środa, 4 marca 2015

O czwartej nad ranem

Ciemna noc, mgła, mokry śnieg i zdradliwy lód pod stopami. Do tego strach, strach o wielkich oczach, dużo większych niż snopek światła czołówki wstydliwie wypatrujący pewnej drogi pod moimi niepewnymi stopami. Strach zupełnie nieuzasadniony, bo przecież las o czwartej nad ranem wcale nie jest niebezpieczny. Niebezpieczna jest tylko wyobraźnia. Biegnę przed siebie...

Niby jestem sam, ale dobrze wiem, że dookoła mnie dzieje się życie. Leśne życie. Nie widzę dalej niż na trzy metry, mgła zdaje się gęstnieć, a noc wcale nie ma zamiaru ustąpić brzaskowi. A zatem przede mną jeszcze przynajmniej godzina ciemności. Biegnę na wschód, w kierunku Przełęczy Małastowskiej, Banicy i Jasionki. Po drodze nie spotkam nikogo, będę tylko ja, drzewa i ciemność. Tylko raz usłyszę szelest w krzakach i na chwilę przyłączy się do mnie biegnące tuż obok coś. Lecz trzask łamanych gałęzi nie potrwa długo, po kilkunastu sekundach każde z nas pobiegnie w swoją stronę. A ja znowu będę sam.

Niebieski szlak jest kapryśny. Raz biegnie w dół, raz w górę. Jego fragmenty pamiętają jeszcze biegówkowiczów, którzy w czasie ferii zimowych zostawili tu swój ślad. Po ubitym leci się sprawnie, za to miejsca, w które dociera więcej słońca zamieniły się w bagno. W tym samym czasie gdzieniegdzie w cieniu trwają jeszcze niewielkie zaspy. Nagle jebut, w jedną z nich właśnie wpadłem, i wyłożyłem się jak długi. Noga weszła w miękki śnieg gładko i aż po kolano, stopa zakleszczyła się o gałąź i nie było ratunku, trzeba było się zbierać. Na osłodę po chwili dostrzegłem na drzewie drogowskaz, do Banicy już tylko niecałe 3 kilometry.

To zabawne, że po kilku kilometrach i kilkudziesięciu minutach spędzonych na łonie, łasce i niełasce tajemniczego, ciemnego lasu, równie ciemna asfaltowa droga pośrodku niczego nagle jawi się jako ostoja bezpieczeństwa. Człowiek jednak jest naiwny! Ale co tu poradzić, kiedy po wyskoczeniu z mrocznej gęstwiny naprawdę zrobiło mi się lżej... Przemknąłem sprawnie obok skrętu na Gładyszów i pognałem dalej w kierunku Krzywej. A w powietrzu czuć było, że lada moment może rozbłysnąć dzień.  

Aż do teraz nie wiedziałem, że w Krzywej są latarnie. Zawsze bywałem tu za dnia. Kilka domów i stodół, cerkiew i tablica reklamująca park linowy, wszystko to wyglądało teraz inaczej. Światło paliło się tylko w jednej chacie, tej najskromniejszej. Za to psy szczekały wszystkie, sprawiały wrażenie przekazywać mnie sobie nawzajem. Sąsiad sąsiadowi, jeden milkł, drugi zaczynał, prawdziwe braterstwo łańcucha. Pomyślałem sobie, że są moimi kibicami, tak głośno szczekały...

W Jasionce psy ujadały jeszcze głośniej, za to słynne szczęśliwe krowy jeszcze spały. Gdybym miał jeszcze kiedyś w życiu zjeść mięso, mam nadzieję, że byłoby to mięso właśnie z tych krów. Biegłem dalej drogą wzdłuż ich rozległych pastwisk w kierunku Czarnego, kiedy nagle zdałem sobie sprawę, że nastał świt. I zniknęła mgła. Było pięknie. 

Droga do Czarnego to zaledwie kilka kilometrów, a na dodatek wiedzie głównie w dół. Czułem, że wbiegam w dzień coraz szybciej. Kilkanaście minut później byłem już tam, dokąd cały czas zmierzałem. Za plecami zostawiłem pracownię ceramika i samotną, senną bacówkę, zaś przede mną ukazała się przeprawa przez rzekę Wisłokę. W tym miejscu szutrówka skręca w lewo w kierunku Długiego. Można też polecieć prosto, i dotrzeć do Radocyny, gdzie w czerwcu i lipcu serwują najlepsze naleśniki i pierogi z borówkami, lepsze nawet niż w Ustrzykach.

I właśnie tam na rozstaju dróg nastąpił kres mojej niezwykłej, biegowej wycieczki. To tam umówiłem się z zaprzyjaźnioną ekipą badawczą, która tuż przed szóstą zgarnęła mnie do ciepłego, terenowego samochodu. I to był koniec biegania. Dalej poturlaliśmy się już na czterech kółkach obserwować, jak wraz z dniem budzi się ze snu cudowne życie dzikich, beskidzkich ostępów... 

1 komentarz: