wtorek, 30 września 2014

BIEGLI


W ubiegły czwartek wybrałem się na koncert niezwykłego zespołu. Niezwykłego dlatego, że muzyka, którą gra ta formacja jest inspirowana bieganiem. Zespół nazywa się Biegli, składa się z pięciu muzyków i naprawdę daje czadu.


Biegli mają moc Usaina Bolta, niepozorność Adama Kszczota, siłę Davida Rudishy, wytrzymałość Henryka Szosta, a całość dopełnia subtelna charyzma jak u Antona Krupicki. Co ciekawe, próżno szukać w zespole wokalisty – chłopaki grają, nie śpiewają, czasem tylko zapowiedzą w krótkich słowach kolejny utwór lub skomentują uprzednio wygrany. Tym który mówi jest zwykle Norbullo Kontrabacz, kontrabasista i niekwestionowany lider formacji. Przy czym Norbullo opowiada o muzyce Biegłych w tak zabawny sposób, że sam nie wiem, co sprawiło mi więcej frajdy – krótkie „wstępniaki” przed każdym kolejnym kawałkiem, czy sama muzyka - nawiasem mówiąc – składająca się z dźwięków kontrabasu, saksofonu, klawiszy i dwóch perkusji.

Biegli teoretycznie grają eksperymentalny jazz, jednak daleko im do eksperymentatorów, powiedziałbym o nich raczej: improwizujący wirtuozi o wielkiej pasji. Miałem szczęście śledzić ich poczynania z pierwszego rzędu kameralnej salki, w której odbywał się koncert, dzięki czemu mogłem jak na dłoni zaobserwować ich nieustającą komunikację, a także emocje towarzyszące wspólnemu graniu. Widać było, że muzykowanie sprawia im radość, że koncert jest dla nich jak wspólny biegowy trening w grupie przyjaciół, gdzie najmocniejszy dostosowuje tempo do najsłabszego, a nie jak nierówny wyścig, w którym czterech bez powodzenia goni jednego.

Jak na kompozycje inspirowane bieganiem przystało usłyszeliśmy utwór o kanapce z czarnego chleba jedzonej przed ciężkim treningiem, inny zatytułowany „Kulawy” o przykrej kontuzji, kolejny to dynamiczna instrumentalna opowieść o „Ostrym Loco” – ultra biegaczu z loczkami i brodą, którego można czasem spotkać na odległym górskim szlaku. Był też utwór opowiadający o Biegu Rzeźnika, a także trzy nuty nieco wykraczające poza biegowy świat: o podróży w korku na Mazury, szaleńczo zaaranżowane „flamenco warszawskie”, a także nieoczekiwany hołd dla Paco de Lucii. 

Na koniec ponadgodzinnego koncertu Biegli – niczym świeżo upieczony maratończyk namówiony na mecie na kolejne 5 kilometrów – zgodzili się zagrać dla nas jeden bis. Ale za to jaki! Po ustaniu rzęsistych oklasków Norbullo obwieścił zgromadzonym, że oto usłyszymy utwór, który został skomponowany 19 lat temu, jednak publicznie nie został dotąd zagrany ani razu. Tym samym wkrótce wszyscy staliśmy się świadkami piszącej się właśnie pięknej muzycznej historii, a najznamienitszym podsumowaniem koncertu Biegłych były słowa jednej z słuchaczek, na oko sześćdziesięcioletniej pani w czerwonej garsonce. Na pytanie Norbulla: „czy dobrze nas słychać?” sympatyczna dama rzuciła zadziornie: „aż za dobrze!”, uśmiechnęła się porozumiewawczo, po czym wróciła do rytmicznego wytupywania kolejnego utworu zagranego skocznie przez Norbullo i spółkę. 

Informacji o kolejnych koncertach Biegłych możecie szukać tu.

wtorek, 23 września 2014

Forest Run

Długo się zastanawiałem, od czego zacząć tę relację z wyjątkowej podróży - jednej z tych, których wspomnienie buduje nie przebyty dystans, lecz niezwykli ludzie napotkani na drodze. Z wyprawy na Forest Run nie przemierzone kilometry zapadły mi bowiem w pamięć najbardziej, a życzliwe uśmiechy, niezwykła gościnność i przyjacielskie gesty odczuwane na każdym kroku.

Pod względem sportowym Forest Run skończył się dla mnie na 29. kilometrze, po tym jak odnowiła mi się stara dobra kontuzja ścięgna pod prawym kolanem i nie pozwoliła biec ani kroku dalej. Zabawne, że w chwili gdy leśne wyzwanie prysło jak mydlana bańka, a ja powinienem się załamać, na moją zmęczoną twarz niespodziewanie spłynął uśmiech, a głowę wypełniły same pozytywne myśli. Raz, że to mimo wszystko frajda w końcu dowiedzieć się, jak to jest być "deenefem" - od skrótu DNF, did not finish - czyli tym, który nie ukończył. A dwa: może i nie ukończył, ale jedno wie: jeśli już nie kończyć, to oby zawsze w tak doborowym towarzystwie jak w sobotę!

fot. Agnes Krahelska

Dziś, kiedy wspominam start ze skraju podmosińskiej puszczy, myślę sobie, że to nie mogło się udać - ruszyliśmy z Darkiem w las niczym dwa czerwone bolidy formuły 1, nikt ani nic nie było nas w stanie zatrzymać. Darek na przedzie, ja krok za nim. Połykaliśmy kilometry jak wściekli, jak dwa rącze jelenie głodne każdego kolejnego zakrętu, każdego wzniesienia i każdej wyłaniającej się zza niego polnej drogi. No i tak samo jak jelenie skończyliśmy - ustrzeleni przez zawsze skuteczną broń na biegacza, bam bam, uraz ścięgna pasma biodrowo-piszczelowego, po kulce dla każdego z panów. Dziękujemy, do widzenia!

A zatem skończyliśmy tak samo szybko jak i zaczęliśmy - bardzo szybko. Na dodatek, gdzieś pomiędzy startem a feralnym 29. kilometrem, Darek zdążył jeszcze pogubić drogę i przebiec kawałek nie naszą niebieską, tylko tą krótszą, oznaczoną żółtymi szarfami - 23-kilometrową trasą. Tym samym rozbił na sobotnich zawodach bank i do "deenefa" dorzucił sobie jeszcze odznaczenie DSQ - dyskwalifikacja!        

Kiedy tak staliśmy nad brzegiem jeziora, wzdłuż którego wiodła trasa Forest Run, zastanawialiśmy się, gdzie jesteśmy i licytowaliśmy się, czy do mety zostało nam 9 (to mówił Darek) czy 12 kilometrów (to obstawiałem ja), z naszej wesołej słownej przepychanki wyrwała nas jedna z wolontariuszek, która pojawiła się jakby znikąd i oznajmiła nam, że żaden z nas nie ma racji, albowiem przed nami jeszcze 15 (!) kilometrów powolnej, pieszej tułaczki. Wciąż się zastanawiam, co też się kryło za uśmiechem, który towarzyszył tym słowom - współczucie czy zwykłe politowanie.

Kto mógł przypuszczać, że w tamtej chwili zakończyło się wszystko co najtrudniejsze, a wszystko co najpiękniejsze miało dopiero nastąpić?! Najpierw zostaliśmy obdarowani 3 emaliowanymi, półlitrowymi kubasami lodowatej wody przez sympatyczną gospodynię z pobliskiego gospodarstwa, później urocza policjantka obstawiająca bieg zgodziła się podrzucić nas swoim radiowozem do kolejnego, oddalonego o 5 kilometrów punktu kontrolnego. Na punkcie natomiast obchodzący urodziny Darek wysłuchał gromko wyśpiewanego przez wszystkich wolontariuszy i przebiegających zawodników STO LAT, po czym zostaliśmy wyposażeni w zapas bananów, czekolady i innych przysmaków i mogliśmy ruszać w dalszą drogę.

Nie zdążyliśmy ujść nawet pół kilometra, kiedy minęło nas półterenowe suzuki, które wkrótce okazało się być naszym luksusowym autostopem wprost na metę. To dwójka wolontariuszy wracała z wachty na pierwszym punkcie, po tym jak przebiegł przez niego ostatni uczestnik, i z poczuciem dobrze wypełnionej misji turlali się radośnie po bitej drodze ku bazie zawodów w Mosinie. My z kolei nie mogliśmy uwierzyć, że można mieć tyle farta na raz!

META! Plan był taki, że triumfalnie na nią wbiegamy. Rzeczywistość okazała się dużo mniej efektowna - wysiedliśmy z suzuki, podziękowaliśmy naszym dobroczyńcom i podreptaliśmy dalej w kierunku czekających na nas przyjaciół. Ja kulejąc na jedną nogę, Darek na obie. Jak się później okazało, po ukończeniu "krótkiej" trasy, reszta naszego składu czyli Filip, Sąsiadka i pieskomandos wyczekiwali nas na ostatniej prostej pełni wiary w nasze dobre wyniki, ale przede wszystkim z planem wyśpiewania Darkowi kolejnego urodzinowego STO LAT. No i bardzo się zdziwili kiedy dwa wymęczone ale uśmiechnięte kulawce zaszły ich od tyłu i oznajmiły, że zeszły z trasy, i że od kilku godzin wożą się autostopem po okolicznych bezdrożach.

A później? Później było już tylko lepiej! Wyborny, wegetariański (niewegetariański też był) makaron podawany przez sympatycznego szefa kuchni z Mosiny, piwo z kija na dobry humor, fenomenalny masaż, który na chwilę pozwolił mi zapomnieć o kontuzji, wyjątkowo serdeczna ceremonia rozdania nagród (dostało je 6 najlepszych pań i 6 pierwszych panów na każdym dystansie!) i na koniec wspólne ognicho.

Forest Run był cudowną przygodą i na pewno chciałbym na niego wrócić za rok - jeśli nie jako uczestnik to na pewno jako wolontariusz. Bo jestem pewien, że pomaganie wspaniałym organizatorkom Agnieszce i Ani to frajda wcale nie mniejsza niż samo bieganie. Dziewczyny, dzięki za cudowny dzień w Mosinie!

poniedziałek, 15 września 2014

Kraków Business Run

W wielu innych okolicznościach pewnie uznałbym nazwę tego biegu za bufonadę i kolejny etap do totalnego skomercjalizowania mojego ukochanego sportu. Jednak w połączeniu z ideą jaką za sobą niesie, marka krakowskiego Business Run (podobnie jak i jego bliźniaczych biegów w Warszawie, Łodzi, Katowicach i Poznaniu) jest absolutnym marketingowym strzałem w dziesiątkę i nie może się kojarzyć inaczej niż jednoznacznie pozytywnie.

Albowiem w dużej mierze nie o biznes tu chodzi (przynajmniej nie bezpośrednio) a o pomoc potrzebującym, którymi są  ludzie po amputacjach kończyn - podopieczni Fundacji Jaśka Meli "Poza horyzonty". Biznes jest tu więc tylko przykrywką, zachętą, zaś prawdziwy cel biegania w firmowych barwach to zebranie funduszy na zakup profesjonalnych protez dla ludzi, którzy dziś o sprawnym bieganiu mogą tylko pomarzyć.

Muszę powiedzieć, że jestem pod ogromnym wrażeniem tego czego Jasiek Mela, Wojtek Liszka i wszyscy wspomagający ich ludzie dokonali w ramach Poland Business Run. Rozmach imprezy, profesjonalizm, niezwykła pozytywna energia płynąca z ust i serc wszystkich zaangażowanych, i - przede wszystkim - genialny w swej prostocie pomysł na zbiórkę charytatywną, wszystko to zasługuje na najniższy pokłon najwyższego szacunku.

W przypadku Krakowa - największych zawodów w całym cyklu - na biznesowe bieganie na rzecz niepełnosprawnych zapisało się kilkaset pięcioosobowych sztafet, w których każdy z zawodników miał do pokonania pętlę o długości 3,8 kilometra. Dystans ten - dla jednych śmiesznie krótki, dla innych niemożliwie długi - gwarantował wszystkim jedno: był go w stanie pokonać właściwie każdy, jeden sprintem w 12 minut, drugi spacerem w pół godziny.

Trasa Kraków Business Run 2014 wiodła najbardziej turystycznym z krakowskich szlaków - w większości po Plantach, a pozostałą część chodnikami wokół Wawelu i po uliczkach w okolicach Rynku. Strefa Zmian znajdowała się po jego zachodniej stronie, podobnie jak całe "miasteczko biegowe". Jedynie szatnie i depozyty zostały ulokowane za południowo-zachodnim rogiem Sukiennic, jednak wszystko było na tyle blisko siebie, że nie sposób było się pogubić. Przy czym nie tylko zaplecze socjalne, ale i w ogóle całą organizację biegu trzeba podsumować dwoma słowami - była NA MEDAL!

A skoro jesteśmy przy medalach, ludzie, którzy często uczestniczą w zawodach, zwykle po jakimś czasie przestają na te medale zwracać uwagę i po prostu po każdej kolejnej miniętej linii mety wrzucają je do jakiegoś pudła bez dna, zawieszają na pokrętle od kaloryfera, w ubikacji, albo oddają do zabawy dzieciom. Myślę jednak, że w przypadku Kraków Business Run jest inaczej. Jestem przekonany, że uczestnicy wyeksponują go równie godnie jak godny jest cel, dla którego wszyscy biegaliśmy po Grodzie Kraka w minioną niedzielę. Co więcej, obserwując ich reakcje i twarze już po zawodach, miałem wrażenie, że dla wielu z "rozbieganych biznesmenów" medal ten był pierwszym na ich biegowej ścieżce. I - po tak niezwykłym i pozytywnym przeżyciu - na pewno nie ostatnim!

Ja sam miałem honor wystąpić w Kraków Business Run w barwach Sztafety Fundacji Darka Strychalskiego. Nasza ekipa była wyjątkowa przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, tuż przed wyjazdem zachorował synek naszej "piątej na zmianie", przez co musiała zostać w domu uszczuplając tym samym nasz skład do 4 osób. Na szczęście bohaterski Darek po raz kolejny okazał się nie do zdarcia i postanowił, że...przejmie jej kolejkę i pobiegnie 2 razy - na pierwszej i na ostatniej pętli. Środek stawki wypełniliśmy my - Ania, Magda i ja.

Drugi powód, dla którego wyróżnialiśmy się z tłumu było to, że - w przeciwieństwie do większości - nie byliśmy najlepiej zorganizowaną sztafetą tego dnia w Krakowie. Dość powiedzieć, że jeszcze na 15 minut przed wystrzałem startera staliśmy jak kołki na środku Rynku bez numerów startowych i krzty pomysłu, co ze sobą zrobić. Mieliśmy za to walizki podróżne, cywilne, niezbyt biegowe stroje i sporo wątpliwości. Jedyne co nas tłumaczy to, że przystępowaliśmy do Kraków Business Run dosłownie z trasy. Darek z Anią jeszcze o 3 rano byli w Lublinie, a my z Magdą dopiero o 5 wyruszyliśmy na południe z Warszawy. Na szczęście po raz kolejny z opresji wyratował nas Zwycięzca jakimś cudem zdobywając upragnione pakiety. Potem jeszcze tylko pomieszaliśmy na wszystkie możliwe sposoby numery startowe, przez co każde z nas wystartowało nie na swojej zmianie i nie pod swoim nazwiskiem. Najdobitniejszym podsumowaniem naszego występu niech będzie to, że najlepszy czas w naszej drużynie miała...Paulina, która w tym samym czasie opiekowała się chorym synkiem 300 kilometrów dalej! Ale nic to, najważniejsze, że wszyscy bawiliśmy się naprawdę przednio. Niech żyje Sztafeta Darka, niech żyje Poland Business Run!

wtorek, 9 września 2014

Bieg 7 Dolin

Jest sobota godzina 2:50, wszyscy udajemy, że nastaje ranek, choć prawda jest taka, że noc wciąż śpi głębokim snem. Słońce nie wyjrzy zza gór jeszcze przed dobre 2 godziny. Ale nawet jak już w końcu wyjrzy, to i tak nic nam to nie da, bo trasa będzie wtedy wiodła gęstym lasem, którego wciąż zielona, gęsta korona skutecznie odgrodzi nas od pierwszych porannych promieni. Jesteśmy więc tylko my, nasze latarki-czołówki i nadzieja, że ta czarna plama, która nagle wyłoniła nam się przed nosem to nie głęboka na pół metra wyrwa w szlaku...

W tym samym czasie równolegle do krynickiego deptaka, na którym między barierkami tłoczy się gotowe do startu ultra towarzystwo, stoi sześć białych ciężarówek. Można wrzucić do nich "przepaki", czyli worki z rzeczami na zmianę na każdy z trzech głównych punktów serwisowych na trasie Biegu 7 Dolin. Pierwsze dwie pojadą z naszymi tobołkami do Rytra, kolejne dwie do Piwnicznej, a ostatnie do Wierchomli. Pomimo że wszystkie są oznaczone numerami ("jedynki" jadą na pierwszy, "dwójki" na drugi, a "trójki" na trzeci punkt), co bardziej roztargnieni biegacze i tak powrzucają swoje worki "jak leci", przez co na jednym punkcie będą mieli do odbioru dwa worki, a na kolejnym odejdą w dalszą drogę z pustymi rękami.

"Przepak" to na biegu ultra rzecz prawie święta. Jeśli nie jesteś Marcinem Świercem, Magdą Łączak albo Markiem Swobodą i nie kończysz zawodów w czasie gdy wszyscy pozostali są w połowie dystansu, "przepak" nierzadko potrafi uratować ostro już przetrzepaną skórę biegacza. Ludzie upychają więc w swoich przepakowych workach najróżniejsze skarby - najczęściej ubrania i buty na zmianę, ale też turbo żele i batony energetyczne. I potem ochoczo z tych skarbów korzystają, by po wielu kilometrach walki z odległością i wszelkimi innymi przeciwnościami choć na chwilę poczuć się jak nowonarodzeni. Aż do następnej górki...

Muszę się pochwalić, że w moim debiucie na trzycyfrowym dystansie kwestię "przepaków" rozegrałem jak rasowy ultra wyjadacz. Po pierwsze sprawdziłem prognozę pogody (właściwie to nic nie musiałem sprawdzać, bo obwieścił mi ją w przeddzień startu sam Mr. Napieraj) i stwierdziłem, że skoro ma być ciepło, a padać będzie tylko po południu, odpuszczam wiatrówki, przeciwdeszczówki i inne długie rękawy, i "występuję" w Krynicy "na krótko" - szorty i koszulka miały w zupełności wystarczyć. Do tego wieczorem przed startem przygotowałem sobie trzy pyszne pulchne buły z masłem, serem żółtym i pomidorem. Owinąłem je w aluminiową folię, żeby pomidor nie wyskoczył bokiem i oto każdy z "przepakowych" worków był już po części wypełniony. Do pierwszego nie dorzucałem już nic poza paczką sezamków, za to w drugim umieściłem jeszcze batona proteinowego, żel energetyczny i prawdziwą gwiazdę "przepaku" - puszkę coca-coli o pojemności 0,25 litra. Trzeci worek oprócz kanapki i coli zawierał jeszcze pół tabliczki gorzkiej czekolady.

Nie zrozumie, czym jest puszka coca-coli na 66 kilometrze biegu, nikt kto takiego dystansu nigdy nie pokonał. Cola jest wtedy jak boski nektar, jak magiczny napój druida Panoramiksa, jak zbawienie. Smakuje wtedy lepiej niż na początku lat 90', gdy piłem ją z braćmi na strychu wiejskiego domu zagryzając białą czekoladą z malutkimi orzeszkami. Gdy wiesz, że na "przepaku" czeka na ciebie puszka coli, myślisz o niej już na 5 - gdzie tam 5!? - na 10 kilometrów wcześniej. I to nawet wtedy gdy - tak jak ja - na co dzień coli nie pijasz w ogóle. A potem pstrykasz jej aluminiowym otwarciem i z lubością wlewasz zawartość puszki prosto w przełyk. I możesz biec dalej.

Poza colą na Biegu 7 Dolin piłem rozdawaną na punktach muszyniankę, rozwodnioną herbatę i rozwodniony izotonik. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że mniej więcej od połowy dystansu miałem już muszyniankowych bąbelków serdecznie dość. No bo ileż w końcu można biec na gazie?! Bąbelki w herbacie, bąbelki w bidonie, w nosie też bąbelki, w dupie te bąbelki! Jeśli czegoś na tych zawodach brakowało, to na pewno na pierwszym miejscu była to normalna, niskomineralizowana woda, którą można byłoby pić bez ryzyka wzdęcia na każdym kolejnym szczycie. Ja jeszcze jakoś to przeżyłem, ale taki jeden kolega z muszynianką zdecydowanie się nie zaprzyjaźnił i po pierwszych 20 spokojnych kilometrach, kolejne 80 właściwie non stop na przemian bekał albo wymiotował. Ku chwale bąbelków!

Wśród wielu znajomych twarzy spotkałem na trasie dwóch blogerów, których regularnie czytam. Jednego bardziej regularnie, bo publikuje swoje wpisy w każdy poniedziałek, a drugiego mniej, bo ostatnio coś się ze swoim pisaniem obija. Pierwszy z nich - kawał biegacza ulicznego - debiutował w sobotę w biegu ultra i z tego co relacjonuje, wygląda na to, że przeżył kawał niezłej przygody. Za to drugi - też kawał biegacza - chyba zdecydował, że ma już tej przygody po kokardę, bo zszedł z trasy na 66 kilometrze. Na szczęście wcześniej zapozował z nami do pamiątkowego zdjęcia, które dowodzi, że na Biegu 7 Dolin nie tylko się człapie ale jednak też trochę biega. Dzięki Arrec za kilkanaście dobrych wspólnych kilometrów! 

Fil&Mik&Arrec fot. Festiwal Biegowy
  
Bieg 7 Dolin jest bardzo trudnym wyzwaniem, jednak uważam, że jak najbardziej mieści się w "ludzkiej skali". Myślę, że wielu biegaczy nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że też są w stanie pokonać taki dystans i - przede wszystkim - samych siebie. Bo co jak co, ale 100 kilometrów po górach po dobroci się nie zrobi. Trzeba umieć spojrzeć daleko za horyzont tego, co wydaje się nam, że jest w naszym zasięgu. Albo po prostu patrzeć pod nogi i koncentrować się tylko na każdym kolejnym kroku...

Zawody w Krynicy były moim decydującym sprawdzianem przed "startem życia" - Ultrałemkowyną. Czuję, że zaliczyłem ten sprawdzian, może nie na piątkę, ale na mocną czwórkę, a 150 miejsce w klasyfikacji generalnej w Biegu 7 Dolin jest dla mnie symboliczną dobrą wróżbą przed...150-kilometrową październikową trasą po moim ukochanym Beskidzie Niskim!

środa, 3 września 2014

7 Dolin 7 Grzechów

W ramach "przygotowań" do Biegu 7 Dolin, tak zwanej krynickiej "setki", popełniłem chyba wszystkie możliwe grzechy, jakie może popełnić biegacz na ostatniej prostej przed startem. Jadłem dużo o każdej porze dnia, a wieczorami to już zupełnie sobie folgowałem, piłem bąbelki, pszeniczniaki z browaru Konstancin, piekłem jabłeczniki, które potem z przyjemnością pochłaniałem, a do tego...prawie w ogóle nie biegałem!

Ba, nie dość, że nie biegałem, to prawie w ogóle się nie ruszałem. Od Chudego Wawrzyńca wyszedłem na trening może z pięć razy, z czego tylko raz zrobiłem więcej niż 10 kilometrów. Rozciągania zero, ogólnorozwojówki też tyle co nic i tylko rower w drodze do i z pracy ratował mnie przed kompletnym bezruchem. Jednak nie wiem dlaczego, ale w ogóle mnie ten stan nie martwi. Mimo że mam świadomość, że poziom mojego przygotowania w dziesięciostopniowej skali wynosi -1, czekam na piątek i wyjazd w kierunku Krynicy z entuzjazmem i dziwnym uśmieszkiem na ustach.

Myślę, że mój spokój bierze się stąd, że Bieg 7 Dolin traktuję zdecydowanie treningowo i krajoznawczo. Chętnie wdrapię się na Jaworzynę, z której do tej pory raczej zjeżdżałem i to tylko zimową porą, odwiedzę Rytro, które znam z wiosennej I edycji Niepokornego Mnicha, jak i całą resztę okolicznych gór i górek. Jednak koniec końców Krynicka "setka" wciąż pozostaje dla mnie jedynie przystankiem w drodze do największego wyzwania w tym roku i chyba w ogóle w całym moim biegowym doświadczeniu - październikowej Ultrałemkowyny. Bieg 7 Dolin ma być ostatnim przetarciem przed zmierzeniem się z trzycyfrowym dystansem. W Krynicy kilometrów będzie 100, za to półtora miesiąca później wystartujemy z tego samego miejsca już na 150-kilometrowej trasie. Liczę na to, że "stówka" wybaczy mi nieróbstwo, bo "sto pięćdziesiątka" takiej leserki jak ta ostatnia już na pewno mi nie daruje...

Plan na kolejne dni jest więc prosty. Odstawiam bąbelki, pszeniczniaki, jabłeczniki i wieczorne uczty i udaję, że nic się nie stało. Afirmuję się, że jestem w życiowej formie, staję na starcie na krynickim deptaku w sobotę o 3 nad ranem, dobiegam do mety w 17-godzinnym limicie, zjadam pizzę z rydzami na uzupełnienie węglowodanów i jestem najszczęśliwszym ultra biegaczem na świecie. Proste? Proste! Aha, a wcześniej świętuję wygraną Przyjaciela w konkursie na Biegowego Dziennikarza Roku. Zasady konkursu są co prawda wyjątkowo niejasne i szemrane, ale i tak wierzę, że Festiwal Biegowy to właśnie jego doceni. Dlaczego? Bo on naprawdę kocha bieganie!