wtorek, 31 grudnia 2013

Razem w 2014

Koniec starego roku przyniósł mi wspaniałą niespodziankę. Dziś rano najdroższa mi biegaczka wyszła z zupełnie nieoczekiwaną propozycją, żebym zrezygnował z planowanej gonitwy z samym sobą po bieżni na rzecz wspólnej przebieżki po parku. Nie wiem, co było większe - zaskoczenie czy radość na samą myśl, że jest szansa powrotu na ścieżkę, na którą wstąpiliśmy wspólnie blisko 2 lata temu przed półmaratonem warszawskim, i którą przerwał gwałtownie mój samotny wyjazd w góry. Zanim jednak nasza wspólna biegowa przygoda została zawieszona zdążyliśmy zaliczyć razem wiele treningów i biegów na różnych dystansach. Początki były trudne, a ja zachowywałem się w najbardziej szowinistyczny i samczy sposób, który mógł doprowadzić tylko do jednego - jej skrajnego zniechęcenia. Wymagałem od mojej towarzyszki za dużo, i to zarówno w sferze fizycznej jak i mentalnej. Chciałem, żeby w niewiadomy sposób biegała tak szybko i ochoczo jak ja, w ogóle nie zwracając uwagi na jej potrzeby i predyspozycje. Zaczynaliśmy więc od kłótni, kryzysów i wielu metrów odstępu pomiędzy mną a nią. Na szczęście z biegiem wspólnie spędzonego czasu powoli zaczęliśmy się docierać, a sprzeczki i nieporozumienia wkrótce zaczęły zostawać daleko za nami. Ubiegłoroczny maraton warszawski przebiegliśmy jeszcze oddzielnie nie chcąc ryzykować potencjalnych przepychanek na trasie, ale z całą pewnością to właśnie te zawody były punktem przełomowym na naszej wspólnej biegowej drodze. Sprawił, że moja partnerka uwierzyła w siebie i we własne możliwości i, co najważniejsze, zechciała ruszyć z bieganiem dalej. Złapała bakcyla. Kolejne pół roku to już pasmo wspólnych treningów, planów startowych a nawet początek założonej przez nią grupy biegowej. Kulminacją tego entuzjazmu był maraton paryski w kwietniu 2013 roku, który pokonaliśmy ramię w ramię, z uśmiechami na ustach i poczuciem prawdziwej wspólnoty. Był to moment, kiedy po przekroczeniu linii mety nieopodal Pól Elizejskich, poczułem, że moja ambicja ustąpiła miejsca radości z współdzielenia biegowych doświadczeń. Cóż to było za cudowne uczucie! Niestety wszystko to, co z takim uporem budowaliśmy przez tyle czasu, runęło z chwilą mojej jednoosobowej eskapady w Beskid Niski. Początkowo udawało nam się jeszcze od czasu do czasu zrobić wspólny wypad w góry, ale im dalej w las, tym bardziej czuliśmy, że ta biegowa przygoda już nie jest nasza, a tylko moja. Na dodatek wkrótce przyplątała mi się kontuzja ścięgna podkolanowego, która wyłączyła mnie z biegania na dobre pół roku. Było mi wtedy okropnie żal, że nie mogę trenować, ale jeszcze mocniej trawiło mnie to, że nie możemy biegać razem. Obiecałem sobie, że jeśli tylko znów dostanę kiedyś szansę, żeby móc uprawiać ukochany sport z ukochaną osobą, postaram się już jej nie zaprzepaścić, a już na pewno nie na własne życzenie. I oto taka właśnie szansa pojawiła się dzisiejszego ranka. Biegaliśmy może z pół godziny w tempie mocno rekonwalescencyjnym. Ja zawsze o pół kroku za nią. Było wspaniale. Wołaliśmy kaczki, przeganialiśmy ze ścieżki wiewiórki, liczyliśmy kroki. Później wytłumaczyła mi, że zaproponowała wspólny trening, bo chciała zakończyć ten rok w taki sposób, w jaki życzyłaby sobie rozpocząć nowy. Nie mam nic przeciwko temu! Co więcej, dla wspólnego biegania gotów jestem poświęcić wszystkie potencjalne indywidualne rekordy. I tego właśnie życzę sobie na nadchodzący rok - spędzić jak najwięcej biegowych chwil właśnie z nią. Tego samego życzę zresztą Wam - żebyście mogli dzielić w nadchodzącym 2014 magię i całą moc swoich treningów z ukochaną osobą! Szczęśliwego Nowego Roku!!!             

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Owsiane placki biegacza

W poprzednim wpisie obiecałem wrócić do kwestii placuszków owsianych - tych samych, które nieomalże wykluczyły mnie z udziału w drugiej serii Biegów Górskich w Falenicy. Ten jeden raz, zwiedziony przez grzech obżarstwa, prawie dałem się plackom znokautować, jednak zwykle gramy w jednej drużynie i są one mi bardzo pomocne a przy tym niesamowicie smaczne. Jednocześnie stanowią bogate źródło białka, wapnia i energii, przez co doskonale sprawdzają się jako pełnowartościowy posiłek po porannym treningu. Przepis na nie jest równie prosty jak przepis na jajecznicę, tylko mieszaniny jest z nimi odrobinę więcej. A zatem, czego potrzebujemy do ich usmażenia?

Składniki na placuszki owsiane biegacza:

 - garść płatków owsianych
 - szczypta soli
 - jedno jajo od szczęśliwej kury (fermowe też może być, ale placki mogą być wtedy gorsze)
 - jeden mały, dojrzały banan
 - chlust mleka
 - konfitura owocowa (najlepiej słodko-kwaśna)
 - odrobina oleju

Wykonanie:
1. płatki wsypujemy do miski, dodajemy jajo i szczyptę soli


2. dodajemy rozgniecionego banana, po czym dolewamy tyle mleka, żeby przykryło płatki


3. całość mieszamy rozdrabniając przy tym dokładnie banana aż do powstania paciai

4. rozgrzewamy patelnię z niewielką ilością oleju rzepakowego lub oliwy

5. na rozgrzaną patelnię nakładamy łyżką naszą owsianą paciaję i delikatnie ją rozprowadzamy nadając plackom kształt

6. na średnim ogniu wysmażamy placki z obu stron

7. gdy placki są już gotowe, wykładamy je na talerz i podajemy ze słodko-kwaśną konfiturą owocową, najlepiej z czarnej porzeczki

8. owsiane placki biegacza najlepiej smakują z kawą zbożową lub czarną.

Smacznego!

 

sobota, 28 grudnia 2013

Falenica 2

Na drugie zawody z cyklu Biegów Górskich w Falenicy wybrałem się w doskonałym humorze i tylko odrobinę gorszym zdrowiu. Naciągnięcie pachwiny, którego nabawiłem się kilka dni temu, nie dawało bowiem o sobie zapomnieć, i to pomimo dnia przerwy i odpuszczenia piątkowego treningu. Dzięki temu, że dwa tygodnie temu zapisałem się od razu na całą serię 6 biegów, uzyskałem przywilej posiadania stałego numeru, dzięki czemu mogłem się dziś stawić od razu na starcie, bez konieczności odstawania swojego w kolejce do rejestracji. Byłem na miejscu za dwadzieścia 11, czyli o idealnej porze, żeby zdążyć jeszcze zrobić solidną rozgrzewkę. Po krótkiej przebieżce i wdrapaniu się na najwyższą część wydmy, rozpocząłem serię ćwiczeń mających jak najlepiej przygotować mnie do wyścigu. Kolana, stawy skokowe, biodra, barki i kark - wszystko to zostało rozruszane i rozkręcone, po czym przyszedł czas na rozciągnięcie mięśni łydek, piszczeli i ud. Po sprawnym zaliczeniu wszystkich elementów rozgrzewki mogłoby się wydawać, że już jestem zwarty i gotowy do oczekiwania na start, gdyby nie to, że nagle poczułem naprzykrzające się ciążenie w żołądku i coś jakby zapowiedź kolki. No ładnie - pomyślałem - to moje magiczne, wysmażone z samego rana pyszne placuszki owsiane dały znać o sobie. Jest to doskonałe danie na śniadanie biegacza i na pewno kiedyś podam tu na nie przepis, jednak tym razem zamiast ułatwić mi życie, placuszki postanowiły mi je utrudnić. Zbiegałem więc z wydmy w kierunku linii rozpoczęcia biegu z lekkim skrzywieniem korpusu i nadzieją w głowie, że mój żołądek szybko wybaczy mi owsianą pazerność i pozwoli biec pełną parą. Musiałem wyglądać jak Quasimodo gnający w dół wieży katedry Notre-Dame po zderzeniu z dzwonem...
Na szczęście, już na dole, emocje związane ze startem spowodowały, że moja chwilowa niedyspozycja szybko poszła w niepamięć i mogłem ruszać w bój z całą resztą pierwszej grupy z niebieskimi numerami. Pierwsi wyrwali do przodu jak szaleńcy, cały czas nie jestem w stanie pojąć, jak można biegać tak szybko pod taką stromiznę i po takim podłożu. Już wkrótce stopy biegaczy przedzierały się przez rozgrzebane piaskowe łachy powodując grymas krańcowego wycieńczenia na ich twarzach. Po pierwszym okrążeniu wielu z zawodników zaczęło słabnąć, i ci, którzy jeszcze przed chwilą dziarsko parli do przodu, teraz ledwie człapali pod górę dysząc przy tym donośnie. Ale nawet w dół niewielu zbiegało na łeb na szyję, większość z tych, których mijałem, podchodziła do zadania raczej ostrożnie. Ale może to i dobrze, bo na zbiegach mnóstwo było wystających ponad piasek niebezpiecznych korzeni, z którymi spotkanie mogłoby być katastrofalne w skutkach. Po dzisiejszym biegu mam wrażenie, że to właśnie druga pętla w Falenicy jest najtrudniejsza. Dla tych, którzy ruszyli szybko dlatego, że na początku stracili dużo sił, a do mety wciąż daleko i trudno liczyć nawet na siłę umysłu. Muszą więc odbębnić swój kryzys, podobnie jak ci, którzy zaczęli co prawda wolniej, ale na drugim kółku muszą tracić dodatkową energię na wyprzedzanie wolniejszych grup, które zostały wypuszczone na trasę w drugiej kolejności. Kumulacja natężenia ruchu na wąziutkiej ścieżce następuje więc właśnie na drugim okrążeniu biegaczy w niebieskich numerach. Trudno tu o rozwiązanie idealne, no chyba, że jest się zawodnikiem pokonującym falenicką trasę w mniej niż 40 minut. Tylko wtedy jest szansa na pokonanie wszystkich trzech pętli w stosunkowo niewielkim tłoku.
Z kolei trzecie okrążenie to dla jednych katorga, a dla drugich niemalże przyjemność. Słabsi i ci, którzy nie mierzyli sił na zamiary często mocno na tym etapie zwalniają i zaliczają wtedy najgorszy międzyczas. Za to co silniejsi lub gospodarniejsi, którzy zachowali na koniec jakąś rezerwę sił, mogą pokazać na co ich stać. Pomaga też świadomość, że z każdym kolejnym krokiem meta się przybliża, a na niej czeka czyniący cuda ciepły izotonik lub herbata z sokiem malinowym od Sport Guru. Klasa!
Pomimo, że czułem się dziś gorzej niż przed dwoma tygodniami, udało mi się poprawić czas całkowity o ponad minutę i zaliczyć efektowny w formie wynik 45:45, co w zestawieniu z numerem startowym o symbolu "44" aspiruje do małego numerycznego dzieła sztuki. Kto wie, może za 14 dni uda mi się zejść do czasu 44:44...
Po drugiej edycji Biegów Górskich w Falenicy utwierdzam się w przekonaniu, że są to absolutnie fantastyczne zawody, które oczywiście mają pewne niedoskonałości, ale jako całokształt są na pewno w czołówce moich dotychczasowych doświadczeń biegowych. Dodatkowo cieszy to, że spotkałem dziś kilka od dawna niewidzianych znajomych twarzy, a jedna z nich namówiła mnie nawet na 4-kilometrowe rozbieganie po zakończeniu biegu. W trakcie naszej dogrywki na cztery nogi, kumpel Tomek, bo o nim mowa, zgodził się z moim entuzjazmem co do dzisiejszego biegu, ale jednocześnie ostrzegł, że jak przyjdą śniegi, a falenicką wydmę skuje lód, trzeba się będzie pożegnać z sielanką i rozpocząć prawdziwą walkę o przetrwanie!              
          

piątek, 27 grudnia 2013

Umiar

Stara biegowa prawda mówi, że jeden dzień przerwy może czasem przynieść lepsze efekty niż tydzień ciężkiego treningu. Ważne jednak, żeby po chwilowym odpoczynku szybko wrócić do działania, bo inaczej można w niedostrzegalny sposób wypaść z rytmu. Dlatego trzeba do takiego odpoczynku podejść odpowiedzialnie i nie dać się zwieść demonom lenistwa na drogę nic nierobienia. W moim przypadku dzień kontrolowanej przerwy przypadł dokładnie na koniec czwartego tygodnia od powrotu do biegania. Po wczorajszych intensywnych podbiegach poczułem, że do lekkiego promieniowania w kolanie doszło nieznaczne ale naprzykrzające się naciągnięcie pachwiny. Pomyślałem więc, że nadszedł moment, kiedy organizm zaczyna się lekko sprzeciwiać reżimowi, jaki narzuciłem mu blisko miesiąc temu, i zdecydowałem odpuścić tradycyjną piątkową pętlę dookoła parku. Pewnie nie przyszłoby mi to tak łatwo, gdyby nie fakt, że jutro o 11 startuję w kolejnych zawodach z cyklu Biegów Górskich w Falenicy, więc nie ma możliwości, żeby chwila biegowej stagnacji mogła się przedłużyć. Obstawiam wręcz, że energia i siły, które zaoszczędziłem dziś, mogą okazać się bezcenne jutro na wymagającej piaszczystej trasie po falenickiej wydmie. Jednak, żeby nie rozstrajać się dokumentnie, na wszelki wypadek rano zrobiłem krótki ogólnorozwojowy trening ze skłonami, wymachami, lekkim rozciąganiem, brzuszkami i podciąganiem na drążku. Zajął mi on może ze 20 minut, za to sprawił, że poczułem się wyraźnie lepiej. Nie ma co, dzień rozpoczęty od odrobiny ruchu smakuje zupełnie inaczej niż leniwy poranek, gdy czas i materia dosłownie przelewają się przez ręce. Nawet kwadrans poświęcony własnemu ciału może mieć zbawienny wpływ na duszę i dalszą część dnia. Krew zaczyna krążyć szybciej, entuzjazm wzrasta proporcjonalnie do rytmu tętna, a krople potu w niewidzialny sposób oczyszczają nas ze smutków i drobnych toksyn zalegających w porach skóry. Myślę, że wielu początkujących biegaczy popełnia kardynalny błąd zbyt ambitnie podchodząc do ruszenia się z miejsca. Podczas gdy spokojnie mogliby zacząć od krótkich 10-minutowych rozruchów, często od razu zaczynają biegać - nierzadko zdecydowanie za szybko, jak na początek - narażając się na kontuzje, zakwasy i, w konsekwencji, utratę zapału do treningów. A czasem wystarczyłoby po prostu wyjść przed dom czy blok, odetchnąć świeżym powietrzem, zrobić kilka podstawowych ćwiczeń, przejść kawałek szybkim marszem i wrócić na śniadanie. Potem można stopniowo zwiększać obciążenia, ale robić to z poszanowaniem tego, co mówi nam organizm, nie przeciążać się i, najzwyczajniej w świecie, cieszyć się ruchem. Bo umiar to jedna z najważniejszych cnót - tak w życiu jak i w bieganiu.           

czwartek, 26 grudnia 2013

Bez telefonu

Na dzisiejszy, świąteczny trening umówiłem się z biegającą przyjaciółką. Wczoraj napisałem jej wiadomość: "Będę robił podbiegi pod Agrykolę od 8:30. Bądź przed 9, to zrobimy jeden wspólnie, a potem pobiegniemy gdzieś dalej." Odpowiedź nadeszła szybko i brzmiała: "Będę o 8:50." Oczywiście - jak to zwykle w takich sytuacjach bywa - musiało dojść do nieporozumienia. Dla mnie bowiem - jak dla tysięcy innych warszawskich biegaczy - hasło "podbiegi pod Agrykolę" nie może oznaczać nic innego jak długi, prosty i prowadzący pod górę asfaltowy odcinek zamkniętej dla ruchu ulicy imienia Ludwika Agricoli. Jednak biegająca przyjaciółka umyśliła sobie - zresztą nie bez racji - że hasło "podbiegi pod Agrykolę" na pewno oznacza, że spotykamy się u stóp schodów wyrastających z pobliskiego Parku Agrykola i prowadzących kilkuset stopniami i dwoma zakosami do wschodniej fasady Zamku Ujazdowskiego. Oba miejsca - ulicę i schody - dzieli dosłownie parę kroków, jednak każde z nas było tak przekonane o słuszności swojego położenia, że ja nie przestawałem latać w górę i w dół, a ona w tym samym czasie marzła przy schodach. Za to żadne z nas nie pomyślało o sprawdzeniu okolicznych pozycji. Koniec końców, w oczekiwaniu na spotkanie, ja zrobiłem kilka nadprogramowych podbiegów, a ona wysłała dwie wiadomości na mój telefon, który oczywiście zostawiłem w domu. Po czym pobiegła dalej w kierunku południowym przekonana, że nie pojawiłem się, bo wczoraj zabalowałem albo zwyczajnie nie zwlekłem się z łóżka. Ja za to obstawiałem, że przyjaciółka nie stawiła się w umówionym miejscu, bo albo pomyliła się jej godzina, albo stwierdziła, że 8:50 w drugi dzień świąt to jednak za wcześnie na biegowe wygłupy. Kiedy wróciłem solidnie zmachany do domu, pierwsze co zrobiłem, to złapałem za telefon i zobaczyłem informację: "2 nowe wiadomości" - obie pochodziły od mojej niedoszłej towarzyszki treningu, a zostały wysłane o 8:53 i 9:01. W drugiej poinformowała mnie, że pewnie jeszcze śpię, więc ona dłużej nie czeka i rusza dalej. Nie wiem, jak to się stało, że się minęliśmy i w zasadzie gdybym tylko miał przy sobie moją wysłużoną nokię, takie nieporozumienie nie byłoby możliwe. Ale nawet to nie przekona mnie, żeby zabierać na trening telefon - to jest jednak mój moment wolności w ciągu dnia i, póki nie muszę, zostawiam smycz w domu i mknę przed siebie, z każdym krokiem zrzucając z siebie odrobinę poczucia uwiązania...          

środa, 25 grudnia 2013

Świąteczna lekkość

Bieganie w pierwszy dzień świąt ma dwie wady. Po pierwsze, człowiek po wigilijnym obżarstwie przeważnie jest dość mocno obciążony kilogramami pochłoniętych pierogów, uszek, sałatek warzywnych, karpia na tysiąc sposobów i - obowiązkowo - śledzia w cebulce. Nie wspominając o makowcach, sernikach, kutii i innych słodkich pokusach. Po drugie, rodzinna atmosfera i zmęczenie spowodowane przygotowywaniem świąt lub ich doświadczaniem, sprawiają, że budzi się w nas grzech lenistwa i nie bardzo mamy ochotę na jakikolwiek ruch, który nie jest sięgnięciem na drugi koniec stołu po kolejną dokładkę świątecznych frykasów. W takich okolicznościach łatwo jest się wybić z treningowego rytmu i znaleźć wiele wymówek, żeby bieganie po prostu odpuścić. Dlatego w tym roku, jeszcze przed świętami, postanowiłem, że - choćby nie wiem co - przez cały czas będę się trzymał założonego planu tak, jakby Bożego Narodzenia po prostu nie było. I muszę powiedzieć, że dzięki tej obietnicy danej samemu sobie doskonale poradziłem sobie przy wigilijnym stole z tym, co korporacja mogłaby nazwać zarządzaniem zasobami konsumpcyjnymi. Nie rzuciłem się na jedzenie jak wygłodniały zwierz, tylko zjadłem dokładnie tyle, ile było mi potrzeba. Nie oszczędzałem się jedynie z barszczem, który nie dość, że był niesamowicie smaczny, to jeszcze powszechnie o nim wiadomo, że pochodzi w prostej linii od buraka - najlepszego przyjaciela serca biegacza. Zjadłem go więc kilka porcji, każdą okraszoną solidną porcją uszek z grzybami. Do tego garść pierogów z kapustą i dwa rodzaje sernika. I tyle. Dla statystycznego wigilijnego gościa może to wyglądać na żart, ale dla mnie była to idealna ilość jedzenia potrzebna do zaspokojenia apetytu. Dzięki temu, kiedy dziś rano wybiegłem na trening, czułem się zdumiewająco lekko, ale wystarczająco mocno, żeby pracować pełną parą. Początkowo byłem nawet zdziwiony, że mózg nadał nogom aż tak szybkie tempo, ale po kilku kilometrach przebiegniętych z maksymalną szybkością i minimalną utratą sił, postanowiłem dać się ponieść i puściłem wodze biegowej wstrzemięźliwości. Nie ściągnąłem ich aż do końca - i tym sposobem w pierwszy dzień świąt przebiegłem prawie 10 kilometrów, każdy z nich pokonując nadspodziewanie wartko,  zaliczając przy tym dwa długie podbiegi. Nie wiem jakim sposobem wyzwoliło się dziś we mnie tak silne poczucie mocy, ale przypuszczam, że to wczorajszy wigilijny posiłek wyposażył mnie w wystarczającą ilość kalorii, żebym mógł dać z siebie wszystko, a przy tym był na tyle umiarkowany, żeby zachowana została równowaga pomiędzy mocą i lekkością. Na podstawie własnego doświadczenia myślę więc, że każdy biegacz powinien spróbować w te święta dwóch rzeczy: nakładając sobie jedzenie na talerz stosować kolejny korporacyjny zabieg - optymalizować potrzeby - ale, przede wszystkim, nie odpuszczać sobie i jednak wyjść na trening. I nawet jeśli miałaby to być 15-minutowa przebieżka, naprawdę warto. Choćby po to, żeby przekonać się, jak wspaniale smakuje świąteczne śniadanie po porannym treningu!                       

wtorek, 24 grudnia 2013

Wigilia biegacza

Tegoroczna Wigilia bardziej przypomina pierwszy dzień wiosny niż początek zimy. Na błękitnym niebie powoli wznosi się słońce, a jego promienie skutecznie przeganiają poranny przymrozek. Podobno temperatura ma dziś dojść nawet do 7 stopni. W tym roku nie będzie więc sanek, bałwana ani rzucania się śnieżkami. Na szczęście nie będzie też groźnych upadków na oblodzonych chodnikach w trakcie powrotu z zakrapianej procentem pasterki. No i palce nie odmarzną w długiej kolejce do odwiedzenia szopki. Tylko dzieci pozostają niepocieszone, no bo jak ma do nich doszusować ten Święty Mikołaj na swoich saniach, kiedy pod stopami, zamiast świeżego puchu, skrzypi tylko piasek. Na szczęście sanie Świętego Mikołaja są magiczne i wcale nie potrzebują śniegu, żeby dotrzeć do spragnionych prezentów maluchów. Ale nie tylko najmłodsi czekają na wytęsknione podarki - wypatrują ich mali i duzi, starzy i młodzi, chudzi i grubi, ładni i brzydcy. Wszyscy chcielibyśmy, żeby Święta przyniosły nam to, czego sobie życzymy i o czym marzymy. Jedni najchętniej proszą o zdrowie, inni o nowy telewizor. Jedni wyczekują kolejnej do kolekcji pary wełnianych skarpetek, a drudzy woleliby dostać najnowszy model tabletu. Są tacy, dla których największą radością jest elegancka perfuma, ale też tacy, którzy najbardziej ucieszyliby się z prezentu zrobionego własnoręcznie. Niektórzy lubią znaleźć pod choinką grubą kopertę, a kolejni wolą książkę z dedykacją, którą będą czytać w długie, zimowe wieczory. Tylko ci biegacze jacyś dziwni - nie dość, że przy wigilijnym stole marudzą, że to nie dla nich, tamto za bardzo spieczone, a to znów za tłuste, to jeszcze, zamiast szytego na drutach swetra, woleliby wyciągnąć spod drzewka techniczną bluzę z poliestru. Jeśli rękawiczki, to raczej nie te babcinej roboty, prędzej takie softshell'owe z polarkiem w środku. Kapcie z owczej wełny? Raczej nie. Za to nowy model boost'ów, owszem, to byłoby coś! Nalewka roboty wujka Zdzicha też nie do końca spełni oczekiwania, w przeciwieństwie do zapasu izotoniku w proszku na najbliższe miesiące. Jeśli książka, to tylko biografia Kiliana Jorneta albo Sztuka Biegania Pauli Radcliffe. Zegarek od dziadka z dedykacją na kopercie? Prędzej najnowszy garmin z rewolucyjnie dokładnym gps'em i wbudowanym miernikiem pulsu. To może chociaż elegancki skórzany portfel albo portmonetka z pieniążkiem w środku? Świetny pomysł, tylko jak taki kawał skóry zmieścić potem do kieszonki biegowych legginsów?! Trudna sprawa z tymi biegaczami - jacyś tacy wybredni i wyniośli. Nie chcą przy wigilii napić się z teściem wódeczki, bo rano trening. W ogóle sprawiają wrażenie, jakby najchętniej podziękowali i wstali od stołu natychmiast, żeby wykorzystać ciepły wieczór na dodatkową przebieżkę. Coś w tym jest, że biegacze mają coś na kształt swojego własnego świata, do którego bardzo trudno dotrzeć, jeśli samemu nie jest się jednym z nich. Dlatego na te święta niebiegającym rodzinom życzę dużo wyrozumiałości i zdrowego dystansu do swoich biegających bliskich, a samym biegaczom dużo zdrowia, mało kontuzji i - mimo wszystko - wymarzonych biegowych butów pod choinką, w których w nadchodzącym roku pobiją wszelkie rekordy! Wesołych Świąt!           

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Niepokój

Niesamowite jest to, jak szybko można obecnie z jednego świata przeskoczyć do drugiego. Jeszcze wczoraj biegałem w zimowej scenerii po górskich zboczach, a dziś jestem już po treningu na miejskich chodnikach w temperaturze tak wysokiej, że nie przydała się ani czapka ani rękawiczki. Raptem kilka godzin, kilkadziesiąt litrów gazu LPG i dawka koncentracji na drodze wystarczają, żeby przemieścić się między dwoma, zupełnie do siebie nieprzystającymi rzeczywistościami. Nie wiem, czy któryś z tych światów jest gorszy, a któryś lepszy, ale na pewno są od siebie tak bardzo różne, że nagły przeskok między nimi może doprowadzić człowieka do lekkiego zachwiania wewnętrznej równowagi.
Po treningu w górach zostało mi mnóstwo pięknych wspomnień, dużo tlenu we krwi i...potworne zakwasy w łydkach i piszczelach. Było trochę wspinaczki, były ostre zbiegi i było ślisko - to wszystko sprawiło, że nogi nie miały ani chwili na odpoczynek i w ciągu całego godzinnego biegu musiały pracować na najwyższych obrotach. Dostało się więc i mięśniom i ścięgnom i więzadłom. Na dodatek biegałem - jak zawsze po naturalnym podłożu - w minimalistycznych butach o cieniutkiej podeszwie, przez którą czuć każdą nierówność, i która nie zapewnia stawom właściwie żadnej amortyzacji. Uwielbiam to uczucie, kiedy każdy kamyczek pod stopami nie pozwala mi zapomnieć, po czym biegnę, ale mam też świadomość, że jest to lekki masochizm, a przy tym ogromne obciążenie dla nóg. Kiedy wiosną - biegając po tych samych górach - doznałem kontuzji, z którą zmagałem się przez kolejne pół roku (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/powrot.html), często zastanawiałem się, czy spowodowało ją nadmierne obciążenie czy jednak miały na nią wpływ moje "odtłuszczone" buty i brak odpowiedniego przygotowania do ich używania. Bieganie w nich sprawia bowiem, że czuje się każde uderzenie stopy o podłoże, należy więc poruszać się w nich jak najlżej, unikając przeciążeń. Jednocześnie ich lekkość sprawia, że łatwo poczuć się w nich jak gazela i dać się ponieść prędkości. Dlatego - szczególnie na początku - trzeba bardzo uważać, żeby niechcący nie zrobić sobie dużego kuku. Zwłaszcza na zbiegach, kiedy wspomagani przez grawitację możemy rozwijać zawrotne prędkości, a stopy układają się tak, że z dużą mocą uderzają piętą o podłoże. Łatwo wtedy o uszkodzenie różnych wrażliwych elementów naszych nóg, od ścięgien po strukturalne części kolan. Nie biegłem wczoraj zbyt agresywnie, raczej w sprawnym tempie weekendowym, ale mimo to, na którymś ze zbiegów, poczułem znajome uczucie - lekkie ćmienie pod prawym kolanem. Wiedziałem, że na pewno nie jest tak źle jak wtedy, gdy musiałem odłożyć biegowe buty na półkę na ponad pół roku, ale czułem też, że to na pewno daje o sobie znać ten sam uraz, który teoretycznie był już zaleczony i zapomniany. Nie zwolniłem jakoś szczególnie, bo i nie było z czego, ale zacząłem zdecydowanie uważniej stawiać kroki i wzmogłem czujność na zbiegach. Z upływem czasu i kilometrów ćmienie ani nie wzrastało ani nie znikało, więc poczułem się odrobinę spokojniej. Odepchnąłem od siebie myśli, że po raptem 3 tygodniach od powrotu do treningów, czeka mnie kolejna przerwa i spokojnie dobiegłem do końca trasy. Jasne, że lekki dyskomfort pozostał, ale postanowiłem nie panikować i po prostu przyglądać się sprawie. 
Wszystko to sprawiło, że dzisiejszy trening - już miejski - skróciłem o jeden podbieg nie chcąc ryzykować pogłębienia urazu. Ćmienie dalej jest, ni mniejsze ni większe, ale uznaję, że póki nie kłuje ani nie boli, trzeba pracować dalej i wierzyć w to, że nieprzyjemne uczucie rozejdzie się w końcu po kościach. Dlatego biegnę dalej wytyczonym krokiem, ale jednocześnie obiecuję sobie, że przy najdrobniejszym sygnale świadczącym, że jest gorzej, tym razem nie będę zwlekał i, zamiast na trening, ruszam do ortopedy!              

niedziela, 22 grudnia 2013

W górach

Zima w górach jest piękna. I śnieżna. Po kilku miesiącach spędzonych na nizinach zapakowałem się wczoraj w samochód i ruszyłem na południe. Po 6 godzinach i 400 kilometrach jazdy dotarłem na miejsce - w ukochany Beskid Niski, okryty białą pierzyną, otulony gęstą mgłą i spowity mrozem. Tęskniłem za nim, za jego przyjazną niedostępnością i zdradzieckimi, miękkimi poboczami opustoszałych dróg. Brak mi było widoku znajomych twarzy, szczekania sąsiedzkich psów i wieczornego bzyczenia much, które sobie tylko znanym sposobem wytrzymują srogie grudniowe mrozy i włamują się do domów mimo szczelnie podomykanych okien. W tej atmosferze nostalgii nawet zdradziecki podjazd u stóp Magury Małastowskiej oblodzoną, leśną drogą wzbudził we mnie uczucia z pogranicza sentymentalnej ekscytacji. Nic nie smakuje tak jak jedzone w beskidzie grzanki z rozgrzanego pieca z serem i czosnkiem. Żaden napój nie koi pragnienia tak jak gorąca herbata z esencji ogrzewanej na skraju paleniska. Nikt nie powita cię tak, jak zrobi to wierny husky Misza, merdając przy tym radośnie ogonem i uśmiechając się do ciebie po psiemu. I żaden trening nie będzie tak dobry, jak ten odbyty wczesnym niedzielnym rankiem po dziewiczej, leśnej trasie lekko tylko przyprószonej świeżym śniegiem.
Żeby tu być, musiałem zmodyfikować swój, do tej pory rzetelnie realizowany, plan. I tak, sobotę poświęciłem na długą i dość męczącą podróż po mapie w dół, a trening przesunąłem na niedzielę. Już na miejscu, cieniutki śpiworek nie zdał testu górskiej, oddychającej wiatrem chaty, przez co noc spędziłem na przekonywaniu siebie samego, że wcale nie jest zimno, a poranek rozpocząłem od przegonienia poczucia przemarznięcia. Na szczęście początek założonej trasy biegł pod górkę, rozgrzały mnie więc już pierwsze stawiane kroki, a już chwilę później zacząłem parować, co oznaczało, że ciało zamiast pobierać ciepło, zaczyna je oddawać. Cudownie jest tak biec drogą pośrodku gęstego lasu, po której prawie nigdy nie jeżdżą samochody, a jeszcze rzadziej przechadzają się ludzie. Można się wtedy poczuć zupełnie oderwanym od rzeczywistości, od wszelkich trosk i zmartwień. Jesteś tylko ty, ośnieżony trakt i echo trzaskających na mrozie drzew. Jedyne, na co trzeba uważać, to nieoczekiwane lodowe płaty pod stopami – zawsze trzeba być przygotowanym na to, że pod milimetrową warstwą nawianego śniegu znajduje się lodowa pułapka, która przy chwili nieuwagi niechybnie doprowadzi cię do spotkania z orłem. Wywiniętym orłem. Pętla, którą dziś zrobiłem ma około 10 kilometrów. Pierwszą jej część biegnie się po lesie, a drugą w górę wsi. Normalnie na wiejskiej drodze spotykam kogoś na każdym kroku, jednak dziś przez dłuższy czas natknąłem się jedynie na trzy psy, z których każdy był w innym kolorze, i każdy chciał na mnie naszczekać głośniej niż pozostałe. Co za jazgotliwa banda! Dopiero w górze wsi, tam gdzie Nowica staje się Przysłupiem, spotkałem sąsiadkę śpieszącą w przeciwnym kierunku na niedzielną mszę w kaplicy. Im wyżej, tym było bardziej stromo i trudniej się biegło, ale jednocześnie ustał wiatr, który dmąc prosto w twarz, tam na dole spowalniał mnie przynajmniej o połowę. Tu już go nie było, byłem tylko ja, narastające zmęczenie i ostatni kilometr do pokonania. Buty minimusy ślizgały się na stromiźnie pomimo antypoślizgowej podeszwy, a oddychanie nosem nie było już możliwe, więc przeszedłem na tryb paszczowy. Do domu dobiegłem solidnie wypompowany ale szczęśliwy. Oczami wyobraźni zobaczyłem jajecznicę z 10 jaj od szczęśliwych kur sąsiadów. Jeszcze tylko obowiązkowe rozciąganie, prysznic i już można było siadać do stołu. Tylko dziwne, mętne uczucie promieniowania w niedawno wykurowanym kolanie nie pozwala w pełni cieszyć się tym cudownym, biegowym porankiem. Na dodatek już za kilka godzin trzeba ruszać z powrotem ku nizinom. Do zobaczenia w mieście!

piątek, 20 grudnia 2013

Kobieca moc

Arturo Pérez Reverte napisał ostatnio książkę "Mężczyzna, który tańczył tango". Jeszcze jej nie czytałem, ale bardzo chciałbym przeczytać, chyba więc wspomnę o niej w liście do Św. Mikołaja. W wywiadzie z autorem, który ukazał się przy okazji promocji powieści, Reverte ciekawie opowiada o symbolice motywu przewodniego - tanga - a przy okazji ujawnia swoje postrzeganie roli kobiety i mężczyzny w świecie.

Tango to przenośnia ludzkiego życia - dużo tu fałszu, gry pozorów, uwodzenia, seksu, żądzy władzy i chęci podporządkowania sobie partnera. Pozornie to mężczyzna prowadzi kobietę. Uważny obserwator zauważy jednak, że kobieta, okrążając mężczyznę, oplata go niczym pajęczyna. Ona ma siłę percepcji dużo większą niż mężczyzna. Nie chodzi o to, że jest inteligentniejsza, tylko skuteczniej wykorzystuje inteligencję. Mężczyzna przychodzi na świat i chce stworzyć swoją biografię. Kobieta ma połowę biografii napisaną już w chwili narodzin, jakby miała zakodowane umiejętności radzenia sobie w życiu. Dlatego sądzę, że aby zrozumieć świat, trzeba przyglądać się kobietom. A jeśli będziemy je obserwować ze skromnością, z pokorą, chęcią nauczenia się nowych rzeczy, możemy odkryć wyjaśnienie kluczowych kwestii. Na przykład mimowolną, wrodzoną wyższość kobiety nad mężczyzną. Kiedy zastanawiam się nad swoim życiem, mogę to zrobić tylko przez pryzmat kobiet, które były w nim obecne. Bez nich byłbym intelektualnie upośledzony. Nie mówię o seksie czy sferze fizycznej, mówię o inteligencji. Chodzi o zrozumienie świata i jego skomplikowanych zasad. Kobiety instynktownie wiedzą więcej, inaczej - i trzeba to doceniać. Widziałem, jak w obliczu wielkich tragedii zachowują się mężczyźni, a jak kobiety. Oczywiście atak z bagnetem lepiej przeprowadzi mężczyzna. Ale w kryzysowej sytuacji kobieta ujawnia siłę wewnętrzną o wiele większą niż każdy facet. Lepiej znosi porażkę, ból, samotność. (...) 

Co prawda bieganie z tangiem nie ma za wiele wspólnego - w jednym za wiele jest seksualności, w drugim indywidualizmu - ale już tańczący tango mężczyźni i kobiety to dokładnie takie same kobiety i tacy sami mężczyźni jak ci, którzy biegają. I po kilku latach obserwacji biegaczy zgadzam się z Reverte w tym, że płeć silniejsza płci piękniejszej nie dorówna, choćby nie wiem jak bardzo się starała i jak wielu zwycięstw nie odnosiła. Byłem świadkiem wspaniałych dokonań mężczyzn czempionów - od najlepszych w biegu ulicznym na 10 kilometrów, po zwycięzców ultra trudnego ponad stukilometrowego biegu dookoła masywu Mont Blanc. Jednak zawsze największe wrażenie robiły na mnie przybiegające dużo później od najlepszych mężczyzn pierwsze kobiety.
Obrazem, który najbardziej zapadł mi w pamięć był niesamowity finał Biegu Rzeźnika 2013 - 82-kilometrowego rajdu czerwonym szlakiem po najpiękniejszych pasmach Bieszczad. Jest to bieg, w którym uczestnicy startują w dwuosobowych zespołach, z których zdecydowaną większość stanowią pary męskie, niewielki procent to pary mieszane, a dosłownie tylko kilka dwójek jest czysto kobiecych.

Pierwsze dwie pozycje na mecie zajęły, zgodnie z oczekiwaniami, dwa zespoły męskie złożone z samych facetów-atletów. Jakże wielkie było zaskoczenie dla wszystkich zgromadzonych na mecie, gdy jako trzecia pokonała trasę para mieszana, a konkretnie Maciej Więcek i Agata Matejczuk. Niesamowita para - on wielki jak góra i umięśniony jak Herkules, ona drobniutka i zupełnie niepozorna, razem duet na miarę 3. miejsca w jednym z najtrudniejszych biegów górskich w Polsce.

Maciek to facet, po którym można się było spodziewać wszystkiego - wystarczy wspomnieć, że ledwie chwilę przed "Rzeźnikiem" wygrał w cuglach 100-kilometrowy bieg na orientację Kierat, a chwilę po nim pokonał biegiem w rekordowym czasie cały Główny Szlak Beskidzki prowadzący z Wołosatego do Ustronia i liczący aż 519 kilometrów. Agata to zupełnie inna historia - bieganie jest dla niej jedynie odskocznią od ciężkiej, codziennej harówy w barze szybkiej obsługi przy autostradzie A2. Trenuje głównie na trasie dom-praca-dom, a do "Rzeźnika" przygotowywała się robiąc podbiegi po schodach przy autostradzie i interwały na pobliskiej pochyłej drodze awaryjnej.

Ostatnie kilometry przed metą Maciek biegł przodem, a Agata resztkami sił utrzymywała najwyżej takie tempo, żeby nie stracić go z oczu. Była absolutnie niezwykła w swoim heroizmie - widać było, że włożyła w ten bieg wszystko, co miała do zaoferowania, całą siebie, swoje siły i serce. Ostatnie 500 metrów pokonałem biegnąc za nią z kamerą licząc na dobre ujęcia do reportażu, który robiłem z tego biegu. Przy okazji starałem się ją zagadywać i choć trochę zmotywować na ostatni odcinek trasy. Jednak widać było, że ona nic nie słyszy, że jest w innym świecie. Przebierała nogami automatycznie, co rusz potykając się o wystające korzenie i łapiąc poślizg na licznych kałużach. Nie miała już sił, ale serce kazało przeć do przodu, parła więc niczym gazela uciekająca przed wygłodniałym lwem. Tyle, że lew został już daleko w tyle. A nazywał się Połonina Caryńska.

Agata wpadła na metę zmordowana, ale szczęśliwa. Nie miała już przed czym uciekać i mogła cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem. Gdy tak patrzyłem na nich - na uśmiechniętego Maćka i jakby nieobecną Agatę - pomyślałem, że może i na niego nie ma mocnych, ale to ona - filigranowa, lekka jak piórko kobieta - zostawiła tamtego dnia na trasie tak dużo siebie, jak nigdy nie zostawił i być może już nigdy nie zostawi żaden facet.

Maciek i Agata na trasie Biegu Rzeźnika 2013. Fotografia autorstwa Adama Markiewicza.

PS Niewiele później dotarł do celu pierwszy zespół złożony w 100% z kobiet. Magda Ostrowska-Dołęgowska z Sabiną Giełzak pokonały metę z czasem 10 godzin i 40 sekund, pobijając w nieprawdopodobny sposób kobiecy rekord trasy. Dziewczyny i ich ambitny plan początkowo były traktowane przez starych bieszczadzkich wyjadaczy z politowaniem, ale na każdym kolejnym punkcie kontrolnym, na którym pięły się w klasyfikacji, uśmieszek ironii zamieniał się w uśmiech podziwu. Na mecie już nikt nie miał żadnych wątpliwości - dziewczyny dokonały fantastycznego osiągnięcia, upokarzając przy tym wielu niedowiarków, a mi dając jeszcze jeden powód, żeby podpisać się pod słowami  Arturo Péreza Reverte, że w kryzysowej sytuacji kobieta ujawnia siłę wewnętrzną o wiele większą niż każdy facet...

Magda i Sabina na trasie Biegu Rzeźnika 2013. Fotografia autorstwa Adama Markiewicza.          

czwartek, 19 grudnia 2013

Gender - subiektywny przewodnik po typach biegaczy

Hasło gender jest ostatnio na fali. Mówi się o nim, pisze i pokazuje, gdzie się da. Moja świadomość, czym ów gender jest, przez długi czas ograniczała się do skrawków radiowo-prasowych doniesień. Wydedukowałem z nich, że ma on związek z płcią, i że jedni go lubią, a drudzy nie. Tę moją, dość zresztą ubogą, wiedzę wzbogacił dopiero artykuł autorstwa Joanny Bator z ostatniej, świątecznej Wyborczej. Najświeższa laureatka literackiej nagrody Nike rozprawia się w nim z genderem fachowo, sprawnie wyjaśniając jego genezę, i jednocześnie w przewrotny, bardzo dowcipny sposób opisując nasz, polski, dość zaściankowy sposób rozumienia tego tworu.
Nie będę rozpisywał się o tym, że publicystka porównuje gender do Polskiej Godzilli (a może "polskiego"? - to dopiero pytanie na czasie), ani o tym, że, według niej, swój gender ma nawet biskup Michalik. Skoncentruję się raczej na tym, czym ten gender jest, co pomoże mi przejść do dalszej - już biegowej - części tego wpisu. Zacznę od tego, że pani Bator nie podoba się zapożyczenie tego angielskiego słowa do polskiej mowy, szczególnie, że ma ono w naszym języku bardzo ładny odpowiednik - otóż groźnie brzmiący anglosaski gender to po naszemu zwykły, swojski...rodzaj. Z uwagi na to, że mi też dużo bardziej podoba się słowo rodzaj, będę starał używać się go jak najwięcej, a gendera jak najmniej.
Pisarka (a może pani pisarz?!) tak oto przedstawia jego genezę:

Gender to kategoria badawcza, która rozpowszechniła się w humanistyce, naukach społecznych i seksuologii w latach 70. ubiegłego wieku. Jej narodziny wiążą się z rozwojem antropologii kultury w pierwszej połowie XX wieku. Antropologia to z kolei dyscyplina naukowa powstała na przełomie wieku XIX i XX z ludzkiej ciekawości świata. Jej przedstawiciele badają kulturę zarówno dalekich ludów, jak i bliskich. Kultura w ramach współczesnej antropologii rozumiana jest opisowo, a nie wartościująco: to po prostu sposób życia ludzi w danym miejscu i czasie. Zakres badań antropologicznych obejmuje praktyki kulturowe, czyli to, co i jak ludzie robią w danej kulturze, i reprezentacje, a więc to, jak przedstawiają świat symbolicznie, czyli jak o nim myślą. Badania terenowe antropologów przyniosły wiedzę o fascynujących swoją odmiennością sposobach życia ludzi. Szczególne zainteresowanie wzbudziło to, że praktyki związane z kobiecością i męskością oraz sposoby symbolicznego przedstawiania kobiet i mężczyzn różnią się w zależności od kultury. Okazało się, że angielskie słowo sex oznaczające płeć biologiczną nie wystarcza do opisu antropologicznego. Ludzie wszędzie dzielą się na biologiczne kobiety i biologicznych mężczyzn (plus niewielki procent osobników interseksualnych), ale każda kultura inaczej definiuje kobiecość i męskość. Aby opisać i zrozumieć tę odmienność, stworzona została kategoria gender, co znaczy po prostu rodzaj. Kobiecość i męskość występują w różnych odmianach, czyli rodzajach. A te są zmienne kulturowo i historycznie. Rodzaj w kulturach pierwotnych badanych przez antropologów w pierwszej połowie XX wieku był bardziej homogeniczny, czyli kobiety były bardziej podobne w swoim sposobie życia, tak jak mężczyźni w swoim. W kulturach współczesnych gender się różnicuje, czyli kobiety różnią się między sobą sposobami tak bardzo, jak bardzo różnią się między sobą mężczyźni. Każdy z nas ma gender, czyli własny rodzaj kobiecości lub męskości, a wpływ na jego formę związany jest z naszym miejscem w skomplikowanej konstelacji kulturowych oddziaływań. Nasz rodzaj kobiecości lub męskości zależy od wieku, statusu społecznego, wykształcenia, wyznawanego światopoglądu, seksualności. Ewoluuje świadomie i nieświadomie przez całe życie. Jest częścią tożsamości człowieka jako istoty biologicznej i kulturowej.          

Nie wiem, jak to się dzieje, ale od kiedy prowadzę tego bloga, nieważne, co przeczytam, wszystko w moich rozmyślaniach prowadzi do tematyki biegania. I tak też było tym razem - przeczytałem tekst, którego fragment przytoczyłem powyżej i od razu zaczęły mi się układać w głowie myśli, jak to jest z tym genderem-rodzajem w bieganiu. Pierwszą moją myślą było to, że nam biegaczom najbliżej jest do kategorii osobników interseksualnych. A to dlatego, że przy dużym wysiłku i jeszcze większej samoświadomości, obciśnięte w lycrę pupy, piersi i siusiaki, zupełnie tracą na swojej seksualności i stają się tylko jednymi z wielu elementów poruszającego się ciała. Jestem wręcz przekonany, że losowo wybrany biegacz na 30. kilometrze maratonu, jeśli będzie miał do wyboru kubek zimnej wody lub chwilę gorącego uniesienia, niechybnie wybierze to pierwsze. Jednak po chwili zastanowienia uznałem, że szerzenie teorii o interseksualności biegaczy jest, mimo wszystko, zbyt ryzykowne i przewrotne, żeby poświęcać mu więcej uwagi. Pomyślałem więc, że dużo mniej kontrowersyjne, a wciąż związane z tematyką gender, będzie stworzenie kategoryzacji rodzajów biegaczy. W ten sposób zacząłem szukać w pamięci różnych biegających typów ludzkich i postanowiłem stworzyć następujący subiektywny spis rodzajów biegaczy:

Typ 1 - człapacz
Człapacz to już nie spacerowicz, ale jeszcze nie biegacz. Może być początkujący, ale może być też doświadczonym ekspertem człapania, odpornym na jakikolwiek progres. Człapacz chroni się przed zadyszką nigdy nie zwiększając tempa i unikając wzniesień. Lubi wymigać się od treningu, ale trzeba mu oddać, że przynajmniej raz na tydzień jednak wychodzi z domu i idzie poczłapać. W typie człapacza mieszczą się również początkujący biegacze, którzy jednak prędko przechodzą na wyższy poziom.

Typ 2 - szuracz
Szuracza od człapacza odróżnia większa regularność, konsekwencja i zaangażowanie w trening. Szuracz ma zwykle dobrze ocieploną budowę ciała, przez co nie porusza się zbyt szybko, ale za to robi to wytrwale i w stałym rytmie. Szuracz jest energooszczędny, tak więc w ruchu prawie w ogóle nie odrywa stóp od ziemi, a zakres pracy jego rąk jest minimalny. Po przejściu z poziomu człapacza, szuracz dość długo pozostaje na tym etapie, gdyż zrobienie kroku dalej wymaga od niego obniżenia masy ciała, czyli nawet kilku miesięcy ciężkiej pracy.

Typ 3 - prawie biegacz
Prawie biegacz to osobnik, który porusza się już dość lekko i stosunkowo szybko. Udało mu się zredukować obfite zapasy tłuszczowe, dzięki czemu uzyskuje poczucie niesamowitej sprawności i filigranowości. Jest to stan zdradliwy, gdyż powoduje niebezpieczne wzmocnienie ego i proporcjonalnie wysoki skok ambicji. Grozi on przetrenowaniem, a w najgorszym przypadku kontuzjami, i w konsekwencji, utratą radości z biegania. Prawie biegaczom zaleca się więc dużo pokory i dystansu do swoich postępów.

Typ 4 - biegacz sprawny amator
Biegacz sprawny amator to mój ulubiony rodzaj biegacza. Może dlatego, że sam się do niego zaliczam. Sprawny amator ma już za sobą pierwsze biegowe sukcesy i porażki, a także kontuzje i/lub inne dolegliwości. Myśli, że o bieganiu wie dużo, choć tak naprawdę wie bardzo niewiele. Jest w stanie bez szczególnie intensywnych przygotowań przebiec właściwie każdy racjonalny dystans, choć zrobi to w czasie najwyżej poprawnym. Jednak jeśli się zaweźmie i wykaże w treningu konsekwencją, osiągnięte rezultaty mogą go mile zaskoczyć. Sprawny amator często myśli, że jest już na tyle dobry, że może zacząć wspomagać się profesjonalnym sprzętem, przez co często otacza się wieloma biegowymi bajerami i gadżetami.

Typ 5 - "trójkołamacz"
To taki biegacz, który w rubryczce "rekordy" może się pochwalić przynajmniej jednym maratonem przebytym w czasie poniżej 3 godzin. Mityczna dla biegaczy "dwójka z przodu" to marzenie wszystkich poprzednio wymienionych typów, a w szczególności biegacza sprawnego amatora. Dlatego "trójkołamacz" często patrzy na tych, którzy są niżej w hierarchii, z góry. Zwykle ma on rozpisany cykl treningowy, którego rzetelnie się pilnuje, ale to nie wszystko - oprócz tego zwraca również uwagę na to, co i kiedy je i pije. "Trójkołamacz" nosi pewne znamiona zawodowca, przez co często cierpią jego przyjaciele i rodzina. Jedynym bowiem czasem, kiedy bieganie nie jest dla niego na pierwszym miejscu jest posezonowe roztrenowanie.        

Typ 6 - napieracz

Napieracz to nie tylko maratończyk ale i ultramaratończyk. Często wywodzi się z kategorii rajdów przygodowych, dzięki czemu kilkanaście czy kilkadziesiąt godzin spędzonych na trasie to dla niego pestka. Napieracze często osiągają znakomite wyniki w biegach ulicznych (nawet pomiędzy 2,5 a 3 godziny), jednak ich prawdziwą pasją są zmagania w trudnym, górskim terenie. Ten typ biegacza ma niewielkie wymagania i ogromne serce do walki z innymi i z samym sobą. Jego dietę stanowi zwykle makaron i piwo. Napieracz to prawdziwy terminator biegania, ale jest z nim jeden problem - nie wiadomo, czy wciąż jest człowiekiem.

Typ 7 - zawodowiec

Zawodowiec to biegacz, dla którego treningi i starty to już nie tylko pasja ale i praca. Jego życie jest podporządkowane bieganiu, przez co je małe porcje 9 razy dziennie, śpi w komorze tlenowej, nogi rozciąga nawet podczas mszy, a w domu ma mini-saunę, orbitrek i 100 par butów biegowych. Każdy maraton przebiegnięty w czasie powyżej 2h15 uznaje za sromotną porażkę i długo po niej nie jest w stanie pozbierać się do kupy. Na wakacje najchętniej jeździ do Kenii a na ferie do Szklarskiej Poręby. Ulubionym sportem oprócz biegania są dla niego biegówki, filmem - "Maratończyk" z Dustinem Hoffmanem, a utworem muzycznym - "Marathon Man" Ian'a Brown'a. Największym zaś marzeniem - obudzić się pewnego dnia czarnym. 

To by było na tyle. Mam nadzieję, że powyższa klasyfikacja nikogo nie urazi, a może nawet kogoś rozśmieszy. Należy ją w każdym razie traktować z dużym przymrużeniem oka.  Wszystkie opisy w niej zawarte są w rodzaju męskim, ale - w myśl polityki rodzaju - proszę uznać, że dotyczą w równym stopniu obu płci. A nawet trzech, w końcu interseksualni są wśród nas! Wszystkim biegającym życzę, żeby szybko znaleźli się w tej kategorii, w której chcieliby być, a niebiegającym, żeby nie przestraszyli się przynależności do gatunku człapacza i prędko dołączyli do naszego biegowego genderu!         

środa, 18 grudnia 2013

Czas

Pod jednym z moich postów (http://www.biegajsercem.blogspot.com/2013/12/istota-biegania.html) anonimowy użytkownik napisał tak:

Bieganie to soczewka w której skupiają się wszystkie ludzkie słabości - umysłu i ciała - miłość, nienawiść, strach, gloria, rozgoryczenie, radość, euforia. Wystawiamy na próbę nasze ciała, ale i umysły - godzinami samotni, zdani tylko na siebie i nasze myśli, analizujemy, roztrząsamy, tworzymy scenariusze naszego przyszłego życia. Mamy na to czas w biegu.... Nie każdego stać na takie marnotrawstwo czasu...
 
Uważam, że to bardzo ładny i poetycki komentarz, który ktoś, kto nigdy nie biegł sam przez niekończące się pustkowie, może potraktować z przymrużeniem oka. Za to każdy, kto choć raz brał udział biegu ultra, lub przynajmniej trenował kiedyś w pojedynkę gdzieś pośród bezdroży, będzie wiedział, co autor miał na myśli. Jednak to nie walory estetyczne powyższego wpisu zwróciły moją uwagę, a ostatnie jego zdanie: "Nie każdego stać na takie marnotrawstwo czasu...". Tak się składa, że dużo ostatnio myślałem o roli czasu w życiu i - oczywista rzecz - w bieganiu. Duży wpływ na moje rozważania miał wywiad z naukowcem i znawcą Indian obu Ameryk - Bartłomiejem Dobroczyńskim. Analizuje on bardzo ciekawe badanie, jakie przeprowadził lata temu francuski antropolog Claude Lévi-Strauss, dotyczące ludów, w których on sam się specjalizuje. Doktor Dobroczyński podsumowuje je w taki sposób:
Otóż bardzo często motywem postępu i rozwoju cywilizacji jest założenie, że to pozwoli nam na panowanie nad naturą, czyli większy luksus życia, większy dobrostan w porównaniu z tym, jak mają biedni "dzicy", którzy, uzależnieni od natury, są narażeni na wszystko, co najgorsze. Niedające się odeprzeć badania terenowe i historyczne pokazują niezbicie, że każdy "dziki" w Ameryce Północnej czy Południowej, żeby zaspokoić wszystkie potrzeby życiowe, potrzebował dwóch-czterech godzin dziennie, średnio - trzech godzin (...).
Załóżmy, że doba u nas i doba u "dzikich" trwa tyle samo i - co do zasady - obejmuje 24 godziny, to przy ich 4 godzinach dziennej działalności zaspokajającej wszystkie potrzeby życiowe, nasze 8 godzin+ wygląda jak bardzo kiepski żart. Gdzie tu postęp, gdzie większy luksus życia, o którym pisał Lévi-Strauss?! Bo czy największym luksusem nie jest właśnie czas? Wart podkreślenia jest również fakt, że u "dzikich" czas przeznaczony na rozwój zawodowy (zbieractwo, polowanie itp.) często przeplatał się z czasem spędzanym z rodziną. U nas natomiast sfery te w zdecydowanej większości przypadków są rozłączne, co powoduje, że, żeby zaspokoić potrzeby i kariery i domu, zakres dziennej działalności znów się wydłuża i nie wynosi już 8 godzin+ tylko dużo, dużo więcej. I jak tu znaleźć wolną chwilę na odpoczynek, rozrywkę czy sport, na przykład bieganie? Taki "dziki" wystarczająco nabiegał się i naoglądał w godzinach pracy, choćby uciekając przed pumą, żeby po "fajrancie" potrzebować dodatkowych bodźców. Nam za to dochodzi kolejne - po pracy i domu - zobowiązanie, czyli: zrobić coś tylko dla siebie, dla duszy i ciała. Jak dorzucimy do tego jeszcze czas przeznaczony na sen, doba wypełnia się nam do cna i jedyne co nam pozostaje, to uszczknąć parę minut z kolejnej. I tak oto koło się zamyka, a "dziki" może śmiać się nam prosto w twarz.
Nie piszę tego wszystkiego, żeby gloryfikować kultury pierwotne, czy nakłaniać kogokolwiek do rzucenia pracy we współczesnej formie i zacząć polować na kaczki w parku. Jedyne o co mi chodzi, to poddać w wątpliwość, czy aby na pewno cykl dobowy szczelnie wypełniony przez różnego rodzaju obowiązki jest zgodny z naszą naturą. Wydaje mi się, że jednak dużo bliżej nam do tego, żeby móc znaleźć w ciągu dnia kilkadziesiąt minut na niezobowiązującą przebieżkę. Żeby choć przez chwilę móc poczuć się nieskrępowanym "dzikim" i nie mieć wyrzutów sumienia, że biegając marnotrawimy czas. Nie czujmy się winni, że biegamy, to naprawdę nic złego!             

wtorek, 17 grudnia 2013

Dar

Dziś po treningu się popłakałem. Naprawdę. Nie, żeby trening był wyjątkowo ciężki, nie przyplątała się też żadna nowa kontuzja. Moje łzy miały raczej niewiele wspólnego bezpośrednio z bieganiem. Po prostu przeglądając wiadomości znalazłem w sieci taki oto film:


Gdy teraz o tym myślę, moje wzruszenie wzięło się chyba stąd, że po zakończeniu filmu pojąłem niemoc jego niezwykłych bohaterów, którym nie jest dane - jak mi - wyjść co rano z domu i tak sobie pobiegać. Nie jest im dane złapać w biegu chwili szczęścia, nie mogą ulżyć swoim krokiem bólowi i cierpieniu. Nie mogą zabiegać zakwasów. W ogóle niewiele mogą, właściwie pozostaje im tylko czekać... 
Czasem sam łapię się na tym, że nie zawsze doceniam to, że mogę: ruszyć stopą, wstać z łóżka, przejść do toalety, nie mówiąc o pokonywaniu kolejnych kilometrów w szaleńczym tempie. Biorę te rzeczy za oczywiste i wieczne - czuję jednocześnie, że nie zawsze przeżywam je w sposób, na jaki zasługują. A co, jeśli to są najpiękniejsze momenty mojego życia? Co, jeśli któregoś dnia nie będę mógł wybiec z domu jak zawsze? Czy dopiero wtedy dotrze do mnie, jak wielki skarb trzymam w garści, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy? Nie wiem tego. Równie dobrze może się okazać, że będzie mi dane biegać do późnej starości w dobrej formie i zdrowiu. Nie uważam, że powinniśmy się martwić na zapas, ale zdecydowanie wierzę, że chwila refleksji i próba spojrzenia na kolejne wyzwania z dystansu, może mieć tylko dobre konsekwencje.  
Akurat wczoraj przeczytałem też niezwykły i nadzwyczaj dramatyczny wywiad z Beatą Jałochą - dziewczyną, na którą w środku dnia w środku miasta spadł samobójca. Beata niedługo wychodzi po kilkumiesięcznej terapii ze szpitala. Choć tak naprawdę to nie wychodzi, a wyjeżdża na wózku - ciężar spadającego na nią chłopaka spowodował bowiem u niej 2-centymetrowy ubytek w rdzeniu kręgowym. Szanse, że kiedykolwiek ruszy się jeszcze gdzieś na własnych nogach są niewielkie. Przed wypadkiem Beata była wziętą fizjoterapeutką, często pracowała od 7 do 21. Pacjenci uwielbiali ją a ona ich. Co za paradoks, że ci, których niegdyś to ona pocieszała i stawiała do pionu, dziś sami przychodzą do Beaty i podtrzymują ją na duchu. Niezwykłe, że po tak niezasłużonej tragedii ta dziewczyna nikogo nie obwinia, nie ma pretensji do świata, jedyne czego nie rozumie to: dlaczego ona? dlaczego w tak nieprawdopodobnych okolicznościach? Zapytana, o czym najbardziej marzy, odpowiada: "Gdybym tylko mogła cofnąć czas i po prostu na chwilę się zatrzymać...".  
Jak to jest, że dopiero kiedy dotknie nas najgorsze, potrafimy dostrzec to, czego nie widzieliśmy wcześniej? Nagle zaczynamy doceniać czar wschodu słońca, spacer po parku, chłodne, zimowe wieczory, czy filiżankę ulubionej, gorącej herbaty. Tak jakby wcześniej te rzeczy nie istniały...
Myślę jednak, że wszystko zależy od nas samych i - przy odrobinie wysiłku - możemy sprawić, że życie będziemy nie tylko pokonywać ale i przeżywać. Myślę też, że warto zacząć od biegu - docenić go i uszanować, bo to naprawdę cudowny dar, że możemy tak sobie sunąć przed siebie właściwie bez żadnych ograniczeń. Cieszmy się nim więc i nie zapominajmy o nim!         

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Spotkania

Trzeci tydzień treningów zaczął się dla mnie solidnymi zakwasami. Różne mają biegacze sposoby na zbolałe mięśnie: jedni moczą je w solance, inni zabierają je na saunę, kolejni nacierają kefirem, a co bardziej wtajemniczeni wsmarowują w nie różnej maści specyfiki - od kremu z małż po ekstrakt z kobylego mleka. Każdy ma swój sposób, z których ja najbardziej lubię ten najprostszy (choć nie zawsze najprzyjemniejszy) - próbuję zakwasy najnormalniej w świecie zabiegać. Tak też zrobiłem dziś rano - wstawać nie chciało mi się co prawda okrutnie, a nogi krzyczały, że jak chcę, to mogę iść biegać, ale bez nich. Jednak po krótkich negocjacjach z własnym ciałem, po chwili byłem już na zewnątrz i mknąłem przez puste alejki. 
Spotkałem dziś niewielu biegaczy, może dwóch, trzech. Jeden z nich, którego skądinąd mijam na trasie dość często, jest niesamowity. Ma posturę wysokiego, wychudzonego niedźwiedzia, porusza się powoli i z dumą, a ja zawsze kiedy go wyprzedzam zastanawiam się, czy któregoś dnia nie złapie mnie swoją wielką dłonią za kark i nie wrzuci do kanałku. Ot tak, za zaburzanie porannego rytmu. Może to głupie, ale z niedźwiedziami to jednak nigdy nic nie wiadomo, więc wolę być czujny!
Poza tym na moich porannych trasach widuję regularnie jeszcze kilku innych biegaczy, ale rozpoznaję ich tylko po odblaskowych strojach, bo do tej pory nie dopatrzyłem się w nich niczego nadzwyczaj charakterystycznego. Charakterystyczny jest za to Cyprian Kamil Norwid, którego popiersie stoi dumnie o krok od mojej tradycyjnej biegruty, i które nie raz zdołało nieźle mnie nastraszyć, gdy tak nagle wyłaniało się z porannych odmętów parkowej mgły. Wielokrotnie byłem przekonany, że to ktoś się na mnie czai w krzakach i szykuje do ataku, i już chciałem się bronić, gdy dostrzegałem, że to tylko pomnik. Norwid miał moc za życia, ma ją i po śmierci - zaklętą w kamiennym świadectwie swojego żywota. Szkoda tylko, że wykorzystuje ją przeciwko mnie, bo tętno na tym etapie treningu i tak mam wystarczająco wysokie i nie potrzebuję już żadnych dodatkowych bodźców! 
Często spotykam też na swojej trasie joginów ćwiczących o brzasku przy budynku dawnej biblioteki wojskowej. Choć tak naprawdę to równie dobrze mogą to być amatorzy nie jogi tylko tai-chi, bo ich figury nie są dla mnie oczywiste. Ale z drugiej strony, jak mogą być oczywiste, jeśli z jogi najlepiej znam Misia Yogi (to z dzieciństwa) a tai-chi mógłbym spokojnie pomylić z chai tea. Chyba czas nadrobić zaległości, więc może po prostu kiedyś przystanę obok nich i zwyczajnie zapytam...
Jednak istotami, z którymi mam do czynienia zdecydowanie najczęściej są wiewiórki - chowają się właściwie za każdym drzewem i nie ma dnia, żeby ich głodne oczka nie zerkały na mnie pytająco: "Przyniosłeś orzechy?". A ja, nie dość, że nie biegam do nich z orzechami, to jeszcze pewnego razu przypadkiem niemalże pozbawiłem życia jedną z tych rudych bestyjek. Leciałem w dół brukowaną aleją na złamanie karku i niewiele zabrakło, by takie określenie prędkości okazało się w tym przypadku prorocze. Gnałem szybko, to fakt, ale byłem przekonany, że kontroluję zarówno podłoże jak i wszystko to, co działo się dookoła. I miałbym rację, gdyby nie jeden detal - szalona, wygłodniała wiewiórka, która zapomniała się w swoim łakomstwie, i chcąc wyłudzić orzecha (którego oczywiście nie miałem) wskoczyła mi prosto pod nogi. Nawet nie jestem w stanie opisać tego okropnego uczucia, gdy poczułem pod butem miękką nierówność, a po chwili usłyszałem ni to pisk ni jęk. Byłem przekonany, że ją załatwiłem. Najgorsze jednak, że byłem w takim szoku, że nie zatrzymałem się, tylko pobiegłem dalej. I dopiero po minięciu Norwida i poczuciu jego ciężkiego spojrzenia na sobie, wydostałem się z otumanienia, nawróciłem i wbiegłem pod górę sprawdzić, co z wiewiórką. Jakże wielka była radość, kiedy na miejscu wypadku nie spotkałem ani jej ani śladów krwi. "Uratowana" - pomyślałem - i ruszyłem przed siebie z nieopisaną lekkością. Nie wiem, czy stratowana wiewiórka opowiedziała o swojej przygodzie koleżankom, ale od tamtej pory żadnej z nich nie przyszło już do głowy szukać orzechów pod moimi stopami, a ja z kolei zdecydowanie bardziej uważam, gdzie stawiam kroki. 
Dzisiejszy trening skończył się tak samo jak zaczął - potwornym bólem łydek i piszczeli. Zaaplikowałem im więc przedłużoną sesję rozciągania i mam nadzieję, że dzięki temu jutro będzie już lepiej. Tym bardziej, że jutro wtorek, czyli - zgodnie z moim planem - szybkie bieganie na bieżni...
A zatem: do biegu, gotowi, start!!!            

sobota, 14 grudnia 2013

Po Falenicy

Jestem zachwycony! Wróciłem z Falenicy jak na skrzydłach - to był bieg marzeń. Kilkaset osób stłoczyło się na falenickiej wydmie i postanowiło pobiegać. Byłem wśród nich i muszę powiedzieć, że dawno nie czułem takiej radości z biegania jak dziś między godziną 11 a 12. Trasa okazała się dokładnie tak pozawijana, jak się spodziewałem, za to podbiegi dosłownie przerosły moje oczekiwania. Oczywiście nie były trudne w porównaniu z dowolnym "prawdziwym" biegiem górskim, jednak dla trenujących na płaskim, musiały stanowić wyzwanie. Dodatkowym utrudnieniem było piaszczyste podłoże, które w niektórych wydeptanych miejscach dawało biegaczom w kość, że hej. Myślę, że niejeden uczestnik spędzi dziś popołudnie na rozmasowywaniu twardych jak głazy, umęczonych łydek. Przed biegiem psioczyłem na formę wyścigu, która zakłada trzy pętle po 3,33 km, jednak po nim odszczekuję wszystkie narzekania. Podczas gdy przy dłuższych zawodach takie ganianie w kółko mogłoby nudzić, na stosunkowo krótkiej, dziesięciokilometrowej ale trudnej trasie był to strzał w dziesiątkę. Można było dzięki temu znakomicie rozplanować bieg taktycznie i po pierwszym okrążeniu rekonesansowym, wiadomo było, na co można sobie dziś pozwolić, a na co raczej nie. W moim przypadku pierwsze okrążenie okazało się zdecydowanie najwolniejsze, bo zajęło mi ponad 16 minut. Jednak spokojniejsze tempo pozwoliło mi doskonale rozeznać się w terenie i wiedzieć, gdzie warto przyśpieszyć, a gdzie lepiej oszczędzać siły. Biegłem zgodnie ze starą, dobrą zasadą mówiącą, że pod górkę należy zwolnić, z górki wspomóc prawa fizyki i przyśpieszyć, a po płaskim mknąć w równym, komfortowym tempie. Do mniej więcej szóstego kilometra raczej byłem mijany, co mnie nie dziwiło, bo biegłem absolutnie na styk by zmieścić się w limicie czasu 48 minut. Dopiero w ostatniej tercji zawodów przestawiłem się na wyższe obroty i zacząłem wyprzedzać. Początkowo wyglądało to tak, że biegnąc żółwim krokiem pod górkę byłem mijany przez rywali, by już po chwili samemu ich mijać, gdy - niczym rączy jeleń - gnałem na złamanie karku w dół. Przez jakiś czas utrzymywał się taki cykl mijanek, a ja wciąż wracałem do oglądania i wyprzedzania tych samych pleców. Ale w pewnym momencie dostałem z mózgu sygnał: "leć!", mówiący, że przyszedł ten moment, kiedy trzeba odpuścić taktykę i dać podyktować rytm sercu. To było jakieś 2 kilometry przed metą, a ja po raz pierwszy od startu nie dałem się nikomu minąć na podbiegu. Jak się później okazało, na zbiegu też nie. I na kolejnym podbiegu nie, i na kolejnym zbiegu też nie. Leciałem szybkim tempem, łydki płonęły wygrzebując się z piachu, ręce ochoczo wspomagały swoim ruchem zmęczone już nogi, a serce krzyczało: "biegnij tak do końca!". Wtem przyszedł ostatni zbieg, a ja jakieś 20 metrów przed sobą, zobaczyłem sylwetkę w żółtej bluzie, która do tej pory co jakiś czas majaczyła mi jedynie gdzieś w oddali. "Nie wykorzystać takiej szansy?" - pomyślałem - po czym ruszyłem w pogoń za człowiekiem w jaskrawym odzieniu. Był mocny i biegł równo nie zdradzając najmniejszych oznak niepewności. Miałem jednak nad nim tę przewagę, że wiedziałem, że jestem tuż za nim, za to on myślał już tylko o spokojnym dobiegnięciu do mety. Stroma ścieżka miała pewnie z kilkaset metrów długości i nawet nie miała pojęcia, że właśnie rozgrywają się na niej tak dramatyczne wydarzenia. Gdy zobaczyłem w oddali roześmiany tłumek kibiców oznaczający zbliżający się koniec trasy postanowiłem zaryzykować - wydłużyłem krok, powietrze zacząłem pożerać haustami, a ręce pracowały mi jak turbodoładowanie. Gnałem tak, że aż dudniło. I on to usłyszał - byłem jakieś 5 metrów za nim, gdy zorientował się, co się dzieje. Gdy już się dowiedział, że czaję mu się "na ogonie", okazał się człowiekiem równie zdeterminowanym jak ja albo nawet i bardziej. W pewnym momencie myślałem, że już go mam, ale wtedy odskoczył i zaczął znów się oddalać. Przypuściłem więc jeszcze jeden szturm na jego pozycję, ale jedyne co osiągnąłem to to, że sprintowaliśmy równo, jednak on wciąż pozostawał o dwa susy przede mną. Nasza zacięta walka ewidentnie rozgrzała skromną publiczność, bo cisza nagle przerodziła się w niemalże olimpijski doping. I obydwu nas tak wciągnęła magia chwili, że przeoczyliśmy drobny szczegół - finiszujący powinni biec w prawo, a my pobiegliśmy w lewo. Co prawda ktoś zdążył nas zawrócić i skierować na metę, ale i tak ukoronowanie naszego dramatycznego pościgu wypadło zupełnie nie tak, jak mogłoby to wyglądać. W rezultacie ukończyłem wyścig o kilka sekund przed człowiekiem w bluzie koloru słońca, ale dla mnie moralnym zwycięzcą naszego pojedynku jest on. Nie miałbym bowiem szans go dopaść, gdyby meta była jednak po lewej a nie po prawej stronie. Myślę, że poproszę organizatorów, żeby zamienili nas miejscami w ostatecznym rankingu. Mój rywal naprawdę na to zasłużył.
Ostateczny osiągnięty przeze mnie rezultat to odrobinę więcej niż 46 minut, co na wymagającej trasie jest dla mnie fantastycznym rezultatem, szczególnie w dwa tygodnie po powrocie do biegania. Byłem więc dumny z siebie, a przy tym zachwycony organizacją i atmosferą zawodów w Falenicy. Ukoronowaniem tego fantastycznego biegu był kubek ciepłego napoju od Sport Guru - niech Wam Bozia wynagrodzi ten pyszny podarek, który smakował dziś lepiej niż niebiański nektar!
Gdy dotarłem do samochodu pomyślałem, że warto byłoby mieć jakieś pamiątkowe zdjęcie z mojego falenickiego debiutu. Poprosiłem więc grupkę przechodzących obok nastoletnich biegaczy, żeby sportretowali mnie z numerem startowym na brzuchu i głupią miną na twarzy na tle lasu. Raz, dwa i już młodzian oddaje mi komórkę z wbudowanym aparatem mówiąc, że na wszelki wypadek zrobił dwa zdjęcia. Podziękowałem i ruszyłem w drogę powrotną do domu. Po drodze zakupy i pierwsze myśli, o czym by tu konkretnie napisać w relacji z Falenicy. Wszystkie pomysły wydawały mi się dobre, ale najważniejsze było zdjęcie, które posłuży za najlepszy komentarz do tego wydarzenia. Jakże wielkie było moje rozczarowanie, gdy sprawdziłem aparat w telefonie i okazało się, że ostatnim zapisanym obrazem na karcie pamięci była mapka dojazdu na bieg. Nie ma więc zdjęcia, ale jest za to milion wspaniałych wspomnień i szczera rekomendacja - bieg w Falenicy to fantastyczna impreza, a kolejna edycja już za 2 tygodnie. Zapisujcie się więc i przybywajcie!    

PS Dwa dni po biegu, dzięki uprzejmości falenickiego Paparazzo, okazało się, że jednak będę miał pamiątkę z gonitwy po wydmie. I to jaką! To zdjęcie w 100% oddaje moją maniakalną żądzę dogonienia "człowieka w żółtym" :-)

autor zdjęcia: ludomir
 
    

piątek, 13 grudnia 2013

Piątek 13

Dziś jest piątek i powoli zbliża się koniec drugiego tygodnia treningów od mojego powrotu do biegania. Jeszcze tylko niewiele ponad 24 godziny i będę mógł zobaczyć pierwsze efekty konsekwentnie realizowanego programu. Jutro o 11 startuje bowiem pierwszy zorganizowany bieg, w którym wystartuję od czasu kwietniowego Orlen Maratonu. Wtedy przez ponad 42 kilometry prowadziłem po Warszawie grupę na 4:45, jutro będę prowadził sam siebie po falenickiej wydmie na deklarowany czas krótszy niż 48 minut. Dystans - 10 k. 
O Zimowych Biegach Górskich Falenica słyszałem dużo dobrego - już w zeszłym roku miałem się na nie zapisać, jednak ostatecznie nie pozwoliło mi na to okołoświąteczne lenistwo. W tym roku postanowiłem nie szukać wymówek i bez najmniejszych wątpliwości zarejestrowałem się od razu na wszystkie 6 biegów cyklu odbywających się regularnie co dwa tygodnie startując od jutra. Trasa jest podobno dość trudna jak na położenie w sercu niziny mazowieckiej, dzięki czemu doskonale sprawdza się zarówno jako poligon przygotowawczy dla niskopiennych ultrasów przed rozpoczynającym się wiosną sezonem, jak i pole do wytrenowania siły biegowej przez wszystkich pozostałych. Mam więc nadzieję spotkać jutro na trasie zarówno początkujących i średniozaawansowanych biegaczy jak i starych wyjadaczy, co z niejednych gór kamieni nawieźli. Falenicki bieg górski, jak sama nazwa wskazuje, prowadzi raz w górę, raz w dół, dzięki czemu nikt nie powinien nudzić się na trasie. Odbywa się na naturalnym, miękkim podłożu, tak więc będzie to dla mnie miła odmiana od dwóch tygodni spędzonych na asfalcie z krótkimi przerywnikami na tartanową bieżnię i parkowe alejki. Jedynym mankamentem wydaje się być długość pętli, która wynosi jedynie 3,33 km, z czego wynika, że, żeby przebiec okrągłą "dychę", trzeba  ją pokonać trzykrotnie. Zdecydowanie wolę biegi prowadzące z punktu A do B, niż kręcenie się w kółko, ale zamiast narzekać, po prostu cieszę się z tego, że jadę jutro pobiegać do lasu.
Wybieram się do Falenicy mocno podbudowany ostatnimi 14 dniami treningowymi. Udało mi się w ich trakcie zrealizować wszystkie założone cele, począwszy od 6 dni biegowych w tygodniu, przez różnorodność treningów, po regularną pracę "okołobiegową", czyli rozciąganie, podpory, brzuszki i podciągania. Pomimo ślizgawicy wyłożyłem się tylko raz i to raczej śmiesznie niż groźnie, mróz nie doskwierał, bo zima do tej pory jest dość łagodna, a przeklęte kontuzje póki co - odpukać! - nie mają ochoty do mnie wracać. Z myślą o Falenicy robiłem przez ten czas dużo podbiegów, z każdego wyciągając maksimum i nie ociągając się ani razu. Jednocześnie nie decydowałem się dotychczas na dłuższe wybiegania,  za wyjątkiem ubiegłej soboty, kiedy, wraz z ambitnym sąsiadem (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/dzien-po.html), przebiegliśmy odrobinę ponad dziesiątkę w zwartym tempie.
Mam nadzieję, że fundament, który udało mi się wypracować przez ostatnie dni, pozwoli jutro pobiec dynamicznie ale i ekonomicznie. Bo w końcu Zimowe Biegi Górskie w Falenicy to nie tylko jutrzejsze zawody, ale i pięć kolejnych, na które trzeba zachować sobie trochę sił. No to co, do zobaczenia na starcie?               

środa, 11 grudnia 2013

SuperDarek

Do napisania tego tekstu zainspirował mnie wpis pt. SuperRobin na blogu leah86.
Bo każdy ma swojego superbohatera.
 
Dark Knight Rises, czyli "Mroczny Rycerz Powstaje", to historia nadczłowieka z miasta Gotham, którą większość z nas zna - o człowieku w stroju nietoperza, który chroni ludzi przed złem i jest uosobieniem bohaterstwa, ale - z różnych względów - musi ukrywać się przed światem. Ale jest też historia innego superbohatera, której większość z Was nie zna, a która jest jeszcze bardziej wyjątkowa od historii o Batmanie. A to dlatego, że - w przeciwieństwie do opowieści o człowieku nietoperzu - jest prawdziwa. Używając hollywoodzkiej nomenklatury moglibyśmy nadać jej na przykład taki tytuł: Darek Knight Raises - w wolnym tłumaczeniu "Rycerz Darek Zbiera". Dlaczego taki dziwny? Oto dlaczego:
Darek jest superbohaterem, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, i zgodzi się z tym każdy, kto choć raz go spotkał i poznał jego niezwykłą historię. On sam nigdy by się jednak nie zgodził na przypięcie takiej łatki - nie pozwoliłaby mu na to wrodzona skromność, dystans do siebie i swoich osiągnięć. Powiedzieć o Darku, że jest wspaniałym biegaczem, to nic nie powiedzieć. On jest biegaczem jedynym w swoim rodzaju, prawdziwym herosem sportu, ludzką kwintesencją pasji, hartu ducha, zaangażowania i konsekwencji. Jest przy tym pięknym człowiekiem o niecodziennej szlachetności i jeszcze większym sercu. Darek przebiegł w swoim życiu dziesiątki, a pewnie i setki tysięcy kilometrów, w każdy z nich wkładając całą posiadaną w sobie siłę i moc. Przemierzał drogi i szlaki w wielu krajach, wliczając w to niezwykłą podróż z 2009 roku, kiedy trasę z Podlasia do Aten pokonał w ciągu kilkunastu dni na własnych nogach. Na dodatek, gdy dotarł na miejsce, wystartował jeszcze w liczącym 246 kilometrów Spartathlonie. Nie będę wymieniał wszystkich biegów, w których startował wcześniej i później, bo było ich tyle, że wymienienie ich nazw i krajów, w których się odbywały, wymagałoby stworzenia oddzielnej tabeli na kilkaset pozycji. Ograniczę się tylko do jednych zawodów: ultramaratonu w Badwater - Darek wystartował w nim w 2012 roku dając sobie szansę na spełnienie swojego największego sportowego marzenia: ukończenia biegu, który przez wielu jest uznawany za najbardziej wymagający na świecie. Tamtego lata Dolina Śmierci nie była niestety dla niego łaskawa - bez wystarczająco długiej aklimatyzacji, właściwego przygotowania fizycznego i logistycznego, Darek nie był w stanie podołać trudom tego piekielnego wyścigu. Po znakomitym początku, zaskakująco dobrym nawet dla niego samego, przyszedł kryzys - morderczy upał połączony z niemożliwym do opanowania odwodnieniem, prędko doprowadziły do udaru i omdleń. Darek stracił mnóstwo czasu, tak cennego, gdy kolejne etapy wyścigu trzeba pokonywać na akord, by zmieścić się w wymaganym limicie czasowym. Bieg w Badwater skończył się dla niego na 72 mili - paradoksalnie stało się to w chwili, gdy pozbierał już siły i był gotów kontynuować zawody. Jednak decyzja sędziów była nieodwracalna - Darek był zmuszony zejść z trasy na jej 116 kilometrze, bez prawa powrotu. Przyznał później, że w tamtym momencie poczuł, jakby ktoś odbierał mu najcenniejszą rzecz, jaką posiadał. Na pocieszenie pozostał mu tylko fakt, że sędziowie i organizatorzy biegu nie pozostali obojętni na jego niezwykły wyczyn i okazali mu bezprecedensowy, spontaniczny gest. W miejscu, które okazało się dla niego tamtego dnia przedwczesną metą, ustawili honorowy szpaler okazując mu szacunek za dotarcie do punktu, w którym, według wszelkich przesłanek, nie miał najmniejszego prawa się znaleźć. Kiedy relacjonowałem historię Darka moim kanadyjskim znajomym, ktoś z nich rzucił: "Respect for the white knight" - szacunek dla białego rycerza, co miało nawiązywać tyleż do stroju Darka co do jego prawdziwie rycerskiej postawy w trakcie biegu i po jego zakończeniu. Darek wrócił do kraju i jedyne o czym marzy od tamtej pory to wrócić do Badwater i zmierzyć się - tym razem już zwycięsko - z najtrudniejszym ultramaratonem na świecie.
Myślę, że jestem winny jedną ważną informację: dlaczego akurat Darka uważam za superbohatera, skoro jest tak wielu innych biegaczy, którzy pokonują jeszcze bardziej spektakularne dystanse i robią to z jeszcze lepszymi wynikami. Skąd we mnie tak wielkie uwielbienie w stosunku do niego i podziw dla jego wyczynów?! W tym miejscu muszę posłużyć się odnośnikiem, bo żadna odpowiedź pisana nie będzie tak dobra jak ta - mistrzowsko zobrazowana i opowiedziana:
www.darekstrychalski.pl

Wracając do tytułu, który zaproponowałem na początku, mam nadzieję, że wyjaśniłem już dwa jego pierwsze człony. Mamy Darka i mamy rycerza. Skąd zatem wzięło się w nim słowo "raises" - zbiera? Na to pytanie najłatwiej odpowiedzieć znów posługując się obrazem:

 











 
Piszę te słowa z nadzieją, że znajdzie się wśród Was ktoś, kto będzie miał chęć i możliwości by wesprzeć Darka - najprawdziwszego biegacza, jakiego znam... 

My biegacze

Psycholog Bartłomiej Dobroczyński - choć pewnie nie on pierwszy - powiedział ostatnio o ludziach tak: "Jesteśmy istotami plemiennymi i bez poczucia wspólnoty z innymi nie bardzo możemy egzystować. Każdy ma jakiś krąg lub kręgi ludzi, które stają się dla niego grupami odniesienia. Te grupy dzielą się na pozytywne i negatywne. Pozytywne składają się z ludzi, z którymi czujemy wspólnotę, o których myślimy 'my'. Mają podobny do naszego system wartości, jesteśmy lub chcemy być tacy jak oni. Negatywne grupy odniesienia to osoby, których poglądy są całkiem różne od naszych. Do których nie chcemy się upodobnić(...)".
Czytając tę wypowiedź, automatycznie odniosłem ją do swojego mikroświata, w którym, w dużym uproszczeniu, obowiązuje podział na dwie grupy: "nas" - czyli biegaczy i "ich" - niebiegaczy. Oczywiście takie rozróżnienie to duże nadużycie w stosunku do wszystkich tych, którzy nie są ani biegaczami ani niebiegaczami, tym bardziej, że to właśnie tych ostatnich jest pewnie na tym świecie najwięcej. Jednak skoro piszę o swoim własnym mikroświecie, czuję się upoważniony do pójścia na skróty i ograniczenia rozważań do dwóch tylko grup: "nas" i "ich". "My" - co oczywiste, to ludzie o otwartych umysłach, których mózgi są dotlenione, mięśnie wyćwiczone, ścięgna doskonale sprężyste, poza tym odżywiamy się zdrowo i świadomie, jesteśmy niezwykle konsekwentni, wytrzymali, odpowiedzialni, zorganizowani. Bieganie nie przeszkadza nam, by zawsze mieć czas dla rodziny i przyjaciół, nie przesadzamy z używkami, co jednak nie odbija się na naszym życiu towarzyskim. Nie tracimy czasu na głupoty, dużo podróżujemy, szanujemy przyrodę, a na dodatek jesteśmy zrównoważeni i oszczędni. Ach, my biegacze, czysty ideał! Nie to co "oni" - te zapuszczone tłuściochy tłoczące się w korkach w swoich paliwożernych samochodach, których ulubionym daniem jest fast food pożerany w drodze do lub z pracy. Najwspanialszą rozrywką jest dla nich kanapa, telewizor, puszka coli i kurczak w panierce. W pracy i w domu najchętniej wysługują się innymi, mają podwyższone ciśnienie krwi, nadmierny cholesterol, a często stan przedzawałowy. Najchętniej nie ruszaliby się z domu a nawet ze swojej kanapy. Byleby tylko mieli przy sobie pilota. Jeśli wyjeżdżają to tylko do kurortu all inclusive z całodobową opieką rezydenta. Sport i każdą aktywność fizyczną uznają za stratę czasu, który zdecydowanie bardziej wolą poświęcić na przeglądanie ofert na grouponie lub przeglądanie zdjęć znajomych na facebooku. Schody uważają za najgorszy wynalazek w historii świata, a podwójny zestaw w mcdonald's za najlepszy. Są ograniczeni, wiecznie obrażeni na cały świat, histeryczni a czasem nawet agresywni. Szczególnie, gdy widzą biegacza - od razu mają ochotę złapać go w pół i wyrwać mu nogi z d***, żeby już więcej nie mógł założyć na siebie tego śmiesznego obcisłego wdzianka, za którego samo noszenie policja powinna z urzędu rozdawać mandaty. Tak, "oni" to prawdziwe potwory wyzute z resztek człowieczeństwa!
To straszne, ale w powyższej ironicznej i skrajnie subiektywnej charakterystyce obu grup jest sporo prawdy. Oczywiście, że to co napisałem jest mocno przerysowane, ale zbyt często spotykam się z tak radykalnymi opiniami - zarówno ze strony biegaczy jak i niebiegaczy - żeby nie wierzyć w to, że w zakamarkach naszych dusz drzemią antagonizmy niemalże tak głębokie jak w przypadku kibiców zwaśnionych drużyn piłkarskich. Wzajemna niechęć, której świadectwa można bez problemu odnaleźć pod dowolną relacją z jakiegokolwiek ulicznego biegu w Polsce, wynika według mnie z dwóch prostych przyczyn. Po pierwsze, "my" - biegacze, czujemy się od "nich" - niebiegaczy zwyczajnie lepsi, i dajemy im to odczuć na każdym kroku. Czasem świadomie, czasem nie. Po drugie "oni" są obarczeni ciężarem, którego "my" nie jesteśmy w stanie pojąć - czasem jest to kilkadziesiąt kilogramów nadwagi, czasem zwykłe lenistwo, które "my" pokonujemy w mgnieniu oka, a które dla "nich" jest przeszkodą nie do przejścia, nie mówiąc nawet o przebiegnięciu. Może to być też choroba albo po prostu fundamentalny brak zrozumienia dla tak pozornie durnej czynności jak bieganie. Ja biegać kocham, ale jestem w stanie zrozumieć, że ktoś inny ma inne zainteresowania, pasje i inne sposoby na osiągnięcie tego samego stanu spełnienia, który ja osiągam właśnie poprzez bieganie. Dlatego uważam, że warto spróbować nie zaogniać już i tak napiętej atmosfery pomiędzy "nami" a "nimi". Może zatem, zamiast przechwalać się na forum publicznym biegowymi sukcesami i zwiększonym w poprzednim miesiącu kilometrażem, prowokować zgubionym kolejnym kilogramem, warto spróbować werbować innych do naszej biegowej "szajki" w sposób łagodniejszy i bardziej subtelny? Może bardziej skuteczne zamiast pustego: "rusz się, od razu zrobi ci się lepiej!", będzie zaproszenie otyłego kolegi czy sfrustrowanej koleżanki na wspólny trening? A jak raz się nie uda, to może za drugim, trzecim razem odniesiemy sukces? Myślę, że każdy sposób na załagodzenie relacji pomiędzy biegającymi i niebiegającymi jest dobry. Tak, by z czasem sprawozdania z biegów nie informowały nas kolejny raz o tym, że "wściekły kierowca stojący w korku zaatkował uczestnika maratonu za to, że ten ośmielił się biec po ulicy".           .            

wtorek, 10 grudnia 2013

Mróz

Zamarzł kanałek. Zamarzły też kałuże i jeziorka. Kaczki zniknęły, a wiewiórki sprawiają wrażenie z lekka zahibernowanych. Pozostałości śniegu zamieniły się w twarde jak kamienie zlodowaciałe grudy, a biegaczy na okolicznych trasach coraz mniej. Jednym słowem: ZIMA. W większości ludzie nie lubią biegać po mrozie, ba, w ogóle nie lubią mrozu. Ja lubię: i mróz i bieganie po nim. Uwielbiam świeżość powietrza, gdy wybiegam z domu jeszcze przed świtem. Początkowy lekki dyskomfort zderzających się z chłodną bryzą nagich kolan motywuje do przyśpieszenia kroku i sprawnego zarządzania całym ciałem. Bieganie po mrozie wymaga bowiem pełnej synchronizacji oddechu, pracy rąk i nóg. Do tego trzeba zachować czujność i równowagę, bo w każdej chwili może przydarzyć się dyskwalifikujący poślizg. Dużo tych obowiązków - to prawda - nie jest to beztroskie bieganie, jakie uprawiamy latem, gdy zarzucamy na siebie cokolwiek i ruszamy przed siebie. Zima jest bardziej wymagająca, i albo z nią współpracujesz, albo kończysz tak jak ja w ubiegły piątek (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/upadek.html). Bieganie na mrozie (oczywiście tylko  w odsłonie miejsko-amatorskiej) ma też tę zaletę, że trudniej w takich warunkach o kryzys wydolnościowy - nogi przebierają szybciej uciekając przed goniącym je zimnem, ale nie odbija się to na kondycji. Może dlatego, że organizm, w tak krytycznym dla niego położeniu, odbiera nam kontrolę nad sobą i sam przejmuje dowodzenie pozostawiając jedynie złudzenie, że to wciąż my pociągamy za sznurki... Zimowe treningi kocham też za to, że przynoszą zdecydowanie więcej czasu na myślenie. Lubię zwyczaj pozdrawiania biegaczy, ale od jakiegoś czasu i rozkwitu mody na ten sport, właściwie potrzebna byłaby mi trzecia ręka służąca do machania lub odmachiwania nadbiegającym z przeciwka. A czasu na myślenie coraz mniej, bo wciąż trzeba z kimś się witać. Jednak zamiast dosztukowywania trzeciej ręki opracowałem inną metodę - po prostu "pozdrawiam" innych biegaczy uśmiechem i skinieniem głowy. Ci, którzy dostrzegają mój gest zwykle odwzajemniają uśmiech, a ci co nie, pewnie myślą sobie: "Co za buc, a niech się poślizgnie na zakręcie!". I biegną dalej. Zimą kwestia pozdrawiania przestaje być problemem - spotykam na swojej trasie na tyle niewielu biegaczy, że sympatyczne machnięcie przestaje być obowiązkiem, a staje się czystą przyjemnością. Jednak największą zaletą treningu na mrozie jest...powrót do ciepłego domu. Niewiele znam przyjemniejszych momentów niż ten, kiedy przemarznięty i zmęczony otwieram po biegu drzwi wejściowe do mieszkania, a stamtąd wylewa się na mnie fala miłego, ciepłego powietrza pachnącego jeszcze minioną nocą. A ukoronowaniem tego stanu ukojenia jest chwila, kiedy wskakuję pod prysznic, a na moją skórę spadają pierwsze krople parującego, gorącego strumienia - cudownego prezentu od miejskich wodociągów. I to by było na tyle - może kogoś moje przemyślenia przekonają, że bieganie zimą może być całkiem przyjemne i przynosić sporo miłych doznań. Odwagi!  

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Dokąd?

Kilka lat temu w ramach ówczesnej pracy organizowałem odczyt książki polskiego pisarza w Luksemburgu. Żaden ze mnie krytyk, ale myślę, że to była dobra książka, jeszcze lepszy pisarz, a sam odczyt po prostu genialny. Przygotowując się do całego przedsięwzięcia musiałem nadrobić pewne zaległości merytoryczno-biograficzne związane z naszym gościem, więc ochoczo zabrałem się do szukania i wertowania najróżniejszych materiałów jego dotyczących. Traf chciał, że wpadł mi w ręce egzemplarz czasopisma Lampa, w którym rozmówca autora wywiadu a nasz bohater, oprócz wielu innych ciekawych spraw, odniósł się do fenomenu biegania. Nie pamiętam już kontekstu, za to bardzo wyraźnie zapadł  mi w pamięć szyderczo-prowokatorski wydźwięk komentarza o biegaczach, którzy "biegną nie wiadomo dokąd i nie wiadomo po co". W tym samym czasie stawiałem akurat pierwsze biegowe  kroki, tak więc bardzo mnie dotknęła tak surowa opinia człowieka, którego poglądy bardzo szanuję, i z którymi z reguły się zgadzam. Jednak bezpardonowy atak na niczemu winnych biegaczy był dla mnie jak sztylet wbity prosto w serce - zapamiętałem sobie go i postawiłem za punkt honoru wrócić kiedyś do sprawy. Okazja nadarzyła się niespodziewanie szybko, bo odczyt, który miał się odbyć w październiku, zaplanowaliśmy jeszcze wiosną, a ja całe lato przygotowywałem się w górach do pierwszego w życiu maratonu. A akurat góry, w których trenowałem, i które uważam za "swoje", to te same góry, w których mieszka ów pisarz, i który uważa je za "swoje" jeszcze bardziej niż ja. Nasza konfrontacja była więc nieunikniona, niewiadomą pozostawało jedynie to, gdzie i kiedy się spotkamy. 
To był koniec sierpnia albo początek września i wyruszyłem z drewnianej chaty około południa na jedno z ostatnich długich wybiegań przed debiutanckim startem, 27 września 2009 roku. Początkowo popędziłem w dół udeptaną przez hucuły z pobliskiej stadniny leśną ścieżką. Gdy zbiegłem do doliny, przeprawiłem się przez płytki o tej porze roku strumień, za którym droga przekształciła się z błotnistej w kamienistą, a wraz z nią przyszło krótkie, uciążliwe wzniesienie. Za nim trakt znów schodził w dół, aż ku majaczącej w oddali szosie asfaltowej o randze wojewódzkiej. Jednak zwykle nie była ona szczególnie uczęszczana, toteż doskonale sprawdzała się jako treningowa namiastka maratońskiej prostej. Biegnąc nią wyobrażałem sobie, jak to będzie za niespełna miesiąc, kiedy już będę na trasie: zastanawiałem się, czy wytrzymam, czy odpowiednio się przygotowywałem, a może legnę gdzieś w połowie dystansu z kołataniem serca i nogami zalanymi cementem. Z chaosu tych i wielu innych myśli wyrwał mnie odgłos nadjeżdżającego z przeciwka samochodu. W biegu, z jakiegoś powodu, wyostrza mi się wzrok, dzięki czemu już z daleka dojrzałem za jego kierownicą znajomą, mocną posturę i charakterystyczną, przystojną twarz. Machnąłem raczej z sąsiedzkiej grzeczności, bo nie liczyłem specjalnie na to, że kierowca mnie rozpozna, a na dodatek nie chciałem przerywać treningu, bo jak już się raz stanie, diabelnie ciężko jest później na powrót zmusić ciało do wejścia w biegowy rytm. Jednak, gdy zobaczyłem, że na mojej wysokości samochód zaczął zwalniać, a po chwili zupełnie się zatrzymał, niewiele myśląc, cofnąłem się o kilkanaście metrów i już po chwili usłyszałem zadane pięknym, ciężkim głosem pytanie: "Gdzie tak biegniesz?". "Ćwiczę do maratonu," - mówię - "wracam właśnie do domu, bo już nogi bolą." Po czym zupełnie nie myśląc dodałem: "Wiem, że nie lubisz biegaczy, czytałem w gazecie..." Dziś myślę, że to było dość nieeleganckie, bo facet nie dość, że pokolenie starszy, to jeszcze sąsiad, uznany pisarz, a ja mu tak wypalam z grubej rury. Ale on ani trochę się nie zmieszał, tylko uśmiechnął się i stwierdził: "E tam, takie bieganie to ja rozumiem, ale jak patrzę na tych, co kręcą się w kółko dookoła bloku, to  przypominają mi chomiki. Ich nie rozumiem." Ja na to: "No dobra, to lecę dalej, bo mi się mięśnie zastaną. Do zobaczenia." Odpowiedział elegancko skinieniem głowy, po czym powoli skierował swoją maszynę na południe. Ja za to, nieoczekiwanie sprawnym krokiem, ruszyłem w przeciwnym kierunku ku wijącym się w górę serpentynom. Było coś niezwykłego w tym naszym spotkaniu, wymiana zdań nie trwała nawet pół minuty, ale w zupełności wystarczyła, żebym pozbył się całego bagażu niezrozumienia, który nosiłem w sobie od przeczytania tamtych słów w Lampie. Jako człowiek nie miałem mu co prawda nic do zarzucenia, ale jako biegacz nie darowałem mu tamtej ironii. Aż do tej chwili - w jednym momencie głowa uwolniła się od pragnienia konfrontacji, a nogi zaczęły poruszać się jakby lżej. Było po sprawie. 
Następny raz spotkaliśmy się już na jesiennym odczycie. Ja byłem wtedy świeżo upieczonym, dumnym maratończykiem, a on tylko uśmiechnął się pod nosem, gdy widział mnie w stroju biegowym wracającego do hotelu po treningu wśród zachodnioluksemburskich pagórków. A o bieganiu na szczęście już nigdy więcej rozmawiać nie musieliśmy.