sobota, 20 grudnia 2014

Miłość



Nic nie rozumiem. Najpierw odechciało mi się biegać, a jak już w końcu wróciła mi ochota do treningów, dla odmiany odechciało mi się pisać. I jak tu prowadzić biegowego bloga?! Do kitu z takim blogiem!

A wszystko to w czasie, kiedy powinienem robić podsumowanie: zarówno biegowego roku jak i pierwszych urodzin samego bloga. Ale wiecie co? Chrzanię to! Nie będzie żadnych podsumowań. Będzie o tym co tu i teraz. A tu i teraz jest całkiem nieźle. W sercu zapał, w głowie plany, w łydkach moc, a w – jak to się nieładnie mówi – dupie ogień!

Jestem w górach, moich ukochanych górach! Bieganie po górach zawsze wyzwala we mnie coś co powoduje, że miłość do biegania rodzi się na nowo – nawet wtedy gdy na nizinach jest ze mną, z moją formą i z moimi chęciami już całkiem źle. Energiczne zbiegi, na których wyobrażam sobie, że jestem Marcinem Świercem, podejścia, podczas których drobię kroczki jak Anton Krupicka, płaskie odcinki wymagające żelaznej konsekwencji – wszystko to sprawia, że bieganie wraca na swoje właściwe tory. 

Chciałbym napisać, że w górach wraca mi pasja biegania. Ale nie, to nie jest pasja. Pasja ma w sobie coś demonicznego, a to co teraz czuję to najprawdziwsza miłość. Miłość do ruchu, do przyrody, do swoich myśli, do niedoskonałego ciała, do przeszłości, przyszłości i teraźniejszości. Miłość do świata po prostu…

czwartek, 4 grudnia 2014

Maratona di Firenze 2014

Pewien znajomy pisarz, a dawniej przewodnik po Toskanii, opowiedział mi kiedyś zabawną anegdotkę. Otóż pewnego razu przyszło mu opiekować się przez tydzień grupą turystów zza oceanu. Wszystko szło zgodnie z planem, turyści byli szczęśliwi i z przyjemnością odkrywali uroki Chianti i okolic, jednak na kilka dni przed planowanym powrotem do domu ogarnął ich lekki niepokój. Zwrócili się więc do przewodnika z pytaniem: "Dario, jesteśmy zachwyceni tym, jak się nami opiekujesz - pokazałeś nam najpiękniejsze zakątki tej krainy, odkryłeś przed nami tajemnice Sieny, bardzo ci dziękujemy. Martwimy się tylko, że jeśli jeszcze kilka kolejnych dni spędzimy w Firenze, nie starczy nam czasu na Florencję. A przecież czytaliśmy o niej tyle dobrego przed przylotem do Włoch...".


A zatem, po tym krótkim i niezwiązanym z tematem wprowadzeniu, przenieśmy się do Florencji-Firenze, na najstarszy włoski maraton. Musicie przy tym wiedzieć, że "najstarszych maratonów we Włoszech" jest wiele. Rzymski jest najstarszy, turyński też jest najstarszy i florencki - co oczywiste - też jest najstarszy. I nie jest ważne, kiedy odbyła się pierwsza edycja, kluczowe jest to, skąd jest osoba, która ci to mówi. A że tym razem mówił rodowity fiorentino, nie mogło być inaczej: najstarszy w Italii jest maraton florencki - Maratona di Firenze - i basta!


Oprócz tego, że najstarszy (warto w tym miejscu zaznaczyć, że starsze od niego są tylko: rzymski, turyński i - szczycący się mianem... najstarszego we Włoszech - Maratona del Mugello), maraton florencki jest również najpiękniejszy. No może odrobinę piękniejszy jest tylko ten rzymski... Wszystko wskazuje więc na to, że z pięknem i z wiekiem włoskich maratonów jest trochę jak z jajkiem i kurą - pewnie nigdy nie dowiemy się, co było pierwsze!


Maraton florencki to wyjątkowe wydarzenie. I to nie tylko dlatego, że trasa gwarantuje prawdopodobnie największe nasycenie mijanych dzieł sztuki i pereł architektury na kilometr. Maraton florencki jest wyjątkowy również dlatego, że przy całej swojej "masowości" (w tym roku wystartowało ponad 10 tysięcy ludzi) zachowuje niezwykle urokliwy, kameralny charakter. Właściwie tylko pierwszych kilka kilometrów prowadzi szerokimi arteriami, później są już głównie wąskie, klimatyczne uliczki, bulwary nad rzeką Arno, wspaniały park delle Cascine, czy trzy florenckie mosty (w tym słynny Ponte Vecchio). Wszystko kończy upojny dla zmysłów, kilkukilometrowy finisz przez centrum miasta wzdłuż najważniejszych turystycznych szlaków z punktem kulminacyjnym u stóp zapierającej dech w piersi katedry Santa Maria del Fiore. Wszystko zaś kończy meta jak z baśni na placu Santa Croce.

La Gazetta dello Sport

Jednocześnie Florencja nie jest dla biegaczy idealnym miejscem do bicia życiówek. Po pierwsze dlatego, że na trasie pełno jest skrętów i zakrętów, a mała przepustowość uliczek potęguje tłok. Po drugie, przyjeżdżając tu możesz mieć pewność, że ostatnich dni przed maratonem nie spędzisz odpoczywając. Będziesz chodzić. Dużo chodzić. A jak wiadomo intensywne chodzenie to nie jest najlepszy akcent treningowy tuż przed startem. Po trzecie... pasta, pizza i chianti. Jasne, że carboloading, jasne że ładowanie węglowodanami, jasne że lepsze krążenie. Jednak trzy dodatkowe kilogramy po dwóch dniach zapoznawczych z miastem to nie jest to czego biegacz potrzebuje przed maratonem najbardziej. No chyba, że potrafisz się powstrzymać. I przybywasz z Kenii. A najlepiej jak nazywasz się Asbel Kipsang. Wtedy nie straszne ci małe grzeszki, zmiatasz całą stawkę i wygrywasz zawody z czasem 2.09'55. Ale jeśli nie, to lepiej sobie odpuść - jedz , pij, kochaj i... po prostu ciesz się we Florencji bieganiem!


Jednak tegoroczna edycja Maratona di Firenze to nie tylko piękne momenty. Na kilometr przed metą zasłabł 38-letni wytrawny biegacz, Luigi Ocone. Zmarł pomimo natychmiastowej pomocy medycznej. Prawdopodobną przyczyną było zatrzymanie akcji serca. Nie miało znaczenia, że był doświadczonym zawodnikiem, że należał do klubu sportowego, że regularnie przechodził kompleksowe badania. Nota bene, już sam udział we florenckim maratonie był obwarowany obowiązkiem dostarczenia lekarskiego certyfikatu potwierdzającego zdolność do uczestnictwa w biegu. I - jak wszyscy - Luigi go dostarczył. To wszystko nie miało znaczenia, po prostu tym razem trafiło na niego. I to na kilometr przed metą...


To co uważam za piękne w całej tej tragedii to zachowanie ludzi. Bliscy Luigiego publicznie podziękowali za ekspresową akcję reanimacyjną, a media obeszły się ze smutną wieścią z względnym szacunkiem dla zmarłego. Raczej nie odczuło się atmosfery szukania sensacji i żerowania na ludzkiej krzywdzie. Po prostu pożegnano człowieka, pożegnano sportowca. Mam nadzieję, że i my dojrzejemy kiedyś do takiego zachowania. Może stanie się to po tym jak Henryk Szost zdobędzie w 2016 roku złoto olimpijskie, tak jak Stefano Baldini 10 lat temu w Atenach...