Orkan Ksawery straszył całą noc. Każde jego dmuchnięcie było jak zły znak, jak przestroga mówiąca: "Zapomnij o tym, co chcesz zrobić, siedź pod kołdrą i nie wyściubiaj spod niej nosa." Budzik zadzwonił o 6:30, ale akurat dzisiaj zupełnie niepotrzebnie - złowieszcze wycie wiatru i trzeszczące szyby w starych, drewnianych oknach sprawiły, że nie zmrużyłem oka właściwie przez całą noc. Kiedy usłyszałem charakterystyczny dźwięk porannej melodii dobiegającej z leżącej na parapecie komórki, z jednej strony nie wierzyłem, że to już, a z drugiej cieszyłem się, że moja bezsenna męka dobiegła końca. Chciałem już tylko ruszyć z kopyta w nowy dzień, jednak miałem poważne wątpliwości, czy wyjście na trening w taką pogodę to aby na pewno najlepszy pomysł. Tym bardziej, że wietrzysko ani myślało ustąpić, a nawet sprawiało wrażenie coraz bardziej się wzmagać. Jednak ciężka noc zrobiła swoje - umysł miałem zupełnie bezwolny, jakby obojętny, na to co miało dziać się dalej. Dałem więc ponieść się nogom, a one nie miały najmniejszych złudzeń, co należy począć z tak niecodziennym porankiem. Kilka szybkich kroków i już byłem w toalecie, potem kuchnia, tam szklanka wody i dalej kurs na zagracony pokój zwany gabinetem. Tam z przepełnionej szafy biegowe ubrania wypadły same, a mi pozostało tylko wrzucić je na siebie i już byłem gotowy na bieg. Tylko ten orkan wciąż napędzał mi lekkiego stracha. Pomyślałem jednak, że jak będę uważał przebiegając pod drzewami i chronił się przed spadającymi konarami, powinno się udać. Wybiegłem.
Początkowo posuwałem się do przodu powoli, z dużym respektem dla warunków atmosferycznych, wciąż zastanawiając się, kiedy przybędzie jakiś zabłąkany podmuch i porwie mnie w dal razem z sobą. Jednak minuty mijały, a podmuch nie nadchodził. Szybko okazało się, że orkan był dużo groźniejszy z perspektywy ciepłego łóżka niż w starciu bezpośrednim. Przez cały bieg naliczyłem może tuzin złamanych gałęzi na chodnikach i kilka innych śladów wskazujących na to, że wzdłuż parkowych alei mogła przejść jakaś wichura. Właściwie mógłbym wcale nie zauważyć różnicy pomiędzy dzisiejszym porankiem a każdym poprzednim, gdyby nie jedna różnica - przez ponad pół godziny biegu nie spotkałem ŻADNEGO biegacza. Nie wiem, czy przestraszyli się orkanu, czy spłoszyło ich nieprzyjemne, zimne i wilgotne powietrze, ale fakt był taki, że w parku biegałem dziś w osamotnieniu. I może to właśnie to osamotnienie sprawiło, że w pewnej chwili poczułem się zbyt pewnie i na moment straciłem czujność - biegłem lekko, szybko i ryzykownie, czyli w sposób zupełnie nieodpowiedni jak na początek zimy i brak wystarczającego "obiegania". Zemściło się to pod sam koniec trasy, gdy najtrudniejszy odcinek miałem już za sobą. Pozostał mi już tylko krótki, ostry zbieg po schodach i potem długa prosta do domu. Przed schodami był ostry wiraż, a ja wpadłem w niego pełen animuszu - moje "wejście smoka" skończyło się efektownym poślizgiem i jeszcze efektowniejszym upadkiem. Przejechałem na prawym półdupku po oblodzonym betonie kilka dobrych metrów, po czym - jakby jednym ciągiem - zgrabnie wstałem i żwawo pobiegłem po stopniach w dół. Do domu dotarłem już bez dodatkowych atrakcji i w sumie byłem bardzo zadowolony z zaliczonego treningu. Tylko poczucie wstydu nie pozwalało o sobie zapomnieć - nie pokonał mnie groźny orkan, którym straszyli nawet w telewizji, za to koncertowo załatwiłem się ja sam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz