sobota, 26 września 2015

Wszystko się popieprzyło, wszystko się poukładało.

Zbiegałem pewnie, ale bezpiecznie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Zostawiłem za plecami już 25 kilometrów trasy i najwyższe szczyty Tatr Zachodnich. Przy tym co było za mną, zbieg do schroniska Ornak był jak bułka z masłem. Bardzo śliskim masłem. Wcześniej i wyżej, hen na grani, kamienie były suche, za to w zalesionych niższych partiach, miejscami pojawiła się na nich wilgoć. A mokry kamień to coś, przed czym nie ochroni cię żaden bieżnik. Drogi ratunku są dwie: biec zachowawczo, właściwie iść, lub gnać w dół tak szybko, żeby tylko leciutko muskać ziemię. Ja wybrałem coś pomiędzy. Krok przy którym stopa ma z podłożem dłuższy kontakt. Wystarczająco długi, żeby wystrzelić cię w powietrze jak armata cyrkowego akrobatę.

Do dziś nie wiem, co tam się stało. Pamiętam tylko, że wiedziałem, że do pierwszego punktu kontrolnego został już tylko kawałeczek. Przy czym nie straciłem koncentracji, wydawało mi się, że kontroluję każdy krok. Ocknąłem się leżąc obok ścieżki ze świadomością, że właśnie wykręciłem połówkę hardflipa z lądowaniem na kamieniu. Drugi, nieco mniejszy głaz, leżał jakieś pięć centymetrów od miejsca, w które łupnąłem głową. Pieprzony, cyrkowy akrobata! Jeszcze leżąc, obmacałem się cały, szukając złamań. Przy czym nie pytałem się sam siebie, "czy?", tylko "co?". "Co sobie złamałem?!". Okazało się, że nic, cholerny fart! Ruszyłem w dalsze 2/3 trasy, a od tego momentu moimi jedynymi towarzyszami były rosnący ból i najpiękniejsze widoki, jakie kiedykolwiek widziałem w biegu.

Drugi raz w Tatrach w ciągu kilku miesięcy i drugi upadek, może to moje niskopienne pochodzenie pokazuje mi, że może i jestem człowiekiem gór, ale raczej tych niższych, bardziej beskidzkich? Jednak w przeciwieństwie do upadku na Biegu Marduły, tym razem załatwiłem się porządnie. Na adrenalinie jeszcze jakoś doczłapałem do mety, ale to co działo się później, to prawdziwy szpital na dwóch nogach. Od Biegu Ultra Granią Tatr minął już miesiąc, a razem z nim przeminęły kolejne marzenia: o BMW Półmaratonie Warszawskim, Forest Runie, a przede wszystkim o codziennych treningach.

Wszystko się popieprzyło!

Skoro wszystko się popieprzyło, to jak to możliwe, że wszystko się poukładało?

Wydaliśmy z przyjaciółmi gazetę o bieganiu. Co prawda jest to gazeta o bieganiu ultra, czyli - jak to ktoś zgrabnie określił - "nisza w niszy", ale wcale nas to nie martwi! Po cichutku chyba właśnie się spełnia moje marzenie, które od jakiegoś czasu nieśmiało wypowiadałem - "żyć bieganiem, a z czasem może i żyć z biegania"... Jesteśmy na początku drogi, pierwszy numer ULTRA został przyjęty z dużym entuzjazmem. A skoro jest entuzjazm czytelników i zapał redakcji, to może i coś z tego będzie... Na razie jest mnóstwo frajdy, a to najważniejsze!

Równolegle złożyliśmy zamówienie na produkcję gry. Kto nie wiedział, ten już wie. Od 9 miesięcy pracowaliśmy nad planszówką o bieganiu. Gra nazywa się KINGRUNNER i jest całkiem w dechę. Grało w nią kilka osób, których zdanie bardzo się dla mnie liczy i wszyscy powiedzieli, że gra się broni. Fundusze na jej produkcję udało się nam zebrać poprzez portal Polak Potrafi - w sumie pilotażowe wydanie KINGRUNNERA wsparło 160 osób. 160 osób!!! Przecież to jak średniej wielkości wieś w moim Beskidzie Niskim! Premiera gry w listopadzie.

A na koniec tego dobrego jutro startuję w Maratonie Warszawskim. Frajda jest potrójna. Raz, że w ogóle startuję, co po upadku na grani wcale nie było takie oczywiste. Dwa, że "#BiegamDobrze", czyli biegnę na rzecz Fundacji Rak'n'Roll, wspierającej swoich podopiecznych zmagających się z chorobą nowotworową. Trzy, że debiutuję jako "zając" - prowadzę zaprzyjaźnioną Anię, dla której jutrzejszy maraton będzie jej pierwszym startem w życiu na królewskim dystansie. Na dodatek Ania ma zadebiutować w drużynie Kingrunnera, więc frajda jest nawet poczwórna!

Wszystko się poukładało. I dobrze!