Początek 2014 roku był dla mnie emocjonalnie trudny. Dopiero co wróciłem do biegania, prędko nabierałem wiatru w żagle i szybko poczułem się pewnie. Zbyt pewnie. Popełniłem wtedy na tym blogu wpis, którego dziś raczej bym nie popełnił, a już na pewno nie opublikował. Jakiś czas temu miałem nawet pomysł, żeby usunąć go z historii, ale pomyślałem, że wymazywanie przeszłości zostawiam innym, a sobie daję prawo do nauki na własnych błędach.
Kiedy dziś zastanawiam się, dlaczego chciało mi się wtedy tracić czas na złorzeczenie na politykę korporacji, myślę sobie, że po prostu dużo było we mnie buntu i frustracji. Nie wiem skąd się we mnie te demony wzięły, ale na szczęście dziś już ich nie ma, a ja dzięki temu raczej nie mam już pomysłów, żeby się tak na głos wściekać. Mimo to zdarzają się chwile, gdy awanturniczy element mojej duszy jednak bierze górę, wspina się po strunach głosowych ku długiemu językowi lub zsuwa po przykrótkich palcach na klawiaturę komputera i daje upust gorzkim emocjom.
Tak było na przykład po przeczytaniu wywiadu o himalaizmie i himalaistach z profesorem Jackiem Hołówką. Ów wywiad, który ukazał się w ubiegły piąson (dawny weekend) na łamach gazetowego Magazynu Świątecznego, oburzył mnie do tego stopnia, że nie byłem w stanie powstrzymać się przed soczystym i osobistym komentarzem, który wylałem z siebie w polu do tego przeznaczonym zaraz po tej wątpliwie przyjemnej lekturze.
A konkretnie oburzyło mnie, że człowiek uchodzący za etyczny autorytet i ewidentnie się za niego uznający, może mówić takie rzeczy. Nie rozumiem, jak profesor filozofii może oceniać czyjąś postawę, drogę życiową, pasję itd. w tak radykalny sposób. Rozumiem, że rubaszny gość pod budką z piwem może sobie rzucić w przestrzeń, że "wszyscy alpiniści to chuje", ale kiedy robi to - oczywiście w białych rękawiczkach - etyk i filozof, na łamach gazety uznawanej za najbardziej opiniotwórczą w Polsce, to autentycznie zalewa mnie krew. I w żadnym razie nie bronię tu alpinistów, bo możliwe, że rzeczywiście jest to banda efekciarskich egoistów, pasożytów i straceńców zaślepionych żądzą sukcesu. Jednak nawet gdybym tak uważał, nigdy nie pozwoliłbym sobie na to, żeby wydać taki osąd publicznie. Bo co jeśli nie miałbym racji?
Wielka była więc moja radość kiedy w ostatnią sobotę otworzyłem ten sam magazyn, jednak o jakże innej zawartości. Ktoś w "gazecie" poszedł chyba po rozum do głowy i postanowił skonfrontować hołówkowy lincz z wyważonym komentarzem na temat alpinistów i alpinizmu (tudzież himalaistów i himalaizmu) innego naukowca (żeby było śmieszniej członka tej samej co Hołówka Polskiej Akademii Nauk) Andrzeja Paczkowskiego. Jego słowa w pełni ukoiły moją złość, a jedyne co we mnie pozostało to współczucie dla prof. Hołówki i szczere życzenia dla niego, żeby któregoś dnia wygrzebał się z książek, wyszedł ze swojego gabinetu i ruszył przed siebie. Najlepiej w góry.
Nie mogę nie wspomnieć o trzecim (anty)bohaterze tego krótkiego wpisu - Jacku Hugo-Baderze. To w końcu od jego książki o tragedii pod Broad Peak zaczęła się debata o himalaizmie na łamach GW. Może nie byłem dotychczas jego wielkim fanem, ale mimo wszystko śledziłem jego teksty z przyjemnością. Jednak "Długi film o miłości..." to zmienił. Czytając nie mogłem oprzeć się wrażeniu, jakbym był świadkiem losów rozkapryszonego dzieciaka, z którym nie chcą się bawić starsi koledzy, a on robi im w związku z tym na złość. Tak, "Długi film..." i wszystko to co Jacek Hugo-Bader robi dookoła niego przypomina mi prywatną krucjatę przeciwko ludziom, których on uważa za gorszych, bo oni uważają go...za gorszego. Paranoja!
Niezwykle celnie podsumował całe to sztucznie wytworzone przez JHB zamieszanie bystry internauta komentując pod wywiadem z prof. Hołówką: "Szkoda, że pan Hugo-Bader nie zapytał pana profesora, czy etycznym jest ciągłe odgrzewanie tragedii pod Broad Peak dla zwiększenia promocji swojej książki." No po prostu nic dodać-nic ująć!
Niestety, tak jest:( Przy okazji każdego prawie wydarzenia w tej dziedzinie pojawiają się zaraz hejterzy. Nie rozumiem tego, bo dla mnie każda pasja jest czymś wspaniałym, a góry... a góry to góry.
OdpowiedzUsuńOj tak, kto był na Mardule, ten wie! ;-)
UsuńTrudno zrozumieć pasjonata, nie mając w głowie żadnej pasji
OdpowiedzUsuńLepiej się tego nie dało ująć!
Usuń