Psycholog Bartłomiej Dobroczyński - choć pewnie nie on pierwszy - powiedział ostatnio o ludziach tak: "Jesteśmy istotami plemiennymi i bez poczucia wspólnoty z innymi nie bardzo możemy egzystować. Każdy ma jakiś krąg lub kręgi ludzi, które stają się dla niego grupami odniesienia. Te grupy dzielą się na pozytywne i negatywne. Pozytywne składają się z ludzi, z którymi czujemy wspólnotę, o których myślimy 'my'. Mają podobny do naszego system wartości, jesteśmy lub chcemy być tacy jak oni. Negatywne grupy odniesienia to osoby, których poglądy są całkiem różne od naszych. Do których nie chcemy się upodobnić(...)".
Czytając tę wypowiedź, automatycznie odniosłem ją do swojego mikroświata, w którym, w dużym uproszczeniu, obowiązuje podział na dwie grupy: "nas" - czyli biegaczy i "ich" - niebiegaczy. Oczywiście takie rozróżnienie to duże nadużycie w stosunku do wszystkich tych, którzy nie są ani biegaczami ani niebiegaczami, tym bardziej, że to właśnie tych ostatnich jest pewnie na tym świecie najwięcej. Jednak skoro piszę o swoim własnym mikroświecie, czuję się upoważniony do pójścia na skróty i ograniczenia rozważań do dwóch tylko grup: "nas" i "ich". "My" - co oczywiste, to ludzie o otwartych umysłach, których mózgi są dotlenione, mięśnie wyćwiczone, ścięgna doskonale sprężyste, poza tym odżywiamy się zdrowo i świadomie, jesteśmy niezwykle konsekwentni, wytrzymali, odpowiedzialni, zorganizowani. Bieganie nie przeszkadza nam, by zawsze mieć czas dla rodziny i przyjaciół, nie przesadzamy z używkami, co jednak nie odbija się na naszym życiu towarzyskim. Nie tracimy czasu na głupoty, dużo podróżujemy, szanujemy przyrodę, a na dodatek jesteśmy zrównoważeni i oszczędni. Ach, my biegacze, czysty ideał! Nie to co "oni" - te zapuszczone tłuściochy tłoczące się w korkach w swoich paliwożernych samochodach, których ulubionym daniem jest fast food pożerany w drodze do lub z pracy. Najwspanialszą rozrywką jest dla nich kanapa, telewizor, puszka coli i kurczak w panierce. W pracy i w domu najchętniej wysługują się innymi, mają podwyższone ciśnienie krwi, nadmierny cholesterol, a często stan przedzawałowy. Najchętniej nie ruszaliby się z domu a nawet ze swojej kanapy. Byleby tylko mieli przy sobie pilota. Jeśli wyjeżdżają to tylko do kurortu all inclusive z całodobową opieką rezydenta. Sport i każdą aktywność fizyczną uznają za stratę czasu, który zdecydowanie bardziej wolą poświęcić na przeglądanie ofert na grouponie lub przeglądanie zdjęć znajomych na facebooku. Schody uważają za najgorszy wynalazek w historii świata, a podwójny zestaw w mcdonald's za najlepszy. Są ograniczeni, wiecznie obrażeni na cały świat, histeryczni a czasem nawet agresywni. Szczególnie, gdy widzą biegacza - od razu mają ochotę złapać go w pół i wyrwać mu nogi z d***, żeby już więcej nie mógł założyć na siebie tego śmiesznego obcisłego wdzianka, za którego samo noszenie policja powinna z urzędu rozdawać mandaty. Tak, "oni" to prawdziwe potwory wyzute z resztek człowieczeństwa!
To straszne, ale w powyższej ironicznej i skrajnie subiektywnej charakterystyce obu grup jest sporo prawdy. Oczywiście, że to co napisałem jest mocno przerysowane, ale zbyt często spotykam się z tak radykalnymi opiniami - zarówno ze strony biegaczy jak i niebiegaczy - żeby nie wierzyć w to, że w zakamarkach naszych dusz drzemią antagonizmy niemalże tak głębokie jak w przypadku kibiców zwaśnionych drużyn piłkarskich. Wzajemna niechęć, której świadectwa można bez problemu odnaleźć pod dowolną relacją z jakiegokolwiek ulicznego biegu w Polsce, wynika według mnie z dwóch prostych przyczyn. Po pierwsze, "my" - biegacze, czujemy się od "nich" - niebiegaczy zwyczajnie lepsi, i dajemy im to odczuć na każdym kroku. Czasem świadomie, czasem nie. Po drugie "oni" są obarczeni ciężarem, którego "my" nie jesteśmy w stanie pojąć - czasem jest to kilkadziesiąt kilogramów nadwagi, czasem zwykłe lenistwo, które "my" pokonujemy w mgnieniu oka, a które dla "nich" jest przeszkodą nie do przejścia, nie mówiąc nawet o przebiegnięciu. Może to być też choroba albo po prostu fundamentalny brak zrozumienia dla tak pozornie durnej czynności jak bieganie. Ja biegać kocham, ale jestem w stanie zrozumieć, że ktoś inny ma inne zainteresowania, pasje i inne sposoby na osiągnięcie tego samego stanu spełnienia, który ja osiągam właśnie poprzez bieganie. Dlatego uważam, że warto spróbować nie zaogniać już i tak napiętej atmosfery pomiędzy "nami" a "nimi". Może zatem, zamiast przechwalać się na forum publicznym biegowymi sukcesami i zwiększonym w poprzednim miesiącu kilometrażem, prowokować zgubionym kolejnym kilogramem, warto spróbować werbować innych do naszej biegowej "szajki" w sposób łagodniejszy i bardziej subtelny? Może bardziej skuteczne zamiast pustego: "rusz się, od razu zrobi ci się lepiej!", będzie zaproszenie otyłego kolegi czy sfrustrowanej koleżanki na wspólny trening? A jak raz się nie uda, to może za drugim, trzecim razem odniesiemy sukces? Myślę, że każdy sposób na załagodzenie relacji pomiędzy biegającymi i niebiegającymi jest dobry. Tak, by z czasem sprawozdania z biegów nie informowały nas kolejny raz o tym, że "wściekły kierowca stojący w korku zaatkował uczestnika maratonu za to, że ten ośmielił się biec po ulicy". .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz