czwartek, 5 grudnia 2013

Pod górę

Dziś mija czwarty dzień od mojego powrotu do biegania. A zgodnie z planem jaki obrałem(http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/plan.html), czwarty dzień przypadł akurat na czwartek. A to znaczy, że dzisiaj były podbiegi. Nawiasem mówiąc, codziennie, gdy wybiegam z domu, zastanawiam się, jak to się stało, że przyszło mi mieszkać w tak cudownym miejscu dla biegacza. Żeby zrozumieć moje szczęśliwe położenie wystarczy wspomnieć, że w zasięgu kilku kroków mam bieżnię lekkoatletyczną, wspaniały park, pętlę o długości 1,7 km idealną do przeróżnych sprawdzianów (np. testu Coopera) no i górkę. Wszystkie te atrakcje są fantastyczne i sprawiają, że o różnorodny trening jest mi naprawdę nietrudno, jednak gdybym miał wybrać tę ulubioną, z całą pewnością byłaby to właśnie górka. Wielu biegaczy nie lubi podbiegów, męczą ich, deprymują i zabijają sportowy entuzjazm. Ja je uwielbiam - niezależnie od tego, czy biorę je wolnym truchtem czy niemalże sprintem, zawsze sprawiają mi dziecięcą radość. No może z wyjątkiem dużych mrozów, kiedy z niewiadomego powodu, przy biegowej wspinaczce zamarzają mi włosy w nosie i muszę oddychać ustami. Trzeba więc wybierać - depilacja nosa albo zapalenie płuc! Poza tą małą niedogodnością podbiegi to zdecydowanie mój ulubiony element treningu. Lubię je za to, że w krótkim czasie można poczuć, że zrobiło się naprawdę wartościową pracę, ale również za to, że - w przypadku mojej trasy - są łącznikiem pomiędzy światem cudownej porannej ciszy (początek jest umiejscowiony na skraju parku) a krainą hałaśliwego miejskiego gwaru (koniec znajduje się przy ruchliwej ulicy). Dzięki temu mogę niemalże w tej samej chwili przyglądać się budzącym się do życia wiewiórkom i elegancko ubranym kierowcom, którzy śpieszą do pracy w centrum miasta. A pomiędzy nimi ja - zasapany, zlany potem, z grymasem wysiłku na twarzy. Jednak wszystko to znika przy zbiegu, wydłużam wtedy krok, wypinam do przodu pierś i uśmiecham się szeroko. Uśmiech znika dopiero, gdy po raz kolejny zawracam i znów oddaję się mozolnej pracy nóg ciągnąc ciężkie cielsko pod górę i sapiąc jak traktor Ursus 360, któremu ktoś odłączył dodatkowe przełożenie. W pierwszym tygodniu mojego planu założyłem sobie, że podbiegów będzie pięć. Przy 400-metrowym odcinku daje to okrągłe 2 kilometry, a ja uznałem, że na początku to w zupełności wystarczy. Przerwa nauczyła mnie, że nie zawsze warto iść na maksa, dlatego tym razem pozwalam sobie na spokojne zwiększanie obciążenia. Może za kilka miesięcy będę robił w czwartki już nie 5 a na przykład 10 podbiegów. Ja jestem na tak, ale nie wiem, co sobie wtedy pomyśli pan ochroniarz, który stoi na górze i pilnuje wjazdu na parking muzeum. Bo już dzisiaj patrzył na mnie podejrzliwie, gdy tak cały czas biegałem obok niego jak wariat, to w górę to w dół...        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz