wtorek, 28 stycznia 2014

Zimny prysznic

Pisałem na tym blogu sporo o tym, jak ważne są w bieganiu umiar i pokora. Bieganie jest dla mnie rodzajem sztuki, a żadna sztuka nie będzie nigdy wartościowa, jeśli artysta nie będzie umiał spojrzeć na swoją twórczość z dystansu. Co prawda żaden ze mnie artysta biegania, ale wychodzę z założenia, że jeśli podążać za jakimś przykładem to za najlepszym. A w bieganiu - jak w życiu - najlepiej nie zawsze znaczy najwięcej.
A więc pisałem z pełnym przekonaniem o pokorze, o umiarze, a w najważniejszym momencie, tym, w którym należało wcielić te wartości w życie, nagle o nich zapomniałem. W sobotę pobiegłem nadspodziewanie dobrze w Falenicy, w niedzielę piąty tenisowy trening okazał się przełomowy i zamiast pchać piłkę, zacząłem ją odbijać, w poniedziałek zaliczyłem dynamiczny trening biegowy po trudnej, śliskiej nawierzchni, no to we wtorek postanowiłem znów zmierzyć się ze schodami. Zaraz zaraz, sobota - szaleństwo na 100% na falenickiej wydmie, niedziela - tenisowe dynamiczne zrywy i zwroty, poniedziałek - słynne już, przez wszystkich opisywane mikrourazy nóg na skutek biegu po śniegu, a już we wtorek morderczy dla organizmu trening na schodach? Czyżbym zapomniał o tym, jak miło jest pół roku leczyć kontuzję spowodowaną nadmiernym przeciążeniem i marzyć o powrocie do biegania? Gdzie się podziała ta cała, nabyta w bólu, mądrość?
W takich przypadkach naprawdę nieoceniona jest rada kogoś bardziej doświadczonego. Mam to szczęście, że mój rzeźnicki partner, a prywatnie biegowy przyjaciel, przebiegł już parę tysięcy kilometrów więcej ode mnie i etap - jak to ładnie nazwał - "dzikowania" ma już za sobą. Dlatego, jak tylko dowiedział się, że właśnie zostałem domorosłym Kilianem Jornetem, Stanislasem Wawrinką i Michaelem Phelpsem w jednej osobie, dał mi bardzo mądrą radę: "zwolnij, bo mięśnie same się nie naprawią". Znaczyło to mniej więcej tyle, że jak będę robił cały czas siłę nie dając ciału czasu na regenerację, jedyne co osiągnę to skrajne zajechanie. Dobrze mi zrobił taki zimny prysznic. Dla równowagi ubrałem się więc dzisiejszego ranka ciepło i, zamiast po schodach, biegałem po płaskim. Podczas pięciu okrążeń dookoła kanałku ani na chwilę nie podkręcałem tempa, tylko bardzo spokojnie biegłem przed siebie, aż dało się poczuć ulgę w nabitych ostatnimi wysiłkami stawach i mięśniach. Na trasie spotkałem sympatyczną biegaczkę z włosami spiętymi w koński ogon, sąsiada z długowłosym owczarkiem niemieckim i tłustego szczurka, który sobie tylko znanym sposobem znalazł się na biegowej ścieżce. Może to jakiś kuzyn Ratatuja otwiera knajpę w okolicy? Nie miałbym nic przeciwko, w końcu gotować - tak jak i biegać - każdy może!             

2 komentarze:

  1. Tak to prawda, na zboczach kanałku są dziury wykopywane przez szczury. Sąa tam rozstawiane przez miasto pudełka z trutką

    OdpowiedzUsuń
  2. A szczury trutkę zjadają i - jak widać - dobrze się mają :-)

    OdpowiedzUsuń