu prostowania przegrody nosowej, który skądinąd bardzo dobrze wpłynął na mój trening biegowy, ryzyko nawracających problemów z zapaleniem zatok zostało znacznie ograniczone. Tym samym drzwi na pływalnię znów stanęły przede mną otworem. 
I tym sposobem zrobiłem wczoraj dwadzieścia krótkich (25 metrów) basenów kraulem, a do tego trzy żabką pod wodą. Niby niedużo, ale po długiej przerwie wystarczająco, żeby poczuć, że minęło już trochę milionów lat, od kiedy nasi praprzodkowie wyszli z wody. 
Z tego co wiem ulubionym stylem większości ludzi jest żabka, a na drugim miejscu znajduje się styl grzbietowy. Ja lubię i ten i ten, ale jednak od zawsze numerem jeden był dla mnie kraul. Jest szybki, wydajny, a do tego płynąc nim, człowiek ma wrażenie, jakby się wydłużał - istny czad! Od dziecka chciałem nauczyć się też delfinka lub przynajmniej motylka, ale jedyne do czego doszedłem to pięć pacnięć rękami w taflę i już szedłem na dno. Ale wracając do kraula, pływanie nim przychodziło mi ze stosunkową łatwością i jednego tylko nie rozumiałem: dlaczego każą mi w nim oddychać tylko na jedną stronę?! Wydawało mi się naturalne, że oddech powinien odbywać się symetrycznie, raz przez lewe raz przez prawe ramię. Jednak, z jakiegoś powodu, wszyscy - łącznie z trenerem sekcji - polecali mi wybrać sobie "wygodniejszą" stronę i oddychać na nią na stałe. Oczywiście nigdy nie dostosowałem się do tych rad i - będąc pewnym, że łamię wszystkie podstawowe zasady - nabierałem powietrze po swojemu, czyli naprzemiennie. Jednak po wczorajszym powrocie na chlorowane wody coś mnie tknęło i postanowiłem poszukać w Internecie opinii, jaka technika w tym stylu jest obecnie uznawana za optymalną. Pomyślałem, że może coś się zmieniło w myśli szkoleniowej, od kiedy ostatni raz zastanawiałem się nad tą kwestią. No i bardzo się ucieszyłem, kiedy znalazłem na serwisie Total Immersion Swimming fragment wywiadu z trenerem pływania Terry'm Laughlin'em, w którym wyjaśnia on:

Jednym z najczęstszych pytań, jakie otrzymuję od pływaków, to pytanie o to czy należy stosować oddychanie obustronne. 
Krótka odpowiedź - tak, powinniśmy oddychać na obie strony. Przynajmniej na treningach. A w niektórych sytuacjach jest to także korzystne podczas wyścigu. Podstawowa przyczyna to promocja symetrii w pływaniu: celem jest, aby to, co dzieje się po jednej stronie ciała, działo się również po drugiej. Zbyt często jednak nie jest to regułą, o czym miałem okazję przekonać się podczas pierwszego dnia jako trener we wrześniu 1972. Wydawało się wtedy, iż niemal cała moja sekcja pływacka z Kings Point (Nowy Jork) miała "skrzywiony" kraul, wykonując obszerniejszą rotację w jednym kierunku, wraz z szerszym wyjęciem ręki po tej samej stronie. Więc następnego dnia jako rozgrzewkę poprosiłem ich o przepłynięcie 600m z oddechem na "złą" stronę. Natychmiast każdy ruch stawał się bardziej symetryczny - efekt "czystej karty". Bez przeszłości pełnej złych nawyków, strona mniej naturalna okazała się znacznie bardziej wydajna. 

Myślę, że w bieganiu jest podobnie jak w pływaniu - symetria ruchów obu stron jest niezbędna do tego, by biegać dobrze, wydajnie i bezpiecznie. Dlatego warto czasem zrezygnować ze ślepego ścigania się z cieniem na rzecz wczucia się we własne ciało, poobserwowania go i popracowania nad wyplenieniem wszelkich asymetrii ruchu. Bo one tylko wzmagają ryzyko kontuzji i potrafią sprawić, że dłuższy bieg zamiast przyjemnością staje się prawdziwą walką o przetrwanie. 

sobota, 18 stycznia 2014

Partner

Mam partnera. Biegowego. Mieliśmy fart i w zeszłym tygodniu zapisaliśmy się razem na Bieg Rzeźnika!
Bieg Rzeźnika, inaczej "Rzeźnik" - jakby jeszcze ktoś nie wiedział - to morderczo trudne zawody, których trasa prowadzi przez niemalże całe Bieszczady. To co czyni go wyjątkowym, to rzadko spotykana gdzie indziej zasada, że biegnie się parami. Razem zaczynacie i razem kończycie, a na przestrzeni całych 78 kilometrów odstęp między wami nie może przekroczyć 200 metrów. Dlatego tak ważne jest to, żeby partner, z którym zdecydujesz się pokonać ten szalony wyścig, był osobą, którą darzysz przynajmniej sympatią, a najlepiej i zaufaniem. Drugą fundamentalną zasadą, która może przybliżyć was do osiągnięcia mety w Ustrzykach Górnych to uniknięcie sytuacji, w której pierwsze wspólne biegowe kroki stawiacie dopiero na starcie w Komańczy. Podstawą sukcesu jest bowiem wspólny trening i to najlepiej rozpoczęty na długo przed bieszczadzkim wschodem słońca 20 czerwca 2014 roku, kiedy ruszy tegoroczna, jedenasta już edycja "Rzeźnika". Oczywiście są takie pary, które poznają się już na trasie, jak chociażby Maciek Więcek i Agata Matejczuk, o których rzeźnickich zmaganiach już tu kiedyś pisałem (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/kobieca-moc.html), jednak zdecydowaną większość kończących bieg stanowią pary, które wcześniej pokonały wspólnie setki treningowych kilometrów.
Mam to szczęście, że moim biegowym partnerem jest zarazem mój serdeczny przyjaciel, z którym znamy się prawie jak łyse konie. To on wciągnął mnie w bieganie, a wcześniej niewykluczone, że uratował mi życie, wysyłając do lekarza ze świeżo ujawnioną - jak się później okazało - wrodzoną wadą serca. Dziś wady już nie ma, a ja mogę cieszyć się bieganiem. Mój biegowy partner jest według mojej subiektywnej klasyfikacji typów biegaczy (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/gender.html) kimś z pogranicza trójkołamacza i napieracza, ale nosi też wyraźne znamiona zawodowca. Jak dla mnie jest on doskonałym towarzyszem biorąc pod uwagę fakt, że od zawsze łatwiej przychodzi mi robić coś z lepszymi od siebie niż z gorszymi. Konsekwencją tego stanu rzeczy jest to, że muszę się pogodzić ze świadomością bycia w tym duecie słabszym ogniwem, ale w ogóle mi to nie przeszkadza. Bo nawet jeśli nie mam dość siły w nogach, na pewno nadrabiam te braki mocną psychiką.
Zawarliśmy z biegowym partnerem niepisaną umowę, że aż do "Rzeźnika" będziemy się spotykać przynajmniej raz w tygodniu na solidny trening w mieście. Dodatkowo, jeśli się uda, mamy plan wyskoczyć raz lub dwa w góry porobić długie wybiegania jako bezpośrednie przygotowanie do startu w Bieszczadach. Oczywiście w międzyczasie każdy z nas robi we własnym zakresie swój własny program. Na razie to tylko plany, ale jakaś ich część już została zrealizowana. Spotkaliśmy się bowiem dziś o 8:30 rano u stóp góry Wzgórza Trzech Szczytów, czyli popularnej górki kazurki na warszawskim Ursynowie na pierwszą przedrzeźnicką sesję. Wszystko trwało niecałą godzinę, ale weszło w nogi i głowę jak najcięższy maraton - oprócz kilku kilometrów biegu w brei na rozgrzewkę, zrobiliśmy sześć morderczych pętli zygzakiem wzdłuż i wszerz górki. Każda taka pętla to dwa strome podbiegi, dwa zbiegi i jeden trawers po kazurskich muldach rowerowych. Pierwsze cztery powtórzenia zaliczyłem jeszcze z uśmiechem na ustach, piąte z lekkim grymasem, za to szóste zdecydowanie doprowadziło mnie do kresu wytrzymałości. To był dobry trening, na którym dałem z siebie wszystko. Wiem jednak po nim, że mam nad czym pracować, bo jeśli zbił mnie z nóg taki dystans (w sumie po górce nabiegaliśmy pewnie jakieś 4 do 5 kilometrów), to nawet nie chcę sobie wyobrażać co zrobiłby ze mną dziś "Rzeźnik". Ale na szczęście do jego rozpoczęcia zostało jeszcze pół roku, a to wystarczająco długo, żeby rzetelnie się przygotować i przebiec go w przyzwoitym czasie.   
A w ramach ciekawostki dodam tylko, że jadąc na dzisiejszą debiutancką sesję terenową słuchałem radia. Była ósma rano, a w "Trójce" leciała akurat audycja sportowa, a w jej części poświęconej bieganiu ("Z biegiem natury") była mowa o - nomen omen - Biegu Rzeźnika! Prowadzący przeprowadzili wywiad z twórcą i głównym organizatorem Mirkiem Bienieckim, który opowiedział o swoim biegowym dziecku, a na koniec puścili hymn "Rzeźnika", czyli piosenkę zespołu Wiewiórka na Drzewie opiewającą perłę polskich biegów ultra. Jakby ktoś chciał "liznąć" odrobinę niepowtarzalnej atmosfery bieszczadzkich zmagań, oto utwór Wiewiórki jako tło muzyczne do zeszłorocznego wyczynu sympatycznych Marka Szpuchy i Artura Tęczy: 
 

piątek, 17 stycznia 2014

Pan Leon

Jeśli wczoraj było prawie idealnie, to dziś rano biegowy ideał został osiągnięty. Oczywiście w odsłonie zimowej, ale jednak. Kiedy wbiegłem rano do parku, poczułem się jak w baśni - jakbym wlazł do szafy i nagle odnalazł się gdzieś pośród pokrytych bielą lasów Narnii. Śniegu było dokładnie pod kostkę, a więc wystarczająco dużo, żeby znacząco wzmocniła się amortyzacja moich odchudzonych biegowych trzewików, a zarazem nie na tyle, żeby zimny puch dostawał się im do środka. Pomimo, że wystartowałem o 7, większość ścieżek dookoła była już elegancko odśnieżona, za to sam park przypominał zapomnianą, tajemniczą krainę. Tylko nieliczne ślady w świeżym, kopnym puchu tych, którzy pojawili się w tej miejskiej tajdze jeszcze przede mną, świadczyły o sąsiedztwie jakiejkolwiek cywilizacji. Swoją drogą ciekaw jestem, czy na przykład wiewiórki badają ludzkie tropy z równym zaciekawieniem jak robią to ludzie, gdy dojrzą pod stopami ślad wędrówki jakiegoś dzikiego zwierza. Ale chyba jednak nie - myślę, że wolą w tym czasie siedzieć w swoich kryjówkach i objadać się orzechami, które dzielnie gromadziły przez całą jesień. Gdy tak się przedzierałem przez mniejsze i większe zaspy, czułem silny zew rwania do przodu. Niełatwo się biegnie, gdy oprócz pchania kilkudziesięciu kilogramów własnego ciała, musisz z każdym krokiem zmagać się z szuflowaniem stopami kolejnych racji wciąż dosypującego śniegu. Ja jednak czułem dziś w sobie coś zupełnie przeciwnego niż na początku tygodnia, gdy walczyłem z leniem - tym razem moc była ze mną. Sunąłem przed siebie niczym turbodoładowany spych, a w głowie pojawiały się same optymistyczne myśli. Świeże, rześkie powietrze, budzący się do życia dzień i prószące z nieba delikatne płatki stworzyły idylliczny nastrój, z którego za nic nie chciałem wychodzić. Czułem, że mógłbym tak biec i biec bez końca. A więc biegłem i nie zaprzątałem sobie głowy niczym, co mogłoby zaburzyć ten niezwykle bajkowy poranek...

A, że wczoraj było coś z zupełnie innej beczki, to dzisiaj też będzie! Niewiele ponad miesiąc temu, dzień po świętowaniu mikołajek, wybraliśmy się z biegającym sąsiadem na regenerujący trening (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/dzien-po.html). To był wieczór, a wieczorami park jest niestety zamknięty na wszystkie bramy, zdecydowaliśmy się więc na rundkę po jego zewnętrznej a nie wewnętrznej stronie. Wtedy żałowaliśmy, że, zamiast między drzewami, musieliśmy mknąć między samochodami, ale dziś dziękuję losowi za to, że wysłał nas na zwiady po drugiej stronie parkowych fortyfikacji. Dzięki tej nieoczekiwanej biegowej wycieczce miastoznawczej, natknęliśmy się bowiem na absolutnie wyjątkowe miejsce. Już wcześniej zdarzało mi się robić treningi na tej samej trasie i za każdym razem, gdy mijałem zaokrąglony róg budynku przy ul. Sulkiewicza 5 pojawiało się w mojej głowie marzenie o otworzeniu tam malutkiej knajpki. Urzekał mnie kameralny charakter okolicy, sąsiedztwo parku, ale przede wszystkim zachwycała mnie piękna, przeszklona, łukowata witryna na parterze. Wyobrażałem tam sobie siebie kręcącego domowe makarony i piekącego świeży jabłecznik - oj, jakaż to była atrakcyjna wizja... No i kiedy tak biegliśmy z sąsiadem, nagle zobaczyłem, że w "mojej" witrynie siedzi na barowym stołku gość, a lokal na parterze zamienił się w knajpkę. Z jednej strony poczułem zawód, że ktoś podkradł mój pomysł, a z drugiej, szczerze się ucieszyłem, że miejsce z takim potencjałem nareszcie ma szansę go wykorzystać. Po pierwszym kółku nie byłem pewien, czy objawienie się knajpki nie było przypadkiem złudzeniem wywołanym świętowanymi dzień wcześniej mikołajkami, postanowiliśmy więc z sąsiadem powtórzyć 5-kilometrową pętlę, żeby się upewnić. A więc kolejny podbieg Agrykolą, długa prosta wzdłuż budynków rządowych, zbieg Belwederską, skręt w lewo w Sulkiewicza i...stoi jak wół malutkie bistrot ze skromnym szyldem Monsieur Leon nad wejściem. W środku siedzi ten sam gość co wcześniej i sprawia wrażenie znudzonego. Pomyślałem, że pewnie dopiero co zaczął i interes mu się nie kręci, trzeba więc będzie go wspomóc!
Traf chciał, że trafiliśmy do niego, tym razem nie z sąsiadem a z moją najdroższą biegaczką, dopiero miesiąc później, już w nowym roku. Ale przyrzekam, że nasz debiut wart był oczekiwania. Człowiek, którego widziałem wcześniej tylko przez szybę, okazał się właścicielem, kucharzem i sommelierem w jednej osobie - nazywa się Luc, jest z południa Francji, a przyjechał do Polski z Paryża. W swoim Monsieur Leon serwuje zaledwie kilka dań, do tego jakiś deser, parę rodzajów win, kawę, a w czwartki również świeże ostrygi. Wszystko jest pyszne, ale to nie jedzenie sprawia, że po pierwszej wizycie prędko wróciliśmy do Luca raz jeszcze - to wyjątkowy charakter tego miejsca, który tworzy jego właściciel, i który sprawia, że przekraczając jego progi, odnajdujesz się w zupełnie innym świecie. Tak samo jak ja odnalazłem się w innym świecie wybiegając na dzisiejszy poranny trening.
Polecam Leona wszystkim biegaczom i niebiegaczom, a jakby ktoś chciał przeczytać więcej, znalazłem w internecie taką oto recenzję:
A grzebiąc dalej zostałem urzeczony przez inną opinię - tym razem zdecydowanie mniej oficjalną - jednego z użytkowników gastronautów:

   Mój brat o niektórych filmach mawiał: dobre, bo krótkie. To samo można powiedzieć o Monsieur Leon: dobre, bo proste. Kilka kanapek, sałatek i kombinacji produktów bazujących na raptem bodaj sześciu składnikach - 2 sery, 3 wędliny i bagietka. Plus 3 rodzaje wina. Nic więcej. No i właściciel /nie/prosto z Francji. Parę stolików, jak będzie zimno, 10 osób w lokalu to będzie ścisk. Miejsce międzynarodowe, bo po dawnym sklepie z produktami rosyjskimi. Miejsce - właściwie dziupla. Ale klimat jak w Paryżu. Jedzenie zresztą też - zawsze smakuje. Strzeżcie się Belvedere, Łazienki i reszta, bo Monsieur podrośnie i was zje!      

czwartek, 16 stycznia 2014

Śnieg

Ostatni raz śnieg widziałem blisko miesiąc temu. Pojechałem wtedy na dwa dni pobiegać po górach i szczęśliwie załapałem się jeszcze na parę centymetrów zimy (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/w-gorach.html). Później nieoczekiwanie przyszła wiosna, przez co święta można było przebiegać na upartego w krótkim rękawku. Dalej nowy rok przygonił ponurą szarzyznę, a na dokładkę w połowie stycznia dotarł do nas paskudny wiatr i jeszcze gorszy zimny deszcz. Dziś jest 16 stycznia, a śnieg spadł dopiero wczoraj, tak więc długo nam przyszło na niego czekać tej zimy, oj długo. Ale jak już spadł, to z klasą. Co prawda i tak zaskoczył drogowców (czego akurat można się było spodziewać), ale miał w sobie na tyle wyczucia, żeby nie sypnąć od razu po bandzie, tylko zaczął od eleganckiego białego preludium. Świeży puch miał litość dla dozorców i służb miejskich, wózków z dziećmi, rowerzystów i małych piesków - spadło go wczoraj na tyle dużo, żeby nagle zrobiło się pięknie, ale jednocześnie na tyle mało, żeby nie uprzykrzyć życia wszystkim dookoła. Gdy dodać do tego minimalny, kilkustopniowy mróz, mamy aurę jak z bajki. Brakuje jeszcze tylko, żeby przez chmury przebił się jakiś życiodajny promyk słońca i będzie już w ogóle idealnie. 
Pewnie nie każdy się zgodzi, ale dla mnie są to wymarzone warunki do biegania jak na tę porę roku. Jest na tyle ciepło, że spokojnie można latać w krótkich portkach, a i góry nie trzeba jakoś szczególnie dogrzewać - zimnolubnym wystarczą dwie cienkie warstwy (ciepłolubnym pewnie trzy) plus lekka czapka, rękawiczki i ewentualnie buff na szyję. Przy takiej temperaturze w ciągu dosłownie kilku minut od rozpoczęcia treningu można się rozruszać na tyle, że organizm osiąga optymalną ciepłotę, bez ryzyka nadmiernego przegrzania, ale i bez perspektywy zamarznięcia. Większość biegaczy nie przepada za śliską nawierzchnią, ale przecież nawet największe autorytety utrzymują, że praca nóg w takich warunkach znacznie wzmacnia stabilizację naszego biegowego kroku. Ja w każdym razie uwielbiam to poczucie wyczulonej koncentracji, które towarzyszy bieganiu po śliskim. Każdy krok stawiam wtedy uważnie, zwracając uwagę zarówno na sposób wybicia jak i lądowania. Niepewność podłoża mobilizuje mnie do utrzymania czujności i dokładności w każdej sekundzie biegu. Większą uwagę zwracam też na kontrolę sylwetki i unikanie wszelkich zbędnych odchyłów od pionu, co wzmacnia ogólną równowagę. Oczywiście poślizgi się zdarzają, ale na szczęście są na tyle rzadkie i niegroźne (odpukać!), że nie są w stanie nadwyrężyć mojego zaufania do zalet treningu na śniegu.   
A na koniec coś z zupełnie innej beczki. W kwietniu ubiegłego roku wystartowaliśmy z moją najdroższą biegaczką w maratonie paryskim. Same zawody były fantastyczne, ale równie miłe było to, co nastąpiło po nich. Dwa dni po minięciu linii mety w Paryżu upłynęły nam pod znakiem chodzenia (na bardzo obolałych nogach) do kin - mniejszych i większych, na obrazy znane i nieznane, francuskie i nie tylko. Tym samym, po Marathon de Paris, zaliczyliśmy jeszcze jeden maraton - tym razem filmowy. Spośród wielu dzieł, jakie wtedy zobaczyliśmy, najbardziej spodobał mi się francuski film o sympatycznym tytule "Alcest na rowerze". Dziś zobaczyłem, że ta wspaniale zagrana, niezwykle inteligentna i przezabawna komedia wchodzi właśnie na polskie ekrany. Nie ma ona co prawda zbyt wiele wspólnego z bieganiem, ale za to trochę jeździ się w niej na rowerze. Jeśli w takim razie nie zachęcę moim entuzjazmem na pójście do kina biegaczy, może skuszą się na niego przynajmniej jacyś triathlonowcy...
Dla zainteresowanych bardzo trafna recenzja "Alcesta" autorstwa Jacka Szczerby:

środa, 15 stycznia 2014

Leń

Pomimo buńczucznych zapowiedzi nie wyszedłem wczoraj na trening. Złamało mnie lekkie przeziębienie, ale tak naprawdę pokonał mnie leń. Leń to taki straszny demon, który wstępuje w człowieka nie wiadomo kiedy i sprawia, że priorytety zaczynają wariować. Nagle godzina treningu staje się mniej ważna od kwadransa snu, rozciąganie ustępuje miejsca naciąganiu (kołdry na głowę), a z dwóch obcobrzmiących wyrazów endorfiny wydają się zdecydowanie mniej interesujące od endormir (po hiszpańsku - usypiać). Tak więc tym razem to demon lenistwa był górą, a wczorajszy dzień okazał się dla mnie pod względem biegowym stracony. Poczucie porażki z powodu odpuszczonego treningu męczyło mnie aż do wieczora, ale ostatecznie postanowiłem wytłumaczyć sobie, że nadprogramowa przerwa może być tylko dobra. Oczywiście pod warunkiem, że nazajutrz nie pofolgowałbym sobie ponownie. Tym samym miałem silną motywację, żeby dziś nie szukać już żadnych wymówek, tylko honorowo wyruszyć na poranny trening. I tak też się stało - odrobiłem to, co straciłem wczoraj, czyli interwały na bieżni. Zrobiłem 4x400 metrów na maksimum mocy przeplatane 400-metrowymi odcinkami luźnego biegu i na koniec dwa kółka sprintem, czyli w sumie 800 metrów przebiegniętych na "pełnym gazie". Wszystko to rozpoczęte półtorakilometrowym odcinkiem na rozgrzewkę i takim samym dystansem zakończone.
Biegało mi się dzisiaj fantastycznie, i to pomimo nieustająco siąpiącego nieprzyjemnego zimnego deszczu, który szybko zamienił bieżnię w bardzo płytkie jezioro o czerwonym kolorze. Podczas gdy wczoraj miałem poczucie, że oblałem egzamin, dziś czułem się, jakbym zdał go celująco i to z wyróżnieniem. A to dlatego, że nie dość, że zrobiłem dobrą treningową robotę, to jeszcze nie spotkałem przy tym nikogo, kto zdecydowałby się wystawić na taką pogodę choćby czubek biegowego buta. Rozpierała mnie więc duma, kiedy wracałem przemoknięty i przemarznięty do domu, że jednak nie jest ze mnie taki mięczak, za jakiego miałem się jeszcze wczoraj, kiedy kolega leń pokonał mnie już na wyjściu ze startowych bloków...                 

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Wiatr

Nieprzyjemnie. Gdybym miał podsumować mój dzisiejszy trening w jednym słowie, byłoby to właśnie to słowo. Nieprzyjemnie się wstawało, nieprzyjemnie wychodziło na zewnątrz, nieprzyjemnie biegło i tylko powrót okazał się przyjemny. A wszystko to przez wiatr - chyba północny, bo mrożący krew w żyłach i pozbawiający stawy poślizgu. Wiatr ten sprawił, że już w pięć minut po wyjściu z domu, najchętniej na powrót znalazłbym się w jego bezpiecznych czterech ścianach.
Ruszyłem, jak zwykle tej niby zimy, w krótkich spodenkach i podwójnej koszulce - od spodu na obcisło, na zewnątrz raczej luźno ze stójką na szyi. Ten zestaw jeszcze jako tako zdał egzamin, za to zdecydowanym błędem był brak rękawiczek. Poranne wietrzysko szybko sprawiło, że palce zgrabiały, a dłonie zamarzyły o jakiejś cieplutkiej kieszeni wyłożonej polarem. Chłód, złowrogi świst powietrza, rozwścieczone i rozwrzeszczane kruki na gałęziach drzew - wszystko to sprawiło, że dzisiejszy trening był jednym z tych, które trzeba, a nie chce się odbyć. Biegłem w miarę sprawnie, minąłem się nawet z kilkoma innymi odważnymi biegaczami, których nie odstraszyła zniechęcająca pogoda, ale i tak nikt ani nic nie było dziś w stanie sprawić, żebym poczuł radość z biegania.
Jakiś czas temu Bartek Olszewski pisał na swoim blogu www.warszawskibiegacz.pl o tym, że trening zimą jest dla niego najgorszym koszmarem. Wtedy zupełnie się z nim nie zgadzałem twierdząc, że dla mnie bieganie w takich warunkach to czysta przyjemność. Jednak dziś zrozumiałem, o co mu chodziło i zwracam mu honor. Bieganie zimą to bowiem nie tylko miłe przebieżki po świeżym puchu, jak je widziałem w swoich wyobrażeniach, ale również zmaganie ze śliską nawierzchnią, z posmakiem krwi w gardle przy każdym wdechu zimnego powietrza, i z czołowym wiatrem, którego lodowate podmuchy gotowe są skuć na beton każdą komórkę naszego ciała. Tak, bieganie zimą to często istna walka: o wstanie z łóżka, gdy na zewnątrz jeszcze ciemno, o każdy kolejny krok i oddech, ale przede wszystkim walka z samym sobą o chęć - w takich warunkach o motywację jest  nadzwyczaj trudno i tylko najwytrwalsi znajdą powód, by nie zawracać, tylko gnać dalej ku nieprzyjaznemu światu, który sprawia wrażenie ze wszystkich sił odpychać nas od siebie. Najbardziej zniechęcające jest jednak to, że za poniesiony wysiłek nie ma oczywistej nagrody - nie jest tak, że w końcu się ogrzewasz, wiatr ustaje, a mróz odchodzi w niepamięć. Co więcej, często pod koniec treningu czujesz się jeszcze gorzej niż na początku. Jest ci zimno, ciężko, a na wpół zahibernowane ciało swędzi od przykrywającej je warstewki chłodu. Doprawdy nie wiem, co sprawia, że w taką pogodę, nie dość, że wychodzimy na trening, to jeszcze nie poddajemy go, a rzetelnie dociągamy do końca, potrafimy wytrwać w bólu i znoju aż do ostatniego kroku. Miłość to czy masochizm? Sam nie wiem, pewnie każdy widzi to inaczej. Ja w każdym razie nie mam wątpliwości, że jutro - nawet jeśli będzie wiało dwa razy mocniej niż dziś - znów wskoczę w biegowe ciuchy i ruszę przed siebie. Ale może nie będzie tak źle, bo właśnie zobaczyłem, że gałęzie na drzewach już nie kołyszą się jak w konwulsjach, a zza sąsiedniego bloku wyszło cudne, orzeźwiająco jaskrawe słońce...           

sobota, 11 stycznia 2014

Falenica 3

Dzisiejszy falenicki bieg był dla mnie przełomowy. Poprzednie dwa biegłem bowiem na jakieś 80 procent możliwości, dziś za to dałem z siebie wszystko. Po dwóch poprzednich edycjach znałem już trasę i miałem rozpracowane wszystkie jej siedem podbiegów - wiedziałem, który jest dłuższy, który krótszy, który ostrzejszy, a który łagodniejszy. Wiedziałem też, które jej fragmenty lubią się przytkać, i którą stroną ścieżki należy biec w danym miejscu, żeby uniknąć utknięcia w powolnym wężyku wdrapujących się pod górę biegaczy. Dwa poprzednie starty nauczyły mnie też, że wyprzedzanie na zmąconych piaskowych łachach kosztuje w Falenicy zbyt dużo sił, i że zdecydowanie lepiej jest poczekać na odcinek twardszego terenu i dopiero wtedy przejść do ataku na upatrzoną pozycję. Zaoszczędzona w ten sposób energia okaże się potem bezcenna na podbiegach, szczególnie na trzecim okrążeniu, kiedy na trasie robi się odrobinę luźniej i można odrobić stracone sekundy.
Wydaje mi się, że uczestników było dziś dużo więcej niż dwa- i cztery tygodnie temu - świadczył o tym zarówno większy tłok na trasie, jak i dużo dłuższa kolejka biegaczy na mecie (tak, tak, magia kameralnego biegu, wyniki wszystkich uczestników trzeba wpisać ręcznie), a także sznurek stworzony przez tych szczęśliwców, którzy bieg już ukończyli i czekali teraz na swoją porcję magicznego napoju od druida gurusportiksa. Wiem, że się powtarzam, ale ciepły izotonik i jeszcze cieplejsza herbatka to dla mnie lepsza nagroda za ukończenie zmagań od najbardziej nawet wymyślnego medalu. Dzięki Guru!
Wracając do samego biegu, wiedziałem, że dzisiejsza edycja to być może ostatnia szansa na kolejne poprawienie wyniku na falenickiej trasie. Za dwa, cztery, a może nawet i sześć tygodni, tylko cud może sprawić, że aura będzie równie łaskawa jak dotychczas. Tym bardziej, że wszelkie prognozy mówią, że prawdziwa zima jednak w końcu do nas zawita. Nie spodziewam się, żeby, z jakichś powodów, miała ominąć Falenicę. Nasłuchałem się o tym, że wydma skuta lodem lub zasypana śniegiem to już nie przelewki i, zamiast bić się o wynik, w takich warunkach raczej walczysz o zachowanie pionu. Wyprzedzanie po hałdach kopnego śniegu? Zarezerwowane tylko dla napieraczy. Tak więc, nasiąknięty wszystkimi tymi przestrogami, postanowiłem powalczyć dziś o dobry wynik, żeby nie żałować później, kiedy o biciu jakichkolwiek rekordów nie będzie mowy. Wystartowałem jednak spokojnie i dałem się wyprzedzić wszystkim tym, których - jak się później okazało - wkrótce wyprzedziłem ja. Zbiegi pokonywałem równie dynamicznie jak zawsze, za to zdecydowanie poprawiłem się na podbiegach i po płaskim. Zwalniałem właściwie tylko wtedy, gdy czopowała się stawka, lub kiedy grzęzłem w falenickich piaskach. Drugie okrążenie, jak zawsze, było najtrudniejsze. Duży tłok, spadek entuzjazmu i lekkie zmęczenie - w takich okolicznościach trzeba mocno nad sobą pracować, żeby chciało się chcieć. I przeć. Parłem więc do przodu, pod górę i w dół, dysząc i świszcząc jak lokomotywa. Na trzecim okrążeniu, po pokonaniu pierwszego wzniesienia, wyrwało mnie z lekkiego letargu przyjacielskie klepnięcie w bark. To kumpel Tomek, który zjadł na śniadanie o jedno jajko sadzone za dużo, i teraz płacił za to swoją cenę. Mówię mu: "puść się z górki, wszystko przepalisz!". Ale on nie miał już sił, jajo miało go w garści. Jeszcze lecąc w dół myślałem, że podłączył się pode mnie i jest tuż za moimi plecami. Jednak już na mecie okazało się, że ostatecznie dotarł na nią jakąś minutę po mnie.
Ostatnie okrążenie upłynęło mi w oka mgnieniu - co prawda gdzieś w moich obliczeniach zgubiłem jedną górkę i nie było mi do śmiechu, gdy piąte wzniesienie okazało się tak naprawdę czwartym, ale i tak ani na moment nie zwątpiłem w to, że coś może mi ten bieg zepsuć. Czułem się pewnie i czułem moc. Na metę wpadłem z czasem około 44:30, więc lepszym nawet niż wymarzony 44:44, i nagle poczułem ten, jedyny w swoim rodzaju, przypływ szczęścia, którego mogą doświadczyć tylko biegacze. Świat stał się nagle piękniejszy, ludzie szczęśliwsi, a ja uwierzyłem, że nie ma barier nie do przekroczenia. Jednak teraz, gdy emocje i endorfiny już opadły, dwa razy bym się zastanowił zanim wykrzyczałbym te słowa, kiedy uświadomię sobie, że są tacy, którzy pokonują falenicką trasę w mniej niż 40 minut...                  

piątek, 10 stycznia 2014

Zwątpienie

Odezwała się dzisiaj do mnie biegająca koleżanka - niesamowita osoba, której historia zasługuje na porządną garść słów uznania. Poznaliśmy się niewiele ponad rok temu - ja byłem wtedy na etapie celebrowania życiówki w maratonie, podczas gdy ona dopiero zaczynała swoją biegową drogę. Pojawiła się dosłownie znikąd na jednym z naszych zorganizowanych niedzielnych treningów (które, niestety, przeszły już do historii) i podjęła wyzwanie. Kto mógł wtedy przypuszczać, że z tej niepozornej dziewczyny, dosłownie wyrwanej zza biurka, wyjdzie taki biegowy drapieżnik? Pamiętam, że wtedy już po kilku sesjach: minuta truchtu/dwie minuty marszu, widać było na jej twarzy zmęczenie. Krople potu spływały jej spod kolorowej czapki ku ustom, i tylko szelmowski uśmieszek przedzierający się spod kłębów wydychanej pary sprawiał, że można było przypuszczać, że początkowa zadyszka nie jest jej ostatnim słowem w przygodzie z bieganiem. Rok później ta sama dziewczyna (choć jest jej dziś o połowę mniej) cykl 1 minuta biegu/2 minuty marszu zmodyfikowała na...1 weekend/2 maratony. I to tydzień po tygodniu! To naprawdę niesamowite, jak wielki w tym niepozornym ciele skrywał się sportowy duch. Czasem aż się trwożę, gdy przeglądając listę uczestników kolejnych zawodów wszędzie widzę jej nazwisko - i to nie tylko na liście startowej ale i na liście wyników (coraz bardziej zresztą okazałych). W 2013 roku przebiegła chyba wszystko, co było do przebiegnięcia w jej zasięgu - od biegów po parku na 5 kilometrów, przez 2 maratony warszawskie (wiosenny i jesienny), terenowy maraton kampinoski, po wspomniane 2 bydgoskie dwumaratony weekendowe. Niezliczonych biegów na "dychę" i kilku półmaratonów nawet nie będę wymieniał. Czasem wydaje mi się, że przez rok nabiegała więcej kilometrów niż ja przez całe życie. Natomiast w 2014 bierze się to dzielne dziewczę za góry i bieganie ultra. Z jednej strony od początku jej kibicuję i trzymam za nią kciuki, z drugiej zaś, boję się, żeby jej niebywały zapał nie sprowadził jej pewnego dnia na manowce. Wiem, że serce do biegania i hart ducha to ona bezwzględnie ma. Ma już też spore doświadczenie, ale czy to wystarczy, żeby po niewiele ponad roku biegania porywać się na góry i na dystanse podchodzące pod 100 kilometrów? Wierzę, że tak, ale myślę jednocześnie, że sama wiara tu nie wystarczy. Tym bardziej, że - jak sama mi dziś napisała - zdała sobie właśnie sprawę, że nie do końca wie, w którym miejscu jest dzisiaj w swoim bieganiu. Wyczułem, że pojawiło się w niej coś na kształt zwątpienia i brak pełnego przekonania do obranej drogi. 
Nie mam wielkiego doświadczenia w górskim bieganiu, ale jedno wiem - żeby dać w nich radę, nie ma miejsca na niepewność i zwątpienie. Możesz być wolnym, szybkim, zwinnym, topornym, wszystko jedno, ale musisz mieć pewność. Pewność co do własnych ograniczeń, słabości i lęków, bo to właśnie ta pewność decyduje, czy na długiej trasie wytrzymasz, czy zejdziesz w jej połowie. I jestem przekonany, że moja koleżanka - niezwykła biegaczka, pomimo tego, że dziś wkradło się w jej umysł zwątpienie, jutro wróci na swoje tory i dalej będzie parła do przodu z tą nieprawdopodobną, sobie tylko znaną, energią. A okazja ku temu będzie doskonała, bo właśnie jutro startuje kolejny, trzeci już bieg z falenickiego górskiego cyklu - kogo jak kogo, ale jej na pewno tam nie zabraknie!          

czwartek, 9 stycznia 2014

Alkopol

Za każdym razem, gdy wydaje się, że już jest lepiej, że ludzie zaczynają myśleć nad tym, co robią, realia szybko pokazują, że w Polsce nieustająco i niepodzielnie rządzi alkohol. W samej Łodzi w ciągu ostatnich dni doszło do przynajmniej dwóch ściśle powiązanych z procentami dramatycznych wydarzeń. Najpierw, w sylwestrowy wieczór, pijana 30-latka w dziewiątym miesiącu ciąży w przypływie bąbelkowej zabawy postanowiła zatrzymać ruch na ulicy kładąc się na niej. Nadjeżdżająca toyota nie miała litości ani dla niej ani dla jej nienarodzonego jeszcze dziecka. Kilka dni później pijany motorniczy potrącił swoim tramwajem trzy ponad siedemdziesięcioletnie kobiety na pasach w centrum miasta. Dwie z nich zmarły na miejscu, trzecia po jakimś czasie w szpitalu. Jak wykazało śledztwo, kierujący tramwajem przed zajęciem miejsca za sterami swojego pojazdu szynowego spożył "około pół litra płynu o 36-procentowej zawartości alkoholu". Jeśli dołożymy do tego pijanego i naćpanego pirata drogowego z Kamienia Pomorskiego, który jednym niekontrolowanym poślizgiem pozbawił życia 6 osób, oraz historię innego "rajdowca" z Gdyni, który na podwójnym gazie załatwił na amen kierowcę jaguara, z którym zderzył się uciekając przed policyjnym pościgiem, jawi się nam obraz miejsca na mapie, w którym dobrą zabawę ceni się bardziej niż ludzkie życie.
Oczywiście momentalnie rozgorzała dyskusja nad tym, co zrobić, żeby zapobiec kierowaniu pojazdami po spożyciu. Moim zdaniem jest to błąd, bo powinniśmy się raczej zastanawiać, co zrobić, żeby zapobiec spożyciu w ogóle, nie tylko w kontekście kierowców. Jest bowiem tyle wspaniałych rzeczy, które można robić zamiast zalewać się w trupa i - co gorsza - wsiadać później za kółko. Niestety u nas życie w trzeźwości wciąż postrzegane jest jako frajerstwo. "Z teściem się nie napijesz?!", "Kto nie pije, ten kapuje!" - takie i inne podobne reakcje na niepicie są u nas - o, zgrozo! - normalne i przyjmowane z przymrużeniem oka. Piją myśliwi, piją policjanci, politycy, lekarze, pielęgniarki, pracownicy i pracownice korporacji. Piją wszyscy, wszyscy mają później kaca, a mimo to nie przestają pić. Dlaczego? Myślę, że w większości dlatego, że nie widzą dla siebie alternatywy. Alkohol jest przyjemny, daje ukojenie, sprzyja poczuciu wspólnoty i wywołuje uśmiech na twarzy. Niestety jest też powszechnie akceptowalny. Jednocześnie większość pijących nie zdaje sobie sprawy z tego, że na wyciągnięcie ręki ma cudowny substytut alkoholowego upodlenia - bieganie. Oczywiście nie mam zamiaru nikogo nawracać i udawać, że przebieranie nogami to magiczny lek na alkoholizm. Myślę jednak, że dla tych, którzy w piwku, winku i wódeczce widzą raczej sposób na zabicie czasu niż realny problem, bieganie może być doskonałą alternatywą. Bieganie wyposaża w endorfiny, buduje wspólnotę, uwalnia umysł, sprawia radość, tylko rzygać się po nim nie chce (poza skrajnymi przypadkami, zarezerwowanymi dla koneserów). Na dodatek większość jego skutków ubocznych będzie - w przeciwieństwie do alkoholu - obiektywnie pozytywnych. Przy odpowiednim treningu biegacz-już-nie-pijak powinien zrzucić parę kilo, wzmocnić odporność, rozprawić się z nadmiernym cholesterolem, obniżyć tętno spoczynkowe, ale przede wszystkim, otworzyć oczy na świat.  Ostatnio natknąłem się na blog poświęcony bieganiu (www.pannaannabiega.pl), którego autorka bez żenady przyznaje, że zanim zaczęła regularnie trenować, jej podstawowym sposobem na spędzanie wolnego czasu było upijanie się do spodu. Wiem, że nie dla niej jednej odkrycie pasji biegowej było szansą na przerobienie wypełniającej jej energii z niszczącej w budującą. Najpierw wzmocniła siebie, teraz namawia do tego innych. Potrzebne środki? Minimalne: godzina wolnego czasu w ciągu dnia, para sportowych butów, jakiś ciuch. Nie twierdzę, że życie w całkowitej abstynencji to cel ku, któremu wszyscy powinniśmy dążyć, ale szczerze wierzę w to, że gdyby współcześni balangowicze poświęcili przynajmniej połowę swojego przehulanego czasu na ruch zamiast na picie, szybko odkryliby w nim sens dużo większy niż spędzenie kolejnej nocy w zaśmierdłej imprezowni. Zdaję sobie sprawę, że na razie to marzenie ściętej głowy, ale jestem przekonany, że krok po kroku, dojdziemy do stanu, w którym zalany człowiek nie będzie codziennym widokiem, a biegacz nie będzie wytykany palcami jako ten, który "blokuje pół miasta" i straszy dzieci opinającymi tyłek legginsami. Ale póki co niestety łatwiej nam jednak dowalić komuś za to, że lata po ulicach w obcisłych gaciach, niż za to, że jeździ po nich samochodem naprany w trzy dupy...                 

środa, 8 stycznia 2014

Badwater chocoloat cookies

Dziś lepsza forma, to i humor dopisuje. Będzie więc o ciasteczkach.
Wbrew temu, co mogłaby mówić nazwa, ciasteczka owsiano-czekoladowe, na które zaraz podam przepis, wcale nie wywodzą się z Ameryki, tylko z naszych, podlaskich Łap. Wynalazła je i opatentowała mama wspaniałego biegacza Darka (kto ciekawski, niech zajrzy: http://biegajsercem.blogspot.com/2014/01/apy-na-czterech-nogach.html). Ciasteczka te posiadają wszystkie zalety szybkiej sportowej przekąski: są energetyczne, lekkie, stosunkowo zdrowe, a przede wszystkim wspaniale smakują. Ja w każdym razie od pierwszego kęsa zachwyciłem się nimi i od razu poprosiłem panią Strychalską o przepis. Ku mojej radości, nie dość, że go dostałem, to jeszcze został spisany na bezcennym pergaminie przypominającym o największej biegowej przygodzie Darka (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/superdarek.html).


Wykonanie ciasteczek jest bardzo proste i wdzięczne. Oto przepis:

Składniki:

2 czekolady gorzkie
1 kostka masła
1 szklanka mąki
2 szklanki płatków owsianych (całe płatki!)
1 szklanka cukru (białego, brązowego, ksylitolu lub innego)
2 jajka
1 łyżeczka proszku do pieczenia (ja daję pół)
dużo bakalii (rodzynki, żurawina, płatki migdałów, orzechy włoskie, nerkowce, pestki dyni, sezam, siemię lniane etc.)

Wykonanie:

1. jajka ubijamy z cukrem
2. dodajemy mąkę, płatki owsiane, proszek do pieczenia i bakalie
3. wszystko dokładnie mieszamy
4. na głębokiej patelni rozpuszczamy w gorącej kąpieli wodnej masło i czekolady (połamane na kawałki)
5. ogrzewamy na wolnym ogniu do całkowitego rozpuszczenia, nie przypalamy!
6. kiedy ciemna masa jest już całkowicie płynna dodajemy do niej naszą mieszaninę owsiano-bakaliową, zdejmujemy patelnię z ognia i bardzo dokładnie mieszamy całość
7. na blachę wyścieloną papierem do pieczenia wykładamy łyżką niewielkie porcje
8. wypiekamy ciasteczka przez około 15 min. w temperaturze 170-180 stopni
9. Smacznego!



wtorek, 7 stycznia 2014

Bieganie vs tenis

Dzisiejszy trening był dla mnie mordęgą. Bolały pośladki, uda i plecy. A wszystkiemu winny tenis - sport, z którym nigdy nie miałem do czynienia, a za który postanowiłem się wziąć wraz z początkiem tego roku. Tak na marginesie odkrycie w sobie ducha Gustavo Kuertena to tylko jedno z trzech moich sportowych noworocznych postanowień. Pozostałe dwa zostawiam na razie dla siebie, przynajmniej do czasu, gdy nie zacznę wcielać ich w życie. Ale jak już zacznę, na pewno tu o nich napiszę. Tymczasem muszę płacić frycowe za pierwszą z deklaracji danych samemu sobie: urozmaicenie tradycyjnego biegowego cyklu treningowego o kilka forhendów, bekhendów i sprintów pod siatkę w tygodniu. Mam to szczęście, że moja druga połowa macha rakietą już od kilku dobrych lat, mam więc od kogo się uczyć, a przede wszystkim, dla kogo się starać. Na dziś dzień, gdyby ktoś mnie zapytał o mój aktualny tenisowy status, opisałbym się jako "zawodnika" ambitnego, z niezłym forhendem i dość nieporadnym bekhendem, niepotrzebnie próbującego zabić każdą piłkę, a przy tym zesztywniałego jak kij od szczotki. I to chyba właśnie to zesztywnienie sprawiło, że gdy wyszedłem dziś rano pobiegać po dwóch dniach poświęconych na rozpoczęcie przygody z tenisem, czułem się jakbym nagle wszedł w inne ciało. Zniknęła cała lekkość ruchu, subtelne muśnięcia podłoża przez stopy ustąpiły miejsca słoniowatemu kłusowi, a w pracy rąk nie zostało ani krzty gracji. Czułem się ociężały i zniechęcony. "Jeśli tak ma wyglądać urozmaicenie mojego  treningu" - pomyślałem - "To ja się wypisuję i zostaję przy bieganiu.". Na domiar złego na wysokości Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, już po pokonaniu pierwszego podbiegu i w chwili, gdy wydawało mi się, że najgorszy kryzys mam już za sobą, usłyszałem za plecami narastające dudnienie. Ktoś za mną biegł, na ucho z prędkością ze dwa razy większą od mojej. Już po chwili był na mojej wysokości, a po sekundzie wyprzedził mnie i rączo pognał w kierunku ulicy Belwederskiej - niewysoki, szczupły facet, odrobinę przypominający gazelę. Biegł lekko, finezyjnie i sprawnie. Wyglądał mi na klasycznego "trójkołamacza" (patrz: http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/gender.html). Kiedy tak mnie mijał sprawiając wrażenie, jakby kosztowało go to mniej więcej tyle wysiłku co - przepraszam za mój francuski - niewinne pierdnięcie, przypomniała mi się historia, którą uknuliśmy kiedyś z przyjaciółmi biegaczami po wypiciu jednego kieliszka czerwonego wina za dużo. Brzmiała ona mniej więcej tak:
 
Coraz częściej słyszy się z różnych źródeł, że, żeby bieganie miało jakikolwiek sens trzeba biegać: według jednych - przynajmniej pól godziny, według innych - przynajmniej 6 kilometrów, według jeszcze innych - na tętnie w przedziale 130-160. Wszystkie te teorie biorą się z tego, że przy różnym natężeniu wysiłku spalamy różne paliwa: cukry, tłuszcze, a w skrajnych przypadkach nawet mięśnie... Jedyne ryzyko jest takie, że jak ktoś weźmie je za bardzo do siebie, to jeszcze tak skoncentruje się na spalaniu, że gotów na jakimś biegu po prostu spłonąć. I już widać te nagłówki gazet nazajutrz: "Dramat: maratończyk spalił się podczas biegu"...

To oczywiście wizja skrajnie surrealistyczna, ale jednak w zabawny sposób pokazująca, że przesada w żadną stronę nie jest zdrowa. A akurat biegacz-gazela wyglądał tak, jakby spalił już wszystko co było do spalenia i zaprawdę nie wiem, co mogło być jego paliwem, może połykani na trasie inni biegacze? Ja przynajmniej tak właśnie się poczułem, kiedy zniknął z moich oczu śmigając za plecami Józefa Piłsudskiego obserwującego nasze zmagania z kamienną twarzą ze swojego cokołu. Do końca treningu jakoś, ledwo bo ledwo, ale dotrwałem. Dopiero na sam finał wstąpiła we mnie nutka optymizmu, gdy zbiegając schodami u stóp Zamku Ujazdowskiego, uświadomiłem sobie, że biegnie mi się zdecydowanie żwawiej niż na początku. Obolałe, zakwaszone mięśnie coraz mniej dawały się we znaki, nogi przestały sprawiać wrażenie granitowych, kotłowanina smętnych myśli w głowie ustała, a na twarz wrócił uśmiech. Ostatnią prostą pokonałem już w starej, dobrej formie i tylko prawa łopatka przy każdym kolejnym ruchu ręką nie dawała zapomnieć o wszystkich forhendach, które są już za mną i wszystkich tych, które dopiero czekają na swoją kolej. "Ten tenis to jednak świetna sprawa" - powiedziałem sobie wtedy w duchu - "Już nie mogę się doczekać kolejnej rozgrywki!"                         

sobota, 4 stycznia 2014

Łapy

Większości ludziom Łapy od zawsze przywodziły na myśl słynną na cały kraj cukrownię. Mi natomiast od dziecka kojarzyły się z jednym - Tomaszem Łapińskim, byłym piłkarzem Widzewa Łódź, najlepszym obrońcą wśród palaczy, największym palaczem wśród obrońców, a przy okazji wybitnym reprezentantem kraju. Nie wiem dlaczego, ale zbieżność jego nazwiska z nazwą miasta, z którego pochodził - "Łapa" z Łap - wydawała mi się zabawna. 


Dziś Łapiński nie gra już w piłkę, a mnie śmieszą zdecydowanie inne rzeczy. Za to Łapy jak stały, tak stoją - niecałe 30 kilometrów od Białegostoku i 1 godzinę 59 minut jazdy pociągiem od Warszawy. Ludzie już nie pracują tam jak dawniej w punkcie przeładunkowym PKP, cukrownia przekształciła się w skład używanych samochodów i tylko miejscowa mleczarnia jeszcze jakoś trwa. Wielu młodych powyjeżdżało za pracą do Białegostoku, Warszawy, Wielkiej Brytanii i - przede wszystkim - Belgii. Stąd na lokalnych drogach tyle samochodów na charakterystycznych czerwonych rejestracjach z nalepką "B" na tylnej klapie. Z tą Belgią to w ogóle ciekawa historia, bo swego czasu było dość głośno o całych wsiach i małych miasteczkach, które dosłownie wyparowywały z Podlasia i przenosiły się pod opiekuńcze skrzydła Manneken Pisa. Dlaczego akurat tam? Nie mam pojęcia, może dlatego, że tam też jest dość płasko, a zarabia się jednak w euro... 


Od jakiegoś czasu Łapy nie kojarzą mi się już jednak ani z Tomaszem Łapińskim, ani z cukrownią ani nawet z parującymi wsiami. A to za sprawą Darka Strychalskiego, o którym pisałem już na tym blogu (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/superdarek.html), i który sprawił, że nazwa "Łapy" kojarzy mi się już tylko z nim - najwspanialszym biegaczem, jakiego znam. Od chwili, gdy pierwszy raz ze sobą rozmawialiśmy, bardzo chciałem odwiedzić go któregoś dnia w jego mieście i poznać biegowe ścieżki, które dzielnie przemierza od tylu lat. Możecie więc sobie wyobrazić, jak bardzo się ucieszyłem, gdy tuż przed ostatnimi świętami - po złożeniu sobie wzajemnie życzeń - Darek zaproponował: "A może wpadłbyś do mnie pobiegać na początku przyszłego roku?". 


Dwa tygodnie później, czyli dziś o 8:30, wrzuciłem do samochodu krótkie spodenki, koszulkę i biegowe buty i ruszyłem na północny wschód. Minęły niecałe trzy godziny i już widziałem Darka stojącego na schodach rodzinnego domu z tym samym szlachetnym, uroczym uśmiechem na twarzy, który urzekł mnie już przy pierwszym spotkaniu. Darek ma moc. Wystarczy chwila w jego towarzystwie, żeby zachciało się chcieć - biegać, marzyć, żyć... 


Pokonaliśmy dziś razem około 15 kilometrów. Nie wiem, czy to zadziałało na mnie jego wyjątkowe towarzystwo, wspaniały szlak po podlaskich drogach i bezdrożach, czy piękna wiosna jaką mamy tej zimy, ale fakt jest taki, że niezależnie od tego, czy mknęliśmy po asfalcie, piachu czy po błocie, czułem się jakbym unosił się nisko nad ziemią, a nie biegł po jej powierzchni. Trening z Darkiem był dla mnie przyjemnością w najczystszej postaci. 


Biec obok - a co więcej - dotrzymywać kroku facetowi, który pokonał na własnych nogach trasę z Podlasia do Aten i dziesiątki ultramaratonów w Polsce i całej Europie, to nobilitacja najwyższej rangi. A jeśli dodać do tego nieustającą rozmowę, jaką toczyliśmy o bieganiu, życiu i całej reszcie, chyba śmiało mogę powiedzieć, że znalazłem się dziś przez chwilę w biegowym edenie. Pomimo, że dystans nie był może najdłuższy, to i tak nieźle daliśmy sobie w kość. A to dlatego, że najpierw Darek a później ja, narzuciliśmy mocne tempo i trzymaliśmy się go przez cały bity dystans. 


Biegliśmy szybko z trzech powodów - po pierwsze obaj jesteśmy ambitni, po drugie o 14 zaczynała się transmisja zawodów w skokach narciarskich, a po trzecie - najważniejsze - wiedzieliśmy, że mama Darka czeka na nas w domu z obiadem. Tu nie napiszę nic więcej, bo opisać pyszności, którymi nakarmił mnie gościnny dom Państwa Strychalskich, to temat na osobny wątek, a to i tak na nic by się zdało, bo krem szpinakowy, pierogi z kapustą i grzybami i domowe ciasta, jakie dziś zjadłem, były po prostu zbyt dobre, by próbować je opisać.
To był cudowny dzień spędzony w wymarzonym towarzystwie. Teraz, kiedy poznałem rodziców Darka, zaczynam rozumieć, skąd w tym człowieku tyle bezinteresownej wrodzonej dobroci. Wszystko to sprawia, że do Łap po prostu chce się wracać... A zatem mam nadzieję, ze już wkrótce znów się zobaczymy i razem pobiegamy! 

środa, 1 stycznia 2014

Warszawa 1.1.14

Wbrew opinii wielu osób uważam, że Warszawa jest piękna. Jako dziecko jej nie doceniałem, widziałem w niej zbyt dużo szarości, smutku i architektonicznego nieładu. Jedyne co lubiłem w Warszawie, to uciekać z niej na wakacje w góry. Powroty natomiast były dla mnie koszmarem - szczególnie te pociągiem, gdy okropna, zaniedbana "tylna ściana" Alei Jerozolimskich wzdłuż torów kolejowych zwiastowała rychłe przybycie na Dworzec Centralny a później Wschodni. Jednak upływ lat sprawił, że zacząłem widzieć moje miasto z zupełnie nowej perspektywy. Śródmieście polubiłem w czasach, gdy znajomy miał galerię przy ulicy Wilczej, a my z kumplami - zgrają dzieciaków - czuliśmy się tam jak w najlepszej świetlicy. Wkrótce zapałałem sympatią do Powiśla, które wcześniej - tak w rzeczywistości jak przy lekturze "Lalki" Bolesława Prusa - szczerze mnie odpychało. Mokotów zdobył moje serce, w chwili gdy odkryłem, jaki skarb skrywa w swoich granicach - wspaniały, choć skromny park Morskie Oko. Praga Północ z kolei zawsze rządziła się własnymi prawami - można było tam być tylko "swoim" albo "obcym", nic pomiędzy. Dlatego jako dzieciak bałem się Pragi, widziałem ją jako taki mały warszawski Mordor. Ale i tu czas zrobił swoje, a ja porzuciłem maskę obcego i poczułem się "na prażce" zaskakująco swojsko. Jasne, że lekki dreszczyk wciąż się pojawia, kiedy mijam praskie bramy, a one akurat nie są puste, ale uczucie, które mi wtedy towarzyszy to już nie strach a raczej zdrowa czujność. Gocław i Ursynów zawsze były dzielnicami, które z jednej strony za sprawą swojej skali były mi zupełnie obce, a zarazem bardzo bliskie poprzez zaprzyjaźnionych ludzi, którzy często kupowali albo wynajmowali tam mieszkania. Ochota to natomiast miejsce teoretycznie mi najbliższe, bo w jednym z tamtejszych szpitali przyszedłem na świat, a jednocześnie najdalsze, bo po opuszczeniu jej w wieku 2 lat, wracam na nią tylko przejazdem mknąc samochodem Grójecką w kierunku południowym. Nie może w mojej dzielnicowej wyliczance zabraknąć Saskiej Kępy i Żoliborza, które uwielbiam, ale one akurat należą do odrębnej kategorii - to takie dwa zupełnie wyjątkowe miasta w mieście. Jeśli niektórzy mówią, że Centrum jest mózgiem Warszawy, to spokojnie można uznać, że Saska Kępa i Żoliborz są jej płucami. Natomiast Wisła to jej kręgosłup, Wilanów - lewa noga a Tarchomin - prawa ręka. Czym w takim razie jest Wola? Myślę, że  ręką lewą o piekielnie silnym ciosie - można się o nim dowiedzieć więcej czytając chociażby "Złego" Tyrmanda. W tym aspekcie z Wolą może się równać tylko Grochów - niezwykły twór po prawej stronie miasta, w którym mieszają się wszelkie grupy społeczne i jeszcze bardziej różnorodne typy ludzkie. Niektóre z nich potrafią przywalić, oj potrafią. Kto chce dowiedzieć się więcej, niech poszuka grochowskich śladów na przykład w prozie Stasiuka. No i są Bielany - niskie warszawskie czoło przyozdobione opadającymi na nie kosmykami bujnej warszawskiej czupryny. Jedynego pod słońcem takiego lasu - prawie wiecznie zielonego Kampinosu. Tak jak mówiłem, postrzeganie mojego miasta znacznie się więc zmieniło w przekroju 28 spędzonych tutaj lat - kiedyś go nienawidziłem, dziś kocham. Na swój, raczej nie ekspansywny i lekko frywolny sposób, ale jednak kocham. Jak zatem mogłem wspanialej świętować pierwszy dzień długo oczekiwanego roku 2014, jeśli nie orzeźwiającą biegową wycieczką po sennej jeszcze, przesiąkniętej wypitym poprzedniego dnia alkoholem i przybrudzonej wypaloną saletrą Warszawie?     

Przystanek 1 - spotkanie z pawiem łazienkowskim
Przystanek 2 - słynny widok na Belweder oszpecony przez wieżę ING
W biegu
Przystanek 3 - opustoszała Trasa Łazienkowska
Przystanek 4 - Święty Mikołaj odpoczywa po sylwestrze
Przystanek 5 - posylwestrowy "porządek"
Przystanek 6 - opustoszała mekka warszawskich sylwestrowiczów
Z biegiem graffiti
Przystanek 7 - dwie odsłony warszawskiej sztuki ulicznej
Przystanek 8 - Warszawa w oparach sylwestra
Przystanek 9 - Sophia w Warszawie
Przystanek 10 - Szczęśliwego Nowego Roku!