czwartek, 28 sierpnia 2014

Krótki tekst nie o bieganiu

Początek 2014 roku był dla mnie emocjonalnie trudny. Dopiero co wróciłem do biegania, prędko nabierałem wiatru w żagle i szybko poczułem się pewnie. Zbyt pewnie. Popełniłem wtedy na tym blogu wpis, którego dziś raczej bym nie popełnił, a już na pewno nie opublikował. Jakiś czas temu miałem nawet pomysł, żeby usunąć go z historii, ale pomyślałem, że wymazywanie przeszłości zostawiam innym, a sobie daję prawo do nauki na własnych błędach.

Kiedy dziś zastanawiam się, dlaczego chciało mi się wtedy tracić czas na złorzeczenie na politykę korporacji, myślę sobie, że po prostu dużo było we mnie buntu i frustracji. Nie wiem skąd się we mnie te demony wzięły, ale na szczęście dziś już ich nie ma, a ja dzięki temu raczej nie mam już pomysłów, żeby się tak na głos wściekać. Mimo to zdarzają się chwile, gdy awanturniczy element mojej duszy jednak bierze górę, wspina się po strunach głosowych ku długiemu językowi lub zsuwa po przykrótkich palcach na klawiaturę komputera i daje upust gorzkim emocjom.

Tak było na przykład po przeczytaniu wywiadu o himalaizmie i himalaistach z profesorem Jackiem Hołówką. Ów wywiad, który ukazał się w ubiegły piąson (dawny weekend) na łamach gazetowego Magazynu Świątecznego, oburzył mnie do tego stopnia, że nie byłem w stanie powstrzymać się przed soczystym i osobistym komentarzem, który wylałem z siebie w polu do tego przeznaczonym zaraz po tej wątpliwie przyjemnej lekturze. 

A konkretnie oburzyło mnie, że człowiek uchodzący za etyczny autorytet i ewidentnie się za niego uznający, może mówić takie rzeczy. Nie rozumiem, jak profesor filozofii może oceniać czyjąś postawę, drogę życiową, pasję itd. w tak radykalny sposób. Rozumiem, że rubaszny gość pod budką z piwem może sobie rzucić w przestrzeń, że "wszyscy alpiniści to chuje", ale kiedy robi to - oczywiście w białych rękawiczkach - etyk i filozof, na łamach gazety uznawanej za najbardziej opiniotwórczą w Polsce, to autentycznie zalewa mnie krew. I w żadnym razie nie bronię tu alpinistów, bo możliwe, że rzeczywiście jest to banda efekciarskich egoistów, pasożytów i straceńców zaślepionych żądzą sukcesu. Jednak nawet gdybym tak uważał, nigdy nie pozwoliłbym sobie na to, żeby wydać taki osąd publicznie. Bo co jeśli nie miałbym racji?

Wielka była więc moja radość kiedy w ostatnią sobotę otworzyłem ten sam magazyn, jednak o jakże innej zawartości. Ktoś w "gazecie" poszedł chyba po rozum do głowy i postanowił skonfrontować hołówkowy lincz z wyważonym komentarzem na temat alpinistów i alpinizmu (tudzież himalaistów i himalaizmu) innego naukowca (żeby było śmieszniej członka tej samej co Hołówka Polskiej Akademii Nauk) Andrzeja Paczkowskiego. Jego słowa w pełni ukoiły moją złość, a jedyne co we mnie pozostało to współczucie dla prof. Hołówki i szczere życzenia dla niego, żeby któregoś dnia wygrzebał się z książek, wyszedł ze swojego gabinetu i ruszył przed siebie. Najlepiej w góry.

Nie mogę nie wspomnieć o trzecim (anty)bohaterze tego krótkiego wpisu - Jacku Hugo-Baderze. To w końcu od jego książki o tragedii pod Broad Peak zaczęła się debata o himalaizmie na łamach GW. Może nie byłem dotychczas jego wielkim fanem, ale mimo wszystko śledziłem jego teksty z przyjemnością. Jednak "Długi film o miłości..." to zmienił. Czytając nie mogłem oprzeć się wrażeniu, jakbym był świadkiem losów rozkapryszonego dzieciaka, z którym nie chcą się bawić starsi koledzy, a on robi im w związku z tym na złość. Tak, "Długi film..." i wszystko to co Jacek Hugo-Bader robi dookoła niego przypomina mi prywatną krucjatę przeciwko ludziom, których on uważa za gorszych, bo oni uważają go...za gorszego. Paranoja!   

Niezwykle celnie podsumował całe to sztucznie wytworzone przez JHB zamieszanie bystry internauta komentując pod wywiadem z prof. Hołówką: "Szkoda, że pan Hugo-Bader nie zapytał pana profesora, czy etycznym jest ciągłe odgrzewanie tragedii pod Broad Peak dla zwiększenia promocji swojej książki." No po prostu nic dodać-nic ująć!         

czwartek, 21 sierpnia 2014

Nie moja Monte Kazura

Nie moja piąta Monte Kazura, nie moja...

Obejrzałem sobie właśnie galerię zdjęć z wczorajszych zmagań i aż mi się łezka zakręciła w oku, że nie mogło mnie tam być. Tym razem obowiązki zawodowe zwyciężyły biegową pasję i kazały zostać na tyłku w biurze aż do wieczora. Do domu wracałem więc nie tylko z markotną miną człowieka, który mógł zaliczyć wszystkie pięć biegów w debiutanckim sezonie Monte Kazury, lecz na ostatni z nich po prostu się nie wyrobił, ale i z mocno rozświetlonym przednim światełkiem roweru prędko mknącego uliczkami warszawskiego Powiśla.

Z facebookowych opisów i komentarzy dowiedziałem się, że na odwróconej trasie bezkonkurencyjny okazał się Tomek Roszkowski pieczętując tym samym wygraną w całym cyklu. Wśród kobiet Vi Domaradzka co prawda nie przybiegła wczoraj na pierwszym miejscu, ale i tak okazała się najlepsza wśród kobiet biorąc pod uwagę całą pięciokolejkową kazurkową "ligę". Gratulacje! Tylko mojego ulubionego biegowego blogera mi żal - Krasusa - że na ostatniej prostej stracił "pudło". Krasus, głowa do góry, dla mnie i tak jesteś kazurowym mistrzem!

A ja? Ostatnio mniej biegam, a więcej o bieganiu myślę i czytam. Przeczytałem na przykład o jednej, zupełnie niespodziewanej biegowej depresji. Nie znam Chłopasia osobiście, ale uderzyła mnie jego opowieść. Nie dlatego, że jest Chłopasiem, ani nie dlatego, że jest biegaczem. Chyba po prostu dlatego, że coraz więcej tej depresji dookoła i zatacza ona coraz szersze kręgi, uderzając nawet tam, gdzie nikt by się jej nie spodziewał...

Chłopasiu, mam nadzieję, że uda Ci się z tego wszystkiego jakoś sprawnie wyjść. Nieważne, czy marszem czy biegiem, byle przed siebie. Bądź dzielny, trzymam kciuki!!!

wtorek, 12 sierpnia 2014

Chudy Wawrzyniec 2014

Kiedyś miałem na osiedlu takiego jednego kumpla dryblasa. Był niepozorny i miał wklęsłą klatkę piersiową, za to bił się naprawdę świetnie. Dzięki długim rękom miał ogromny zasięg ciosu, a że sam był wątły, to jego w rewanżu trafić było bardzo ciężko. Zazwyczaj waliło się więc w próżnię. Często z podziwem pomieszanym z niedowierzaniem mówiło się o nim: "Taki chudy, a jak potrafi przypierd**** ". Wawrzyniec jest dokładnie taki sam. Chudy, a bitny jak jasna cholera! 

Niby biegnie się go w Beskidach, a nie, dajmy na to, w Tatrach. Niby przewyższenia nie są jakieś nadzwyczaj spektakularne. Żaden z pokonywanych szczytów nie jest Czomolungmą. Błota prawie nie było, może trochę niewygodnych kamieni, parę cięższych stromizn, ale generalnie wydaje się, że jest to bieg, który można pokonać łatwo, przyjemnie i z gwarancją życiówki w kieszeni. Niedoczekanie!

Nie wiem, naprawdę nie wiem, co w Wawrzyńcu jest takiego, że ze spotkania z nim pozostaje mi wspomnienie jak ze zderzenia z czołgiem. Co prawda czołgiem z kwiatkiem w lufie, ale jednak z czołgiem. Pierwszy strzał od Wawrzyńca dostałem już po pierwszym czy drugim podbiegu. "Chudy" musiał zaczaić się gdzieś na szczycie i za pomocą niewidzialnej strzykawy wlać mi porcję wolnoschnącego cementu prosto w uda. Jednak mimo wzmagającego się poczucia otępienia nóg, wtedy wciąż jeszcze myślałem o zmierzeniu się z dłuższą, 80-kilometrową trasą.

Tymczasem kolejne etapy zamiast ulgi przynosiły coraz większe zmęczenie i zwątpienie. Kiedy dotarłem na punkt żywieniowy w schronisku na Przegibku, wiedziałem już, że nie ma co kozaczyć, trzeba uznać wyższość Wawrzyńca, pokłonić mu się z szacunkiem i z pokorą ruszyć w ostatnią drogę ku mecie. I na tym mógłbym skończyć opis mojego udziału w "Chudym", gdyby nie to, że nie wyobrażam sobie nie wspomnieć o trzech sprawach, które sprawiły, że tegorocznego Chudego Wawrzyńca będę wspominał jak najlepiej, nawet pomimo tego, że nastukał mi jak Tyson Gołocie.

Po pierwsze pogoda. Rok 2014 przyniósł przełom, wyszło słońce, a biegacze po raz pierwszy w historii zobaczyli, że na Żywiecczyźnie jest coś więcej oprócz mgły, deszczu i błota. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich edycji widoki powalały, ciepłe promienie słońca koiły, a suchy szlak pozwalał uczestnikom zbiegać a nie zjeżdżać w dół na tyłkach. Było przepięknie, sierpień był sierpniem, a jedynym mankamentem takiej aury były szybko wysychające bukłaki - mi akurat się poszczęściło, ale już na przykład zaprzyjaźniona Nola musiała pokonać "o suchym pysku" dobrych kilka kilometrów pomiędzy punktami z wodą nad Zwardoniem a Przegibkiem.

I tym sposobem dotarliśmy do prawdziwej Ziemi Obiecanej Chudego Wawrzyńca 2014 - schroniska na Przegibku. Kiedy tam doczłapałem, poczułem się jak średniowieczny żeglarz przybijający po tygodniach dryfowania do bizantyjskiego portu. Mało nie dostałem oczopląsu od ferii barw i bogactwa suto zastawionych stołów tego najpiękniejszego w kilkuletniej historii mojego biegania punktu żywieniowego. Było tam wszystko! Owoce suche, owoce świeże, słodkie bułki, słone przekąski, woda, nie za słodkie (!) izotoniki i uczynni wolontariusze - jednym słowem absolutnie wszystko czego zmęczony, wygłodniały i spragniony biegacz potrzebuje na 38. kilometrze górskiej trasy. Klasa światowa!

No i na koniec to co jeszcze rok czy dwa lata temu byłoby najgorszą karą, a w ubiegłą sobotę było największą nagrodą. Kąpiel w strumieniu, którego wartki, górski nurt masował obolałe mięśnie i ścięgna, chłodził rozgrzane ciała i dawał im nadzieję na szybszą regenerację. Strumień przepływa dosłownie pod metą w Ujsołach, przez co mogli się do niego wtarabanić nawet ci, którzy nie byli w stanie chodzić - po prostu się do niego sturlali. A po kąpieli kolejna porcja rarytasów - piwo, woda, drożdżówki z lokalnej piekarni, ciepły posiłek (z opcją wege!) i najlepsze - błogi sen na trawie w oczekiwaniu na resztę Ekipy i zwycięzców trasy 80km - Piotrka Bętkowskiego i Ewę Majer (która nie tylko zwyciężyła w klasyfikacji kobiecej, ale i zajęła 2!!! pozycję w "generalce").

Czas na podsumowanie:
Oficjalne: Chudy Wawrzyniec 2014 był pięknym doświadczeniem. Chciałbym wrócić za rok i zmierzyć się z długą trasą.
Nieoficjalne: "Chudy" oklepał mnie konkretnie. Chciałbym mu oddać, ale się boję, więc za rok wracam już tylko na drożdżówki!

środa, 6 sierpnia 2014

Badwater - Ekipa

All rights reserved to Ziemowit Folcik

Nie było pisania przez ostatnie dwa tygodnie. Biegania zresztą też nie. Czas więc nadrobić zaległości!

Już w sobotę Chudy Wawrzyniec - ultramaraton po szlakach i szczytach Beskidu Żywieckiego. Do wyboru dwie trasy 50+ i 80+. Co ciekawe, dystans można określić już w biegu. W pewnym punkcie, gdzieś około 40 kilometra, kto czuje się mocny, wybiera dłuższą, zaś komu potrzebny natychmiastowy zjazd do bazy, ten leci prosto na metę krótszego "Chudego". Dziś myślę, że zdecyduję się na "osiemdziesiątkę", ale wcale nie jest powiedziane, że w sobotę wciąż będzie ze mnie taki chojrak. Start o 4 rano, czołówki włącz!

Jasne, że przeżywam ten start, tym bardziej, że przeżywam każdy z nich, jednak tym razem czuję się zupełnie inaczej niż zwykle przed zawodami. Albowiem emocje, które zwykle gromadzą się we mnie na wiele dni przed ultra wyzwaniem, teraz wydają się stłumione. Mam wręcz wrażenie, że w ogóle ich nie ma, tak jakbym zostawił je w Badwater. Razem ze wspomnieniem największej biegowej przygody mojego życia.    

Mówi się, że Badwater to piekło. Pisze się o tym biegu, że jest morderczy, diabelski, najcięższy i kto wie, co tam jeszcze. Pełna zgoda - Badwater to piekło. Dla człowieka, dla jego duszy i ciała. Jest jednak jednocześnie w tym wyzwaniu i w jego otoczce coś niebiańskiego, coś anielskiego. Gdy patrzysz na tych atletów - mężczyzn i kobiety - i ich nadludzki wysiłek, nie widzisz w nich diabłów. Widzisz anioły. W pewnym momencie nie rozróżniasz już płci, nie patrzysz na ich ciała, nie słyszysz ich ciężkich oddechów. Czujesz za to podziw dla tych dzielnych ludzi i biegniesz razem z nimi. Nawet gdy akurat "tylko" podajesz im butelkę z wodą.

Nie ma na Badwater atmosfery rywalizacji, jest współuczestnictwo. Wszyscy dopingują się nawzajem, życzą sobie szczęścia, siły i odwagi. Wszyscy wiedzą bowiem, z czym mają do czynienia i ta świadomość sprawia, że podchodzą do siebie z najwyższym wzajemnym szacunkiem. Nieważne, czy przybiegłeś pierwszy, czy ostatni, za ukończenie Badwater należy ci się najniższy pokłon.

Magię Badwater dało się odczuć szczególnie podczas ceremonii zakończenia imprezy, gdy wszyscy, którzy wcześniej dobiegli w limicie do mety, teraz przeżywali kolejną chwilę chwały. Dyrektor imprezy wyczytywał na głos ich imię i nazwisko, po czym każdy z osobna w burzy braw wychodził na środek sali. Jednak to co wydarzyło się przy wyczytaniu nazwiska NASZEGO Darka to nie była burza - to było tornado, to był huragan, to było tsunami oklasków, wiwatów i okrzyków. Wystarczyły dwa dni, a Darka pokochali dosłownie wszyscy. I wszyscy nam na każdym kroku gratulowali mówiąc, że "nasz biegacz jest absolutnie wyjątkowy, good job". Bo to prawda, jest wyjątkowy. A że GOOD JOB to też prawda!

Good job Filip, Kuba i Kamil! Pisząc o anielskości Badwater to również Was miałem na myśli. Spędzić dwie ochotnicze doby na pustyni, przysypiając tylko z rzadka kilka minut na siedzeniu rozpalonego dodge'a, pocieszać naszego Zwycięzcę, oklepywać mu nogi, nacierać stopy maścią, prać w nocy koszulkę startową (!), trwać w ukropie z ciężką kamerą na ramieniu, z trudem odklejać ręce od nagrzanej kierownicy, wreszcie biegać z tym naszym ultraszaleńcem po tym kosmicznym odludziu - kto by był do tego gotów jeśli nie WY?! No po prostu anioły, nie ludzie...        

Z taką Ekipą jak Wy to można Darka holować, konie kraść, a nawet życie przeżyć. Dziękuję za każdą sekundę wspólnie spędzoną na tym cholernym Badwater. Bo może i Badwater, ale na pewno Goodpeople!

Więcej niż tysiąc słów.