środa, 25 marca 2015

Saucony Kinvara 3 - opinia

Pierwszego dnia astronomicznej wiosny 2015 roku plan treningu zakładał 17 kilometrów leśną ścieżką w spokojnym tempie i w dobrym towarzystwie. Biegnę z przyjacielem - tym samym, który 6 lat temu namówił mnie do pokonania pierwszego maratonu. Jest bezwietrznie, świeci słońce, i tylko poranny chłód wciąż trzyma - moja jedna warstwa to jednak za mało, trzeba było zarzucić na grzbiet coś jeszcze... Ale już za późno, jesteśmy w połowie drogi do lasu, tniemy powietrze równym krokiem, a nasze biegowe buty ledwie muskają twardy, zimny asfalt.

- Mam dziś ochotę się rozerwać!
- Myślisz, że to dobry moment?
- Po 2 latach i 2 tysiącach kilometrów to chyba żaden wstyd?
- To zależy, czy to były dobre 2 lata...
- Najlepsze! W tym życiówki w maratonie, półmaratonie i w biegu na dychę...
- No to nie ma o czym mówić. Rozerwij się, już najwyższa pora!

No i jak powiedział, tak zrobił. Mój wysłużony treningowo-wyścigowy lewy Saucon Kinvara rozerwał się w miejscu, w którym w obutej w niego stopie środkowa część łączy się z paliczkami. Rana, choć jest szarpana, wygląda jak cięta. Ma ze dwa centymetry długości i ogromny potencjał do postępowania. Można by było próbować ją kleić, ale nie będę tego robił. W końcu Saucon jest już biegowym weteranem, a weterani nie lubią by ich ściągać z pola bitwy. Dobiegam go do końca, do ostatniej nitki trzymającej cholewkę w jednym kawałku.

Jestem emocjonalnym typem biegacza i przyzwyczajam się do sprzętu, w którym biegam. W miarę możliwości dbam o niego, a kiedy dowiaduję się, że wyszedł inny, lepszy model jakiegoś elementu wyposażenia, zamiast od razu lecieć do sklepu, przyglądam się temu, który już mam i staram się dostrzec w nim tyle zalet, by nie pragnąć nowego. Nie inaczej było z parą butów Saucony Kinvara, które przyleciały do mnie ponad dwa lata temu z Kanady, i przez cały ten czas było wiele pokus, by uznać je za niepotrzebne lub nie dość dobre i upchnąć na dno szafy. Coś jednak sprawiało, że prawie za każdym razem, gdy stawałem przed wyborem, które buty założyć na trening lub start, moje stopy ostatecznie lądowały w przytulnym, ciemnym wnętrzu żółtych wyścigówek. I zwykle bardzo dobrze na tym wychodziły!



W Sauconach trenowałem i startowałem właściwie bez przerwy, z małymi wyjątkami na biegi górskie. W poprzednim roku poprawiłem w nich swoje dotychczasowe rekordy życiowe na dystansach: 10 kilometrów (Bieg Raszyński, 41:03), półmaratonu (Półmaraton Pabianicki, 1:31:22) i maratonu (Maraton Łódzki, 03:22:34). Sprawdziły się na wszystkich rodzajach nawierzchni i we wszelkich możliwych warunkach atmosferycznych. Biegałem w nich latem i zimą, w deszczu i w śniegu, czasem po błocie a czasem po lodzie. Nigdy nie sprawiły mi najmniejszego zawodu, doskonale sprawdzały się zarówno na szybkich treningach na bieżni jak i na długich wybieganiach brzegiem Wisły czy po podlaskich bezdrożach. 



Kinvary to doskonałe połączenie obuwia tradycyjnego z nurtem minimalistycznym. Według mnie to buty wręcz idealne dla tych, którzy chcieliby przejść na minimalistyczną stronę mocy, ale trochę się boją. Stopy są w nich nieźle amortyzowane, za to nieszczególnie stabilizowane. Dzięki temu biegnąc mamy poczucie pełnej kontroli nad tym, co się dzieje tam na dole. W Kinvarach łatwo można więc przybliżyć się do ziemi, dopracować technikę i zrobić tym samym ostatni krok w kierunku biegowego minimalizmu. Nie ryzykując zanadto kontuzji, bo to naprawdę bardzo bezpieczne i przyjazne biegaczowi buty.

Nie wiem, czy zdążę w nich dobiegać ten sezon do końca, zanim rozerwą się na amen. Marzeniem byłoby pożegnać się hucznie nową życiówką z palcami na wierzchu na mecie maratonu w Koszycach w październiku. Gdyby jednak okazało się, że będziemy musieli rozstać się wcześniej i nie doczekamy kolejnego wspólnego medalu, na pewno będę miał z biegania w moich żółtych Saucony Kinvara same dobre wspomnienia. I będę je gorąco polecał wszystkim biegającym znajomym. A kto wie, może kiedyś znów będzie mi dane w nie wskoczyć i pobiec przed siebie... Nie miałbym nic przeciwko!          

niedziela, 15 marca 2015

Ultra-Trejl du Warsowi

Punktualnie o 9 rano 15 marca 2015 roku siedemnastu śmiałków wyruszyło z parkingu przy ulicy Bartyckiej w Warszawie zmierzyć się z niezwykłym i prawdopodobnie bezprecedensowym wyzwaniem. Zadanie, które nakreśliła im liderka grupy Ewa Siwoń, polegało na zdobyciu biegiem pięciu szczytów formacji zwanej w pewnych kręgach Koroną Warszawy. Były to: Kopa Cwila, Górka Szczęśliwicka, Górka Moczydłowska, Góra Gnojna oraz Kopiec Czerniakowski. Przedstartowe szacunki wskazywały na to, że osiągnięcie celu będzie wymagało od dzielnych biegaczy pokonania około 34 morderczych kilometrów po miejskiej dżungli. Zapraszamy na naszą relację z wydarzenia okrzykniętego z francuska "Ultra-Trejl du Warsowi"!


Pierwsze kilometry przebiegły nadzwyczaj spokojnie, grupa biegła w zwartym szyku, pewnie i żwawo. Niecodzienny widok ponad tuzina atletów przemykających niczym cienie przez najbardziej niebezpieczne rewiry miasta, wzbudzał podziw przechodniów. Południowy wiatr, w tej chwili jeszcze niemocny by zaszkodzić naszym śmiałkom, dął im w harde oblicza zwiastując jednocześnie istną przeprawę przez mękę na końcowym fragmencie trasy. Będą wtedy zmęczeni, nadbiegną z północy, ujmując rzecz z pewną dawką ironii - będzie im wówczas z wichrem do twarzy... Jednak zostawmy te rozważania, wszak obecnie są w pełni sił, skoncentrowani i pewni każdego pokonywanego kroku. W niespełna pół godziny od startu dotarli do pierwszego szczytu - ursynowskiej Kopy Cwila!

Moment zdobycia Kopy Cwila

Nagle ziemia zadudniła, i to nie było tup tup, to było jak przemarsz wojsk, jak stado jaguarów spuszczonych ze smyczy, istne bum bum! To nasi śmiałkowie puścili się w dół ku Dolince Służewieckiej niczym kołczan indiańskich strzał wystrzelony na raz, niczym rodzina jastrzębi nurkująca z przestworzy by dopaść swoją ofiarę. Nie minęło dziesięć sekund, a już zmierzali w stronę przejścia podziemnego pod ulicą Puławską. To ciemne, złowrogie miejsce mogło oznaczać tylko jedno...

Podziemia prowadzące do Mordoru

Mordor! Wbiegli w ten nieprzyjazny świat konstrukcji ze szkła i hartowanej stali, podziemnych parkingów, ogromnych logotypów na szczytach biurowców, służbowych opli insignia i kantyn smakujących glutaminianem sodu. Do pokonania mieli zawsze niebezpieczną przełęcz nad ulicą Marynarską, wąskie chodniki ulicy Postępu, i wreszcie rejon zwany "Sercem Mordoru" oraz imperium korpokorków - ulicę Domaniewską.

Przełęcz nad Marynarską
Widok z przełęczy

Serce Mordoru - ulica Domaniewska


Jednak naszym śmiałkom biurowe ostępy niestraszne, i już wkrótce minęli granice tych złowieszczych ziem. Teraz wkroczyli w znacznie przyjaźniejszy rewir warszawskich Włoch, dokąd dotarli granią nasypu torów kolejowych oraz tunelem linii prowadzącej na lotnisko. Do drugiego szczytu - Górki Szczęśliwickiej - zostało już naprawdę niewiele. Tylko minąć oś ulicy Grójeckiej!



 

Drugi szczyt okazał się zgoła trudniejszy do zdobycia niż pierwszy. Nie dość, że w nogach naszych śmiałków odłożyło się już kilka kilometrów więcej, to i podejście okazało się znacznie bardziej wymagające. Partia szczęśliwickich regli była jeszcze stosunkowo łaskawa, jednak wyższe piętra zmusiły biegaczy do wzmożonego wysiłku. Najpierw kamienne schody, a później spektakularna wspinaczka wykończyły ich do tego stopnia, że na szczycie próżno było wskazać jedną osobę zdolną by miarowo oddychać.


 
Górka Szczęśliwicka zdobyta! Można gnać dalej. Jednak w szeregi grupy wdaje się na tym etapie już nie tylko zmęczenie ale i powątpiewanie, czego przykrym efektem staje się rezygnacja kilku uczestników wyprawy. Na szczęście organizatorka Ewa Siwoń dostaje meldunek, że na kolejnym szczycie - Górce Moczydłowskiej - już oczekuje wsparcie. Grupa znów jest w dobrym nastroju, co przypieczętowuje pamiątkowe zdjęcie dyrekcji Ultra-Trejl du Warsowi - głównej organizatorki oraz kierownika działu promocji - przy ulicy Na Bateryjce, której to nazwa w sympatyczny sposób nawiązuje do temperamentu obojga.



Dalej trasa wiedzie wśród dobrze już nam znanych miejskich krajobrazów: przejść podziemnych, chodników wzdłuż głównych arterii, a także w okolicach torów kolejowych. Tylko ulica Armatnia nieco zaskakuje swoim kameralnym charakterem i ukrytymi podwórkami, które sprawiają wrażenie, jakby czas zatrzymał się na nich kilkadziesiąt lat temu. Grupa pobiegła po kocich łbach w kierunku północnym.



Przenieśmy się teraz piorunem do Parku Moczydłowskiego. To co się tam dzisiaj wydarzyło, to była najprawdziwsze poezja biegania. Z jakąż oni gracją pokonali kilkaset metrów karkołomnego podbiegu pod tamtejszą górkę. Te dziarskie susy, ta praca rąk niczym ruch wahadeł amerykańskich szybów naftowych, ten rozdzierający trzewia oddech, którego każde tchnienie było skalkulowane na ten jeden moment nadludzkiego wysiłku. Zespół kilkunastu postaci przypuszczających trzeci już dzisiaj atak szczytowy z daleka wyglądał jak wataha wilków goniąca swoją ofiarę. A ich ofiarą był szczyt!

 

Nasi herosi nie zabawili jednak na górze zbyt długo. Już po chwili znów rączo gnali po pokrytym zieloną murawą zboczu, tym razem w dół. Kierowali się w kierunku Cmentarza Powązkowskiego, dalej ulic Stawki i Sanguszki aż po jakimś czasie dotarli do zbocza skarpy, z której spoglądało na nich spowite późnozimowym rozleniwieniem warszawskie Stare Miasto. A to znak, że przedostatni szczyt na trasie Ultra-Trejl du Warsowi już tuż tuż!

 

Góra Gnojna, choć stroma, okazała się dla naszych biegaczy przysłowiową pestką. Wbiegli na nią energicznie jak źrebaki, zrobili kilka zdjęć do archiwum wyprawy, by już po chwili sunąć rytmicznie wzdłuż Wisły w kierunku południowym. Tak jak się obawiano, czołowy wiatr bardzo utrudniał ekspedycję, jednak śmiałkowie nie od tego są śmiałkami by złamał ich zwykły wicher. Zaraz minęli Most Świętokrzyski, pomnik Syreny, Most Poniatowskiego, świeżo wyremontowany bulwar na wysokości Powiśla, by po chwili wbić się w dzikie zarośla nieopodal Portu Czerniakowskiego. To już tylko 2 kilometry do mety!

 

Jeszcze tylko Czerniakowska, jeszcze tylko skręt w lewo w Bartycką, dosłownie w locie przeskakują na drugą jej stronę, mijają parking, z którego kilka godzin wcześniej wystartowali, jeszcze tylko 350 schodów prowadzących na szczyt Kopca Czerniakowskiego i... jeeeeeest, sąąąąąą, zrobili to!!! Przebiegli 34 kilometry, zdobyli Biegową Koronę Warszawy, dotarli do samej mety! Bohaterowie!!! I tylko duma może nas rozpierać, że są ludzie, którym się chce. Którym się chce wymyślać, realizować takie przedsięwzięcia a później się nimi cieszyć! 



Na koniec tego niezwykłego dnia i niecodziennego wydarzenia, każdy z bohaterów otrzymał od szacownej organizatorki jeszcze bardziej niecodzienny medal - wykonane ręcznie piernikowe serce z wylukrowanym skrótem UTW, od Ultra-Trejl de Warsowi. Dla takich chwil warto żyć. I Warszawa uroniła łzę, gdy zobaczyła, co też się tu dzisiaj wydarzyło...


***

WYDARZENIE ZAINSPIROWANE PROJEKTEM "KORONA WARSZAWY"

piątek, 13 marca 2015

Zimowy Ultramaraton Karkonoski 2015

Nagle poczułem się lekko. Zniknął gdzieś ciężar nabitych ud, łydki odzyskały sprężystość, a ramiona znów pracowały na najwyższych obrotach. Z dumnie wypiętą piersią gnałem w dół karpackiego deptaka, stopy w pełnym pędzie lekko tylko muskały równy asfalt, a łokcie dziarsko dźgały zostawiane za plecami powietrze. Mijane dzieci patrzyły zdziwione zza trzymanych w małych dłoniach patyków spowitych watą cukrową, a dorośli nieśmiało oklaskiwali kolejnego śmiałka, który swym ostatnim zbiegiem żegnał się z niezwykłą 52-kilometrową trasą ZUK-a. Czułem się szczęśliwy.

Fot. Wojtek Łużniak

"A co to ten ZUK?" - zapytał mnie w sms-ie kolega w odpowiedzi na triumfalną wiadomość, jaką wysłałem mu chwilę po minięciu linii mety. Najpierw wpisał hasło w wyszukiwarkę, ale wyskoczyły mu setki zdjęć lubelskiego dostawczaka, więc dał za wygraną. Odpisałem mu, że Zimowy Ultramaraton Karkonoski - w skrócie ZUK - to najpiękniejszy bieg, w jakim kiedykolwiek uczestniczyłem. A nawet nie bieg, a w ogóle jedno z najpiękniejszych wydarzeń w moim życiu.

Fot. Iwona El Tanbouli-Jabłońska

Albowiem ZUK to nie tylko piękna trasa w pięknych Karkonoszach, ale przede wszystkim piękni ludzie o pięknych sercach. Piękna jest też idea, dla której tłum biegaczy już drugi rok z rzędu zebrał się początkiem marca w Karpaczu, by wspólnym biegiem uczcić pamięć o Tomku Kowalskim, znakomitym himalaiście i ultramaratończyku, który dwa lata temu pozostał w ukochanych górach na zawsze...     

Nie byłoby ZUK-a gdyby nie narzeczona Tomka Agnieszka, jego wspólniczka Ania, rodzina i dziesiątki przyjaciół. To oni stoją za całą organizacją, za każdym wydrukowanym numerem startowym, za każdym znacznikiem na trasie, za każdą obraną pomarańczą, później łapczywie połykaną przez uczestników na punkcie odżywczym w Domu Śląskim pod Śnieżką, wreszcie za każdym ręcznie wykonanym medalem, który w sobotni wieczór dumnie prezentował się na piersiach tych, którzy raptem kilka godzin wcześniej dotarli do mety w Karpaczu.

Fot. Wojtek Łużniak

Przy czym ZUK jest równie piękny co trudny. 52 kilometry same w sobie robią wrażenie, jednak kiedy dorzucimy do tego kopny śnieg miejscami sięgający kolan, wiatr i trudne technicznie trawersy, okaże się, że teoretycznie wygórowany limit 11 godzin na ukończenie wcale nie jest nieuzasadniony. Tym bardziej zasługuje na szacunek fakt, że z 245 startujących osób, tylko pięć nie dotarło do mety.

ZUK to moja wielka biegowa miłość od pierwszego wejrzenia, to moc pięknych wspomnień, cudownych ludzi i wielkich emocji. By choć na chwilę do nich wrócić, codziennie rozkładam papierową mapę trasy i staram się sobie przypomnieć, co robiłem lub widziałem w jakimś jej punkcie. I wiecie co? Odpowiedź jest zawsze taka sama: biegłem i patrzyłem na góry. Po prostu biegłem i patrzyłem na góry...

Fot. Krzysztof Lisowski

środa, 4 marca 2015

O czwartej nad ranem

Ciemna noc, mgła, mokry śnieg i zdradliwy lód pod stopami. Do tego strach, strach o wielkich oczach, dużo większych niż snopek światła czołówki wstydliwie wypatrujący pewnej drogi pod moimi niepewnymi stopami. Strach zupełnie nieuzasadniony, bo przecież las o czwartej nad ranem wcale nie jest niebezpieczny. Niebezpieczna jest tylko wyobraźnia. Biegnę przed siebie...

Niby jestem sam, ale dobrze wiem, że dookoła mnie dzieje się życie. Leśne życie. Nie widzę dalej niż na trzy metry, mgła zdaje się gęstnieć, a noc wcale nie ma zamiaru ustąpić brzaskowi. A zatem przede mną jeszcze przynajmniej godzina ciemności. Biegnę na wschód, w kierunku Przełęczy Małastowskiej, Banicy i Jasionki. Po drodze nie spotkam nikogo, będę tylko ja, drzewa i ciemność. Tylko raz usłyszę szelest w krzakach i na chwilę przyłączy się do mnie biegnące tuż obok coś. Lecz trzask łamanych gałęzi nie potrwa długo, po kilkunastu sekundach każde z nas pobiegnie w swoją stronę. A ja znowu będę sam.

Niebieski szlak jest kapryśny. Raz biegnie w dół, raz w górę. Jego fragmenty pamiętają jeszcze biegówkowiczów, którzy w czasie ferii zimowych zostawili tu swój ślad. Po ubitym leci się sprawnie, za to miejsca, w które dociera więcej słońca zamieniły się w bagno. W tym samym czasie gdzieniegdzie w cieniu trwają jeszcze niewielkie zaspy. Nagle jebut, w jedną z nich właśnie wpadłem, i wyłożyłem się jak długi. Noga weszła w miękki śnieg gładko i aż po kolano, stopa zakleszczyła się o gałąź i nie było ratunku, trzeba było się zbierać. Na osłodę po chwili dostrzegłem na drzewie drogowskaz, do Banicy już tylko niecałe 3 kilometry.

To zabawne, że po kilku kilometrach i kilkudziesięciu minutach spędzonych na łonie, łasce i niełasce tajemniczego, ciemnego lasu, równie ciemna asfaltowa droga pośrodku niczego nagle jawi się jako ostoja bezpieczeństwa. Człowiek jednak jest naiwny! Ale co tu poradzić, kiedy po wyskoczeniu z mrocznej gęstwiny naprawdę zrobiło mi się lżej... Przemknąłem sprawnie obok skrętu na Gładyszów i pognałem dalej w kierunku Krzywej. A w powietrzu czuć było, że lada moment może rozbłysnąć dzień.  

Aż do teraz nie wiedziałem, że w Krzywej są latarnie. Zawsze bywałem tu za dnia. Kilka domów i stodół, cerkiew i tablica reklamująca park linowy, wszystko to wyglądało teraz inaczej. Światło paliło się tylko w jednej chacie, tej najskromniejszej. Za to psy szczekały wszystkie, sprawiały wrażenie przekazywać mnie sobie nawzajem. Sąsiad sąsiadowi, jeden milkł, drugi zaczynał, prawdziwe braterstwo łańcucha. Pomyślałem sobie, że są moimi kibicami, tak głośno szczekały...

W Jasionce psy ujadały jeszcze głośniej, za to słynne szczęśliwe krowy jeszcze spały. Gdybym miał jeszcze kiedyś w życiu zjeść mięso, mam nadzieję, że byłoby to mięso właśnie z tych krów. Biegłem dalej drogą wzdłuż ich rozległych pastwisk w kierunku Czarnego, kiedy nagle zdałem sobie sprawę, że nastał świt. I zniknęła mgła. Było pięknie. 

Droga do Czarnego to zaledwie kilka kilometrów, a na dodatek wiedzie głównie w dół. Czułem, że wbiegam w dzień coraz szybciej. Kilkanaście minut później byłem już tam, dokąd cały czas zmierzałem. Za plecami zostawiłem pracownię ceramika i samotną, senną bacówkę, zaś przede mną ukazała się przeprawa przez rzekę Wisłokę. W tym miejscu szutrówka skręca w lewo w kierunku Długiego. Można też polecieć prosto, i dotrzeć do Radocyny, gdzie w czerwcu i lipcu serwują najlepsze naleśniki i pierogi z borówkami, lepsze nawet niż w Ustrzykach.

I właśnie tam na rozstaju dróg nastąpił kres mojej niezwykłej, biegowej wycieczki. To tam umówiłem się z zaprzyjaźnioną ekipą badawczą, która tuż przed szóstą zgarnęła mnie do ciepłego, terenowego samochodu. I to był koniec biegania. Dalej poturlaliśmy się już na czterech kółkach obserwować, jak wraz z dniem budzi się ze snu cudowne życie dzikich, beskidzkich ostępów...