piątek, 17 stycznia 2014

Pan Leon

Jeśli wczoraj było prawie idealnie, to dziś rano biegowy ideał został osiągnięty. Oczywiście w odsłonie zimowej, ale jednak. Kiedy wbiegłem rano do parku, poczułem się jak w baśni - jakbym wlazł do szafy i nagle odnalazł się gdzieś pośród pokrytych bielą lasów Narnii. Śniegu było dokładnie pod kostkę, a więc wystarczająco dużo, żeby znacząco wzmocniła się amortyzacja moich odchudzonych biegowych trzewików, a zarazem nie na tyle, żeby zimny puch dostawał się im do środka. Pomimo, że wystartowałem o 7, większość ścieżek dookoła była już elegancko odśnieżona, za to sam park przypominał zapomnianą, tajemniczą krainę. Tylko nieliczne ślady w świeżym, kopnym puchu tych, którzy pojawili się w tej miejskiej tajdze jeszcze przede mną, świadczyły o sąsiedztwie jakiejkolwiek cywilizacji. Swoją drogą ciekaw jestem, czy na przykład wiewiórki badają ludzkie tropy z równym zaciekawieniem jak robią to ludzie, gdy dojrzą pod stopami ślad wędrówki jakiegoś dzikiego zwierza. Ale chyba jednak nie - myślę, że wolą w tym czasie siedzieć w swoich kryjówkach i objadać się orzechami, które dzielnie gromadziły przez całą jesień. Gdy tak się przedzierałem przez mniejsze i większe zaspy, czułem silny zew rwania do przodu. Niełatwo się biegnie, gdy oprócz pchania kilkudziesięciu kilogramów własnego ciała, musisz z każdym krokiem zmagać się z szuflowaniem stopami kolejnych racji wciąż dosypującego śniegu. Ja jednak czułem dziś w sobie coś zupełnie przeciwnego niż na początku tygodnia, gdy walczyłem z leniem - tym razem moc była ze mną. Sunąłem przed siebie niczym turbodoładowany spych, a w głowie pojawiały się same optymistyczne myśli. Świeże, rześkie powietrze, budzący się do życia dzień i prószące z nieba delikatne płatki stworzyły idylliczny nastrój, z którego za nic nie chciałem wychodzić. Czułem, że mógłbym tak biec i biec bez końca. A więc biegłem i nie zaprzątałem sobie głowy niczym, co mogłoby zaburzyć ten niezwykle bajkowy poranek...

A, że wczoraj było coś z zupełnie innej beczki, to dzisiaj też będzie! Niewiele ponad miesiąc temu, dzień po świętowaniu mikołajek, wybraliśmy się z biegającym sąsiadem na regenerujący trening (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/dzien-po.html). To był wieczór, a wieczorami park jest niestety zamknięty na wszystkie bramy, zdecydowaliśmy się więc na rundkę po jego zewnętrznej a nie wewnętrznej stronie. Wtedy żałowaliśmy, że, zamiast między drzewami, musieliśmy mknąć między samochodami, ale dziś dziękuję losowi za to, że wysłał nas na zwiady po drugiej stronie parkowych fortyfikacji. Dzięki tej nieoczekiwanej biegowej wycieczce miastoznawczej, natknęliśmy się bowiem na absolutnie wyjątkowe miejsce. Już wcześniej zdarzało mi się robić treningi na tej samej trasie i za każdym razem, gdy mijałem zaokrąglony róg budynku przy ul. Sulkiewicza 5 pojawiało się w mojej głowie marzenie o otworzeniu tam malutkiej knajpki. Urzekał mnie kameralny charakter okolicy, sąsiedztwo parku, ale przede wszystkim zachwycała mnie piękna, przeszklona, łukowata witryna na parterze. Wyobrażałem tam sobie siebie kręcącego domowe makarony i piekącego świeży jabłecznik - oj, jakaż to była atrakcyjna wizja... No i kiedy tak biegliśmy z sąsiadem, nagle zobaczyłem, że w "mojej" witrynie siedzi na barowym stołku gość, a lokal na parterze zamienił się w knajpkę. Z jednej strony poczułem zawód, że ktoś podkradł mój pomysł, a z drugiej, szczerze się ucieszyłem, że miejsce z takim potencjałem nareszcie ma szansę go wykorzystać. Po pierwszym kółku nie byłem pewien, czy objawienie się knajpki nie było przypadkiem złudzeniem wywołanym świętowanymi dzień wcześniej mikołajkami, postanowiliśmy więc z sąsiadem powtórzyć 5-kilometrową pętlę, żeby się upewnić. A więc kolejny podbieg Agrykolą, długa prosta wzdłuż budynków rządowych, zbieg Belwederską, skręt w lewo w Sulkiewicza i...stoi jak wół malutkie bistrot ze skromnym szyldem Monsieur Leon nad wejściem. W środku siedzi ten sam gość co wcześniej i sprawia wrażenie znudzonego. Pomyślałem, że pewnie dopiero co zaczął i interes mu się nie kręci, trzeba więc będzie go wspomóc!
Traf chciał, że trafiliśmy do niego, tym razem nie z sąsiadem a z moją najdroższą biegaczką, dopiero miesiąc później, już w nowym roku. Ale przyrzekam, że nasz debiut wart był oczekiwania. Człowiek, którego widziałem wcześniej tylko przez szybę, okazał się właścicielem, kucharzem i sommelierem w jednej osobie - nazywa się Luc, jest z południa Francji, a przyjechał do Polski z Paryża. W swoim Monsieur Leon serwuje zaledwie kilka dań, do tego jakiś deser, parę rodzajów win, kawę, a w czwartki również świeże ostrygi. Wszystko jest pyszne, ale to nie jedzenie sprawia, że po pierwszej wizycie prędko wróciliśmy do Luca raz jeszcze - to wyjątkowy charakter tego miejsca, który tworzy jego właściciel, i który sprawia, że przekraczając jego progi, odnajdujesz się w zupełnie innym świecie. Tak samo jak ja odnalazłem się w innym świecie wybiegając na dzisiejszy poranny trening.
Polecam Leona wszystkim biegaczom i niebiegaczom, a jakby ktoś chciał przeczytać więcej, znalazłem w internecie taką oto recenzję:
A grzebiąc dalej zostałem urzeczony przez inną opinię - tym razem zdecydowanie mniej oficjalną - jednego z użytkowników gastronautów:

   Mój brat o niektórych filmach mawiał: dobre, bo krótkie. To samo można powiedzieć o Monsieur Leon: dobre, bo proste. Kilka kanapek, sałatek i kombinacji produktów bazujących na raptem bodaj sześciu składnikach - 2 sery, 3 wędliny i bagietka. Plus 3 rodzaje wina. Nic więcej. No i właściciel /nie/prosto z Francji. Parę stolików, jak będzie zimno, 10 osób w lokalu to będzie ścisk. Miejsce międzynarodowe, bo po dawnym sklepie z produktami rosyjskimi. Miejsce - właściwie dziupla. Ale klimat jak w Paryżu. Jedzenie zresztą też - zawsze smakuje. Strzeżcie się Belvedere, Łazienki i reszta, bo Monsieur podrośnie i was zje!      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz