sobota, 11 stycznia 2014

Falenica 3

Dzisiejszy falenicki bieg był dla mnie przełomowy. Poprzednie dwa biegłem bowiem na jakieś 80 procent możliwości, dziś za to dałem z siebie wszystko. Po dwóch poprzednich edycjach znałem już trasę i miałem rozpracowane wszystkie jej siedem podbiegów - wiedziałem, który jest dłuższy, który krótszy, który ostrzejszy, a który łagodniejszy. Wiedziałem też, które jej fragmenty lubią się przytkać, i którą stroną ścieżki należy biec w danym miejscu, żeby uniknąć utknięcia w powolnym wężyku wdrapujących się pod górę biegaczy. Dwa poprzednie starty nauczyły mnie też, że wyprzedzanie na zmąconych piaskowych łachach kosztuje w Falenicy zbyt dużo sił, i że zdecydowanie lepiej jest poczekać na odcinek twardszego terenu i dopiero wtedy przejść do ataku na upatrzoną pozycję. Zaoszczędzona w ten sposób energia okaże się potem bezcenna na podbiegach, szczególnie na trzecim okrążeniu, kiedy na trasie robi się odrobinę luźniej i można odrobić stracone sekundy.
Wydaje mi się, że uczestników było dziś dużo więcej niż dwa- i cztery tygodnie temu - świadczył o tym zarówno większy tłok na trasie, jak i dużo dłuższa kolejka biegaczy na mecie (tak, tak, magia kameralnego biegu, wyniki wszystkich uczestników trzeba wpisać ręcznie), a także sznurek stworzony przez tych szczęśliwców, którzy bieg już ukończyli i czekali teraz na swoją porcję magicznego napoju od druida gurusportiksa. Wiem, że się powtarzam, ale ciepły izotonik i jeszcze cieplejsza herbatka to dla mnie lepsza nagroda za ukończenie zmagań od najbardziej nawet wymyślnego medalu. Dzięki Guru!
Wracając do samego biegu, wiedziałem, że dzisiejsza edycja to być może ostatnia szansa na kolejne poprawienie wyniku na falenickiej trasie. Za dwa, cztery, a może nawet i sześć tygodni, tylko cud może sprawić, że aura będzie równie łaskawa jak dotychczas. Tym bardziej, że wszelkie prognozy mówią, że prawdziwa zima jednak w końcu do nas zawita. Nie spodziewam się, żeby, z jakichś powodów, miała ominąć Falenicę. Nasłuchałem się o tym, że wydma skuta lodem lub zasypana śniegiem to już nie przelewki i, zamiast bić się o wynik, w takich warunkach raczej walczysz o zachowanie pionu. Wyprzedzanie po hałdach kopnego śniegu? Zarezerwowane tylko dla napieraczy. Tak więc, nasiąknięty wszystkimi tymi przestrogami, postanowiłem powalczyć dziś o dobry wynik, żeby nie żałować później, kiedy o biciu jakichkolwiek rekordów nie będzie mowy. Wystartowałem jednak spokojnie i dałem się wyprzedzić wszystkim tym, których - jak się później okazało - wkrótce wyprzedziłem ja. Zbiegi pokonywałem równie dynamicznie jak zawsze, za to zdecydowanie poprawiłem się na podbiegach i po płaskim. Zwalniałem właściwie tylko wtedy, gdy czopowała się stawka, lub kiedy grzęzłem w falenickich piaskach. Drugie okrążenie, jak zawsze, było najtrudniejsze. Duży tłok, spadek entuzjazmu i lekkie zmęczenie - w takich okolicznościach trzeba mocno nad sobą pracować, żeby chciało się chcieć. I przeć. Parłem więc do przodu, pod górę i w dół, dysząc i świszcząc jak lokomotywa. Na trzecim okrążeniu, po pokonaniu pierwszego wzniesienia, wyrwało mnie z lekkiego letargu przyjacielskie klepnięcie w bark. To kumpel Tomek, który zjadł na śniadanie o jedno jajko sadzone za dużo, i teraz płacił za to swoją cenę. Mówię mu: "puść się z górki, wszystko przepalisz!". Ale on nie miał już sił, jajo miało go w garści. Jeszcze lecąc w dół myślałem, że podłączył się pode mnie i jest tuż za moimi plecami. Jednak już na mecie okazało się, że ostatecznie dotarł na nią jakąś minutę po mnie.
Ostatnie okrążenie upłynęło mi w oka mgnieniu - co prawda gdzieś w moich obliczeniach zgubiłem jedną górkę i nie było mi do śmiechu, gdy piąte wzniesienie okazało się tak naprawdę czwartym, ale i tak ani na moment nie zwątpiłem w to, że coś może mi ten bieg zepsuć. Czułem się pewnie i czułem moc. Na metę wpadłem z czasem około 44:30, więc lepszym nawet niż wymarzony 44:44, i nagle poczułem ten, jedyny w swoim rodzaju, przypływ szczęścia, którego mogą doświadczyć tylko biegacze. Świat stał się nagle piękniejszy, ludzie szczęśliwsi, a ja uwierzyłem, że nie ma barier nie do przekroczenia. Jednak teraz, gdy emocje i endorfiny już opadły, dwa razy bym się zastanowił zanim wykrzyczałbym te słowa, kiedy uświadomię sobie, że są tacy, którzy pokonują falenicką trasę w mniej niż 40 minut...                  

4 komentarze:

  1. Bardzo dobry wynik. Moje gratulacje :)
    Byłem dziś w Falenicy pierwszy raz i bardzo mi się podobało :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki i do zobaczenia w Falenicy!

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajny wynik. Mi wczoraj biegło się średnio, na początek nie mogłem złapać GPS, a co najgorsze przy drugiej pętli rozwiązała mi się sznurówka, to bardzo wybija z rytmu. Do zobaczenia za dwa tyg ;) Przy okazji zapraszam do mnie: http://mikolajbiega.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki! Ale do Twoich 42 minut jeszcze trochę mi brakuje... Powodzenia na zbiegach i olej gps-a, w końcu to znany kłamca ;-)

    OdpowiedzUsuń