"Mikołajki" to bardzo ciekawy dzień z perspektywy Mikołaja. Po pierwsze dlatego, że dostaje się dużo wspaniałych prezentów od rodziny i przyjaciół - przecież to w końcu twoje imieniny. W tym roku dostałem między innymi wyjątkową, kraciastą koszulę prosto z Londynu, piękną, świecącą papierową gwiazdę, kurs języka niemieckiego na kasecie audio, do tego podręcznik "Deutsch Sprechen Lernen", pokaźne pudełko raffaello, wielki zestaw sushi i dwa słoiki z przetworami domowej roboty. Najlepsze prezenty na świecie! Ale mikołajki to dla Mikołaja nie tylko przyjemności ale i obowiązki. Co prawda obowiązki całkiem przyjemne ale jednak obowiązki - oprócz przyjmowania, prezenty trzeba również rozdać. Na szczęście 6 grudnia tego roku, dokładnie 2 dni temu, zawitało do naszego mieszkania liczne grono najmłodszych i selekcja podarunków była wyjątkowo łatwa i przyjemna. Każdy z gości dostał czekoladowy zestaw z czekoladowym Św. Mikołajem w roli głównej i w mgnieniu oka nastąpiło wielkie słodkościowe pałaszowanie. I mogłoby już tak zostać słodko i beztrosko, gdyby nie to, że wkrótce dzieci zaczęły robić się zmęczone, zabrały swoich rodziców do domów, a swojego solenizanta zostawiły na pastwę tego, co miało nadejść. A właściwie "tych", bo było ich dwóch - moich serdecznych przyjaciół - którzy postanowili zorganizować część drugą tegorocznych mikołajek, tym razem już w wersji dla dorosłych. Przybyli w towarzystwie czegoś, co nazywało się Lubelska Antonówka, miało pod 40% i na pewno nie było najbardziej pożądanym trunkiem z perspektywy biegacza. Nie będę opisywał tego, co działo się później, bo to nie przystoi na biegowym blogu. Napiszę tylko, że obudziłem się następnego dnia o 10 i od razu wiedziałem, że o żadnym treningu nie może być mowy - każdy ruch mógłby być groźny, jak nie dla mnie to dla otoczenia. Odczekałem chwilę i odpowiedzialnie postanowiłem nie porywać się na duże przedsięwzięcia tylko - zgodnie z biegową zasadą - posuwać się do przodu metodą małych kroczków. Pierwszy kroczek - kąpiel - okazał się fałszywy, zamiast orzeźwienia przyniósł bowiem zagotowanie się wnętrzności. Chyba za bardzo przekręciłem kurek z wodą w lewo... Drugi był już lepszy - wizyta u najlepszych sąsiadów pod słońcem - tam pyszne śniadanie, dwie kawy w dużym kubku i dużo dobrych słów. Od razu lepiej, na ciele i na duszy. Przełomowy okazał się trzeci krok - długi spacer po młocińskim lesie w wybornym towarzystwie czterech czterołapnych towarzyszy - husky'ego Felka, owczarka australijskiego Poli i dwóch przepięknych kundelek: rudej Lisi i czarnej, mądrej, której imienia nie pamiętam, ale o wielkiej mądrości bijącej z oczu. Rześkie powietrze, chłodny wiatr - pozostałość po strasznym orkanie Ksawerym (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/upadek.html) - i kruchy śnieg pod stopami sprawiły, że poczucie niedogodności związane z wydarzeniami poprzedniego dnia zaczęło się prędko oddalać. Ostatecznie do życia przywrócił mnie przepyszny posiłek przygotowany przez nieocenioną panią Nadię - dzięki niej wizyty u wracającej do formy babci B sprawiają, że czuję się jak szczurek Ratatuj wpuszczony do kuchni samego Alberta Gusteau. Do domu wróciłem więc pełen wrażeń i jeszcze pełniejszy jedzenia. Łatwo sobie wyobrazić, że o chęć do treningu było niewiele łatwiej niż rano, kiedy głowa z ledwością odrywała się od poduszki. I wtedy i teraz buty biegowe na stopach bardziej kojarzyły mi się z karą niż z nagrodą. Jednak nieoczekiwanie nawet dla samego siebie okazałem się twardy i podjąłem wyzwanie. Rzuciłem rękawicę grzechowi lenistwa, ubrałem się i wybiegłem na przenikliwie zimny świat. Jednak przedtem zadzwoniłem jeszcze do sąsiada - tego samego, który jeszcze rano parzył, przywracającą wiarę w dalszą część dnia, kawę. Okazało się, że chęci było w nim jeszcze mniej niż we mnie, ale po chwili postawił się do pionu i już 15 minut później spotkaliśmy się pod blokiem. Nie mieliśmy żadnego planu oprócz założenia, że postaramy się po drodze nie paść ze zmęczenia na pysk. Wkrótce okazało się, że wszystkie nasze obawy były zupełnie bezpodstawne. Z każdym krokiem byliśmy coraz bardziej żwawi i zebrani w biegu. Sunęliśmy do przodu bardzo dobrym tempem rozmawiając ze sobą i żartując. W sumie biegaliśmy dobrą godzinę, dwukrotnie okrążając park i robiąc ponad 10 kilometrów wliczając dwa trudne podbiegi. Spotkaliśmy też na trasie kilku biegaczy, z którymi poczuliśmy dużą solidarność - bo gdy ktoś biega w taką pogodę, musi być "swój"! Trening z Sąsiadem był dla mnie zupełnie nieoczekiwanie zdecydowanie najprzyjemniejszym biegiem w ciągu minionego tygodnia. Konkluzja jest taka, że w dobrym towarzystwie, nie straszna jest ani okropna aura, ani nawet efekt dnia "po". Może więc warto poznać swoich sąsiadów i sprawdzić, czy nie ma przypadkiem wśród nich wyjątkowego kompana biegowych przygód? Tego wam wszystkim z głębi serca życzę - mikołajkowo i niemikołajkowo!
To były najlepsze Mikołajki, wspaniała ekipa, makaron i szarlotka własnej roboty, kuchenne zapachy, gwar dzieciaków i ich masakryczne miksowanie winyli, muzyka i pożegnanie Ediego. To było spotkanie!
OdpowiedzUsuń