piątek, 28 lutego 2014

Mr. Burpee

W tym tygodniu trochę mniej było biegania, a więcej kuśtykania. I to nie za sprawą żadnej kontuzji a za sprawą spotkania z Panem Burpee. Choć tak naprawdę, to chyba Panią, bo burpee to crossfitowe (i nie tylko) ćwiczenie, a crossfitowe ćwiczenia podobno często biorą się od imion sympatycznych pań, które je wymyśliły (na przykład niejaka Helen - spróbujcie się z nią zaprzyjaźnić). Ale mniejsza z tym, czy to pan czy pani, w każdym razie nasze wtorkowe spotkanie trwało - uwaga! - 7 minut, ale i tak wystarczyło, żebym do dziś ledwie chodził. 
Burpee poznałem już w zeszłym tygodniu, jednak wtedy było zupełnie przelotnie. Za to tym razem poszliśmy na całość - to było 420 nieprzerwanych sekund pasji, dzikiego wysiłku i skrajnego wycieńczenia ciała. Ćwiczenie to polega na dynamicznym przejściu z pozycji stojącej do padu, tak żeby pas i pierś dotknęły w jednym momencie podłoża, a następnie szybkim powrocie do pozycji wyjściowej. Na koniec dochodzi jeszcze podskok w miejscu z klaśnięciem dłoni za głową. Myślę, że dla wielu z nas sprawne wykonanie już pojedynczego takiego zadania jest wyzwaniem samym w sobie, wyobraźcie więc sobie, że w ciągu siedmiu długich minut musicie powtórzyć je kilkadziesiąt razy. A najlepsi podobno dochodzą nawet do stu kilkudziesięciu powtórzeń! Mój licznik zatrzymał się na niezbyt efektownej liczbie 74, ale nie ilość była w tamtym momencie dla mnie najważniejsza. Najistotniejsze było to, że dałem z siebie wszystko i naprawdę nie miało dla mnie znaczenia, czy na liczniku miałem z przodu siódemkę, ósemkę czy jakąkolwiek inną cyfrę. Burpee dało w kość moim nogom, jeszcze bardziej rękom, ale najbardziej cierpiałem z powodu... niesamowitego bólu gardła. Przez dwie ostatnie minuty tej masochistycznej przygody, każdy wdech powodował we mnie odczucie, jakby ktoś przesuwał mi po przełyku i gardle grubym papierem ściernym. Później dowiedziałem się, że ma na to wpływ nagła zmiana krążenia, które przy tak intensywnym wysiłku jest zupełnie inne niż przy stosunkowo spokojnym bieganiu. A żeby było ciekawiej, jak tylko wybiła 7 minuta i przestaliśmy się rzucać na podłogę jak szaleńcy, ból nagle zniknął. Łyk wody z dystrybutora wystarczył, żeby cały diabelny dyskomfort w okamgnieniu odszedł w niepamięć. 
Pod koniec spotkania z burpee moje ciało było zmęczone - to prawda - za to na duchu zrobiło się nieprzyzwoicie lekko. Czułem niesamowite zadowolenie z siebie i z wykonanej misji, i to pomimo tego, że - jak wspominałem - mój wynik nie był wcale nadzwyczajny. To naprawdę niesamowite, jak siedem ciężko przepracowanych minut może podnieść ludzkie morale. Niby nie wydarzyło się nic szczególnego, ale fakt jest faktem, że jedno proste ćwiczenie sprawiło, że wtorkowy wieczór stał się dla mnie nagle dużo piękniejszy... Ale w życiu nie ma nic za darmo: środa jeszcze nic nie zapowiadała, za to w czwartek zacząłem czuć się jak człowiek z kamienia. Burpee weszło mi we wszystkie części ciała - od ud po barki. No i tak łażę od wczoraj sztywny, jakbym pod ubraniem był z góry do dołu oblany gipsem. Ale już jutro długie wybieganie, także wygonię z siebie te crossfitowe pozostałości, jak nie po dobroci to siłą!    

poniedziałek, 24 lutego 2014

Sezon na Rzeźnika


W sobotni poranek po raz kolejny wybrałem się na przebieżkę wzdłuż prawego brzegu Wisły. Zgodnie z obietnicą daną na tym blogu o godzinie 9 przystanąłem na parę minut na plaży przy Moście Łazienkowskim czekając na potencjalnych towarzyszy biegowej wycieczki po moim ukochanym lesie łęgowym. Ale, że nikt się nie zjawił, mój pomysł na spotkania biegowe Along the Łęg po raz drugi można było uznać za organizatorski niewypał, a mi pozostało jedynie ruszyć przed siebie i skoncentrować się na sprawnym pokonaniu nadwiślańskiej ścieżki w pojedynkę. Ruszyłem mocno, najpierw wyprzedziłem młodą dziewczynę ze słuchawkami w uszach i turystycznym plecakiem na ramionach, potem starszą panią z małym pieskiem, aż w końcu minąłem pierwszego z napotkanych tamtego dnia biegaczy. Po drodze ku Mostowi Grota-Roweckiego było ich jeszcze kilku, w tym dwie dziewczyny. Wszyscy biegli sprawnym, lekkim krokiem, ale ja byłem tego dnia jeszcze szybszy od nich. Nie wiem, czy to zadziałała tak na mnie wewnętrzna złość na to, że nikt w końcu nie zdecydował się do mnie dołączyć, czy był tego jakiś inny powód, ale fakt jest faktem i gnałem ku horyzontowi prędko niczym najszybszy z Indian Tarahumara, delikatnie tylko muskając ziemię stopami odzianymi w ulubione minimalistyczne buty. Trasa do końca ścieżki upłynęła momentalnie - nawet nie dostrzegłem, kiedy udało mi się minąć kolejno pięć mostów, w tym jeden kolejowy. Zdecydowanie trudniej było za to w drodze powrotnej - 10 kilometrów w tempie zdrowo poniżej 5 minut każdy zrobiło swoje, a dodatkowo w całym ciele czułem pozostałości wtorkowej przygody z crossfitem. Bolały ramiona, ciągnęły pachwiny, a i kolano jakoś tak nieprzyjemnie promieniowało. Za to, na szczęście, przy wszystkich tych deficytach, nie zabrakło mi tego, co w bieganiu najważniejsze - ambicji. Całą drogę powrotną męczyłem się więc z własnym ciałem, na każdym kroku krzyczącym o chwilę przerwy, ale głowa pozostawała świeża i nie dawała się wciągnąć w tę podstępną grę. Za każdym razem, gdy już wydawało mi się, że powinienem odpuścić i spokojnie wrócić do domu spacerem, w głowie pojawiało się pytanie: czy naprawdę coś mi dolega? A że za każdym razem odpowiedź była mniej lub bardziej przecząca, dając nauczkę samemu sobie, wciąż przyśpieszałem kroku. Aż w końcu jedno wydarzenie wyrwało mnie z tych wewnętrznych przepychanek i pozwoliło po prostu skoncentrować się na dobiegnięciu do celu. To było na wysokości portu praskiego - nagle zza jednego z wielu zakrętów wężowatej ścieżki wyłoniły się dwie postacie. Wyglądały bardzo profesjonalnie ale i znajomo. Ale dopiero kiedy znalazły się na mojej wysokości rozpoznałem w nadbiegających z przeciwka atletów Oskara Zimnego i Michała Jochymka - zwycięzców zeszłorocznej edycji Biegu Rzeźnika! Przywitałem ich radosnym okrzykiem "Cześć Rzeźnicy!", po czym życzyłem im powodzenia i ruszyłem dalej ze zdwojoną mocą. Spotkanie z nimi tchnęło we mnie nowe siły i sprawiło, że wszystkie dotychczasowe niedogodności właściwie przestały istnieć. Po raz kolejny okazało się więc, że w bieganiu większość zależy od głowy - czy to na finale maratońskiego wyścigu czy na zwykłym sobotnim wybieganiu. A gdy wróciłem do domu pomyślałem, że niespodziewana mijanka na nadwiślańskim szlaku z Oskarem i Michałem to znak, że sezon na rzeźnika został ostatecznie rozpoczęty!


               



czwartek, 20 lutego 2014

Niezłomny

Przeczytałem wczoraj na portalu bieganie.pl notkę o tym, że w sieci pojawił się właśnie zwiastun filmu "Unbroken", będącego ekranizacją słynnej książki Laury Hillenbrand (u nas ukazała się pod tytułem "Niezłomny"). Światowa premiera planowana jest na grudzień, zaś w Polsce możemy się jej spodziewać w styczniu przyszłego roku. Ciekawostką jest, że za reżyserię odpowiada Angelina Jolie, a do napisania scenariusza zaangażowano między innymi braci Joela i Ethana Cohen'ów. Jestem bardzo ciekawy, co z tego wyjdzie, bo z jednej strony książka ta jest fantastycznym materiałem na triumfalne przeniesienie jej na duży ekran, ale z drugiej, nie potrafię sobie wyobrazić, jakim sposobem twórcy zdołają pomieścić mnogość wątków z życia jej głównego bohatera w standardowych dwóch godzinach kinowego obrazu tak, by nie prześlizgnąć się jedynie po jego losach. Mimo to wierzę, że dzielna Angelina wspierana przez słynnych braci podołają wyzwaniu i oddadzą w swoim dziele niezwykłą historię Louisa Zamperini najwierniej, jak to tylko możliwe. I mam nadzieję, że ich film zrobi na mnie przynajmniej w części tak duże wrażenie jak książka, która podczas dwóch tygodni lektury pochłonęła mnie bez reszty i nie pozwoliła myśleć o niczym innym niż o dziejach zawadiackiego potomka włoskich emigrantów a zarazem słynnego biegacza, który w czasie działań wojennych II Wojny Światowej został celowniczym amerykańskich sił powietrznych.
Nie chcę zdradzać zbyt dużo z treści "Niezłomnego", na wypadek, gdyby ktoś z was chciał nadrobić czytelnicze zaległości przed obejrzeniem filmu, i skusił się na kilkaset stron niezapomnianej podróży w czasie i przestrzeni, ale myślę, że - na zachętę - mogę przytoczyć kilka podstawowych informacji. Przede wszystkim, trzeba zaznaczyć, że historia Louiego jest prawdziwa (choć czasem naprawdę trudno w to uwierzyć). Ten skromny chłopak z Torrance i jego życie spokojnie mogłyby posłużyć jako scenariusz nie jednego, ale kilku dobrych filmów. Już sama jego kariera lekkoatlety to naprawdę kawał ciekawej sportowej biografii. Myślę, że niejeden biegacz będzie czytał i oglądał z dużym entuzjazmem niezwykłą drogę Zamperiniego od szczeniackich ucieczek przed policją po rodzinnym mieście, aż do udziału w mistrzostwach USA i Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie. W ogóle - co ciekawe - bieganie jest osią całej opowieści, bo w kilku miejscach tylko ono pozwala trwać jej dalej. Myślę, że śmiało można pokusić się o stwierdzenie, że gdyby Louie nie był biegaczem, z dużym prawdopodobieństwem nie zdołałby przeżyć wojny, nie mówiąc nawet o późniejszym spisaniu swoich doświadczeń. Oczywiście nie można odmówić mu nieprawdopodobnie silnej psychiki i nadludzkiej woli przetrwania, jednak w najbardziej krytycznych momentach to właśnie bieganie zawsze odwracało mu dobrą kartę w powracającej rozgrywce ze zgubą. No może poza sytuacją na oceanie, w której nikt ani nic poza nim samym, nie było w stanie go uratować. Ale historia Louie Zamperiniego to oprócz pasjonującej opowieści o sportowcu, również świadectwo niezwykłych przyjaźni, okrucieństw i nieludzkości wojny, kosztownych zwycięstw i jeszcze kosztowniejszych porażek. "Niezłomny" to również historia niezawinionego upadku człowieka oraz cudownego odzyskania przez niego wiary w siebie i w świat. A jednocześnie to kawał dobrej, wciągającej lektury pozwalającej spojrzeć z dystansu na doskwierające nam problemy. Bo gdy uświadomimy sobie, że większości z nas nigdy nie przyjdzie zmierzyć się nawet z ułamkiem zła i potworności, którym musiał stawić czoła sam jeden Louie Zamperini, od razu lżej się robi na duszy i łatwiej dostrzec pozytywną stronę mocy... Dlatego szczerze polecam "Niezłomnego" każdemu!      

środa, 19 lutego 2014

Crossflirt

Wczorajszy dzień przyniósł mi ze sobą początek zupełnie niespodziewanego flirtu. Flirtu z crossfitem. Zaczęło się niewinnie - od sobotniej imprezy i wypowiedzianego w jej trakcie niezobowiązującego zaproszenia od biegającego brata na wtorkowe zajęcia dla początkujących. Wtorek przyszedł szybko, zapakowaliśmy się więc z moją najdroższą biegaczką w samochód i ruszyliśmy na południe miasta. Jak przystało na crossfit, pierwsze kroki przyszło nam w nim postawić w dość niekonwencjonalnym miejscu - w tym przypadku w gościnnych progach...sklepu biegowego. Właściciele-pasjonaci ustawiając w nim pomiędzy półkami z butami, stojakami na ubrania, a sklepową ladą podstawowe przyrządy do ćwiczeń, przekształcili go w miniaturową salę do ćwiczeń. W skromnym wnętrzu najbardziej wyróżniał się solidny, podwójny drążek do podciągania zawieszony nad samymi drzwiami wejściowymi, ale wrażenie robiły też zbite z płyty pilśniowej podesty do wskoków i budząca respekt sztanga z wielkimi (choć niespodziewanie lekkimi) ciężarami. Były też hantle do wymachów, rura pvc do przysiadów i różne gumy do ćwiczenia stabilności mięśni. No i wreszcie, były też nasze ciała - najważniejszy bodaj element crossfitowego treningu. 
Sport ten albowiem, w znacznie większym stopniu niż same przyrządy, wykorzystuje potencjał naszej fizjonomii. Atrybuty pomagają, ale to jednak my - nasze nogi, ręce, plecy, brzuchy i głowy - jesteśmy kołami zamachowymi wszystkich ćwiczeń. Crossfit nie polega wszakże na bezmyślnym dźwiganiu ciężarów, ale na wprowadzeniu się w dynamiczny trans różnorodnych zadań wykonywanych seriami aż do utraty tchu. Co ciekawe, pomimo niezwykłej intensywności, bardzo trudno się w nim przeforsować - dzieje się tak ponieważ w momencie, w którym dochodzisz do granicy swojej wytrzymałości, twoje ciało po prostu się zatrzymuje i nie pozwala ci na ani jeden ruch więcej. Trudno więc o przeciążenie, szczególnie biorąc pod uwagę, że pierwsze treningi raczej nie przekraczają - uwaga - 20 minut. I to z przerwami pomiędzy kolejnymi sesjami! Cały sekret polega tu na tym, żeby tych 20 minut nie przebimbać, ale dać z siebie w ich trakcie absolutnie wszystko. Choć muszę w tym miejscu przyznać, że akurat ja wczoraj odrobinę się oszczędzałem (co jest absolutnie niezgodne z generalną zasadą tego sportu). Jednak na swoje usprawiedliwienie mam to, że po nie wiem już ilu kontuzjach kolan, coraz bardziej na nie uważam. Dlatego, gdy dostałem za zadanie przez minutę non stop wskakiwać i zeskakiwać z kilkudziesięciocentymetrowego podestu, te same nogi, które jeszcze przed chwilą bez zawahania dziarsko znosiły dynamiczne burpee, teraz lekko się pode mną ugięły. Podszedłem więc do tego ćwiczenia z dużą ostrożnością i ostatecznie zrobiłem tylko kilkanaście powtórzeń w serii. Za to dużo lepiej poszło mi z pozostałymi atrakcjami wieczoru - przysiadami ze sztangą (choć na pierwszej lekcji zamiast sztangi dostaliśmy w dłonie leciutką rurę pvc), wymachami przed siebie żeliwnym hantlem i wspomnianymi już burpee. Te ostatnie były niesamowite - łączyły w sobie pad, skłon, pompkę, przysiad i podskok - najdoskonalsze ćwiczenie ogólnorozwojowe, jakie w życiu widziałem! Na pierwszym treningu odpuściliśmy za to ewolucje na drążku i zabawy z gumami - na nie przyjdzie jeszcze stosowny czas. Ale nie żałowaliśmy - dwie serie, z których każda zawierała zestaw czterech różnych ćwiczeń, i tak dały nam wystarczająco popalić. Ja wciąż nie mogę przy tym uwierzyć, że efektywny czas wysiłku wyniósł wczoraj raptem 8 minut, i że to wystarczyło, żeby każde z nas dosłownie zlało się potem. Na koniec warto wspomnieć o tym, że jedną z podstawowych zasad crossfitu jest to, żeby zawsze wesprzeć słabszego, szczególnie wtedy, gdy ty już skończysz, a on wciąż zmaga się z ostatnią serią swojego zadania. Oj, gdyby tak samo było w bieganiu i zwycięzca oklaskiwałby wbiegających na metę rywali, byłoby cudnie... 
Reasumując, nie wiem, dokąd doprowadzi mnie flirt z crossfitem i czy przekształci się w coś poważniejszego, ale wiem, że zauroczyłem się nie na żarty i już teraz myślę o kolejnym treningu. I wam też radzę o nim pomyśleć - najlepiej w rodzinnej atmosferze crossfitowni w sklepie biegowym przy Stryjeńskich!        

wtorek, 18 lutego 2014

Biegowy mentoring

Jadąc dzisiaj do pracy wyjątkowo nie rowerem a samochodem, słuchałem radia, w którym leciała akurat audycja o mentoringu. Prowadząca rozmawiała o nim ze swoim gościem, świeżo upieczoną stypendystką programu Vital Voice, Anną Zawadzką. Z tego co zrozumiałem, najprostszym podsumowaniem tego tworu byłyby słowa założycielki Vital Voice - Hilary Clinton, która powiedziała niegdyś tak: "dzięki mentoringowi możemy otwierać drzwi do możliwości osobom, które są gotowe je przekroczyć, ale bez pomocy, te drzwi pozostałyby zamknięte.". Anna Zawadzka dodatkowo uzupełniła tę wypowiedź o stwierdzenie: "Jest to układ mistrz-uczeń. Jest to relacja oparta na zaufaniu, na wymianie doświadczeń i wspólnym budowaniu przyszłości.". 
Nie znam się na mentoringu, ale słuchając pani Anny miałem wrażenie, że prowadząca audycję ma do czynienia z dość infantylną studentką psychologii, która kompletnie zafiksowała się na punkcie tego zagadnienia i gotowa jest leczyć za jego pomocą cały, udręczony przez samonapędzający się bezwład, świat. Na pewno wpływ na moją reakcję miał irytująco-mądralowaty sposób, w jaki prowadziła ona swój wywód, jednak zapewniam, że, mimo wszystko, starałem się wsłuchiwać bardziej w treść niż w formę jej radiowego wystąpienia. A z treści wynikało, że spotkanie z zagadnieniem mentoringu (i kilkoma mentorkami we własnej osobie) całkowicie odmieniło życie pani Anny. Dzięki tej przemianie uwierzyła ona w swoje możliwości, przewartościowała swoje oczekiwania w stosunku do życia i postanowiła wykorzystać swój potencjał. A teraz chce uczyć wyszukiwania tego potencjału innych. Co do zasady mam dość negatywny stosunek do mentoringów, coachingów i innych -ingów, ale jeden łączący je element jest mi bardzo bliski. A mianowicie chodzi mi tu o rolę mądrych ludzi, których życie stawia nam na naszej drodze. Możemy ich zignorować i przejść obojętnie obok nich, ale możemy się też zatrzymać i przynajmniej wysłuchać, co mają nam do powiedzenia. W takiej sytuacji dużo zależy od tego, z kim przyjdzie nam stanąć twarzą w twarz, czy będziemy temu komuś wierzyć i ufać, ale jeszcze więcej zależy od nas samych - czy będziemy gotowi przekazywaną mądrość posiąść i oswoić.
A piszę o tym dlatego, że audycja o mentoringu nieoczekiwanie przywołała w mojej pamięci pewne spotkanie, które spowodowało dużą zmianę w moim życiu. Ponad rok temu miałem jedyną do tej pory okazję, żeby pobiegać z najprawdziwszym trenerem. Miałem z nim w sumie tylko dwie lekcje, ale to wystarczyło, żebym zupełnie inaczej spojrzał na swoje bieganie. Do tamtego dnia biegałem zupełnie na oślep, nie zwracając szczególnej uwagi ani na technikę, ani na sposób oddychania, ani na wiele innych - jak się później okazało - ważnych elementów. Dopiero Robert Celiński, bo tak się nazywa ów trener, natchnął mnie do tego, żeby zacząć biegać świadomie. Pokazał mi kilka równie prostych co ważnych zmian, które - w jego ocenie - powinienem był czym prędzej wprowadzić do swojego sposobu poruszania. To on pokazał mi, jak wielką rolę w bieganiu spełnia prawidłowy ruch rąk (zamach za linię bioder a nie wymach przed siebie - on nastąpi naturalnie), jak ważne jest utrzymywanie ciała w prawidłowej pozycji (głowa-biodra-kostka w jednej linii), wreszcie to on zainspirował mnie do tego, że mogę zacząć biegać szybciej. Dziś, kilkanaście miesięcy po naszym spotkaniu, wciąż pracuję nad tym, żeby jego korekty stały się naturalnym elementem mojego biegania. Nie zawsze się udaje - to fakt - ale za to zawsze, gdy czuję, że robię wszystko tak jak powinienem według jego wskazówek, pojawia się we mnie uczucie ogromnej wdzięczności do losu, że dał mi szansę na spotkanie Roberta. A najciekawsze jest to, że przemówił on do mnie wtedy nie kategorycznym tonem nie znoszącym sprzeciwu, tylko mową pełną skromności i szczerej troski w stosunku do mnie - swojego ucznia. Nie wiem, czy "Celina" byłby zadowolony, gdyby się dowiedział, że piszę tu o nim w kontekście mentoringu, ale nie zmienia to faktu, że jeśli ktoś - używając nomenklatury pani Clinton - otworzył przede mną kolejne biegowe drzwi, to był to właśnie on!     

poniedziałek, 17 lutego 2014

Wpis o GarmiNIE

Nie jestem radykalnym przeciwnikiem biegowego gadżeciarstwa. Co prawda sam pozostaję niewzruszony na kolejne elektroniczne cuda mające wprowadzić moje bieganie w czwarty wymiar, ale zupełnie nie przeszkadza mi to, że dla innych technika w bieganiu bywa tak samo ważna jak sama technika biegania. Jednak jest pewna tendencja, która odrobinę mnie irytuje. A mianowicie chodzi mi o coraz popularniejsze testy różnego rodzaju sprzętu biegowego przeprowadzane przez laików. I podczas gdy na amatorskie recenzje butów czy ubrań mam dużą tolerancję, zupełnie nie rozumiem, w jakim celu często zupełnie początkujący biegacze przeprowadzają sprawozdania z użytkowania bardzo zaawansowanych urządzeń, jakim są chociażby zegarki z pulsometrem, gps-em i całym zestawem dodatkowych skomplikowanych funkcji. Oczywiście mogę się mylić, ale wydaje mi się, że większość z nas, nie tyle mogłaby się obejść bez pomocy garmina czy innego tomtoma, co wręcz zupełnie takiego wsparcia nie potrzebuje. Jasne, że miło jest usiąść sobie po treningu przed komputerem, jeszcze raz przeżyć pokonany dystans i popatrzeć w jak łatwy sposób nasz wielki wysiłek może zostać sprowadzony do rzędu cyferek i kilku wykresów. Ale czy naprawdę potrzebujemy do tego zegarka za ponad tysiąc złotych?!
Nie przeczę, że na pewnym poziomie, o dobrym lub złym bieganiu często decydują niuanse. I o te niuanse na pewno dużo łatwiej dbać ze wsparciem technologii niż bez niego. Nie każdy potrafi biegać "na tętno", na dodatek mierząc je palcami przyłożonymi do tętnicy szyjnej w trakcie biegu. Nie każdy potrafi biegać "na tempo" doskonale szacując kolejne przebiegnięte 100, 200 czy 1000 metrów i w oka mgnieniu odnieść przebyty dystans do automatycznego chronometru w głowie. Ale też nie każdy powinien biegać "na czuja", bo to czasami potrafi naprawdę źle się skończyć. Uważam, że chociażby z troski o nasze serca, nic nie powinno nas hamować przed bieganiem z pulsometrem. Mierzmy czas, mierzmy tętno, ale, na litość, nie róbmy z tego filozofii większej od samego biegania. Bo czy nie wygląda groteskowo kilkupoziomowy wykres powstały w wyniku przebiegnięcia 5 kilometrów, a który został wydziergany przez maszynę pierwotnie stworzoną do analizowania biegów na kilkadziesiąt czy kilkaset kilometrów? Nie chcę być tu źle zrozumiany, nie chcę odmawiać amatorom prawa do zabawy swoim bieganiem. Tym bardziej, że często możliwość przeanalizowania nawet najkrótszego biegu, jest dla początkującego biegacza najlepszą z możliwych motywacji do tego, by kolejnego dnia znów ruszyć się z miejsca. Chodzi mi tylko o to, żeby nie robić z właściwości gps-ów nowej biegowej religii. Jakoś kiedyś ich nie było i nie dość, że był wówczas możliwy porządny trening, to i jego rezultaty wcale nie były takie najgorsze. Jestem przekonany, że żaden zegarek, żadne kosmiczne wynalazki nie będą w stanie dać nam-amatorom tego, co możemy dać sobie tylko my sami. Bo czy jakikolwiek garmin będzie w stanie wzniecić w nas to co najważniejsze - pasję biegania? Chyba jednak nie, tę jedną rzecz możemy rozbudzić w sobie tylko my...

***

A na koniec przesympatyczny biegacz naturalny znad Wisły. Trzy tygodnie temu rozczulił mnie w Falenicy zamarzniętą na jeden wielki sopel brodą. W sobotę z kolei wyprzedził mnie na samym końcu ostatniej prostej. Dogoniłem go dopiero dzisiaj. W Internecie. Tu jednak nikt nie pozostaje anonimowy:

niedziela, 16 lutego 2014

Alone the Łęg

Dziś o 9 rano odbyła się pierwsza edycja spotkań biegowych na ścieżce spacerowej wzdłuż Wisły. Pierwotnie miały się one nazywać Along the Łęg, jednak z uwagi na jednoosobową frekwencję, bardziej adekwatnie byłoby chyba przemianować je na Alone the Łęg...
Tą jedyną (oprócz mnie) osobą, która stawiła się na starcie na nadwiślańskiej plaży była moja najdroższa biegaczka, a zarazem kronikarka tego "wiekopomnego" wydarzenia. Jestem jej za to bardzo wdzięczny, bo gdyby nie jej obecność, nie dość, że byłoby mi trochę smutno tak biegać w samotności, to jeszcze nazwa "spotkania" straciłaby jakikolwiek sens. No chyba, że potraktować wycieczkę nad Wisłę jako sposób na spotkanie z samym sobą...
A tak, dzięki niej, idea Along the Łęg - pomimo trudności - mogła wziąć swój początek i pognać nasz duet ku sercu wielkomiejskiej puszczy.
 
 
Warszawski las łęgowy ugościł nas dzisiaj przede wszystkim solidną porcją błota. Miejscami sięgało ono kostek, i sprawiło, że nie raz pomyślałem, że wszyscy ci, którzy ostatecznie nie przyszli przebiec się z nami, dokonali mądrego wyboru. O żadnym prawdziwym bieganiu nie było bowiem mowy - to była istna i nieustająca walka o zachowanie jako takiej stabilności. Wystarczy powiedzieć, że jeszcze przed Mostem Gdańskim postanowiliśmy skrócić trasę z planowanych 16 do 10 kilometrów - w takich warunkach naprawdę nie było sensu męczyć się dalej.
Może i było więc krócej i trudniej, niż zakładaliśmy, ale i tak świetnie się przy tym bawiliśmy i po powrocie na plażę przy Moście Łazienkowskim mogliśmy przybić soczystą piątkę - symbol wykonanego zadania! Za to już w domu zobaczyłem w komentarzach pod poprzednim wpisem, że jednak są chętni na wspólne bieganie po nadwiślańskim szlaku. Może więc nie ma co jeszcze spisywać idei Along the Łęg na straty? Ścieżka dalej tam jest, błoto oby jak najszybciej zniknęło, brakuje więc tylko sprawnych nóg, odrobiny ochoty i znów można się ścigać z nurtem Wisły. To co, są chętni na przyszłą sobotę?
 

sobota, 15 lutego 2014

Falenica 5

To była ostatnia licząca się w tym cyklu Falenica. Kolejny, szósty bieg, nie będzie już bowiem wliczany do ogólnej klasyfikacji. Nie wiem, z jakiego powodu, ale przypuszczam, że dlatego, że planowany jest dopiero na 15 marca, a to już przecież bardziej wiosna niż zima. A że cała impreza jest z założenia i z nazwy zimowa, nie przystoi zaliczać do niej biegu odbywającego się w aurze - przynajmniej teoretycznie - wiosennej. Jednak ciekawi mnie, co się stanie, jeśli za miesiąc dowali śniegiem i ostatnie zawody będą pierwszymi tak naprawdę zimowymi. Jasne, że już trzy tygodnie temu ścigaliśmy się po kilkucentymetrowej warstwie śniegu i w oparach mroźnego powietrza, jednak zima z prawdziwego zdarzenia to to na pewno nie była...
Za to dzisiaj było - powiedziałbym - mocno jesiennie. Kilka stopni na plusie, na trasie resztki śniegu i trochę więcej lodu, odrobina błota, a gdzieniegdzie grząskie, piaskowe łachy. Po ostatnich roztopach, oprócz nich, na ścieżkę wróciły też wijące się po ziemi niczym węże, zdradliwe korzenie, na które szczególnie trzeba było baczyć na zbiegach. Frekwencja - podobnie jak ostatnim razem - wydawała się mocno uszczuplona w stosunku do biegów z przełomu roku. Akurat dzisiaj to chyba ferie sprawiły, ze biegający rodzice zamiast do Falenicy, wybrali się ze swoimi pociechami na narty do Zakopanego, Szczyrku czy innej Krynicy. Dzięki temu na trasie znów można było się rozpędzić i każdy z biegaczy miał czym oddychać. Jak zawsze, ważna była strategia na pierwszym podbiegu zaraz po starcie. Kto dodał w tym miejscu mocy, gwarantował sobie komfort i dalej już sam mógł decydować o swoim tempie. Za to, kto zaspał i nie zawalczył o dobrą pozycję na początku, ten na kilku następnych górkach musiał przeciskać się nie tylko między drzewami, ale i pomiędzy zajadle broniącymi swojego kursu współzawodnikami.
Falenica była dziś dość niebezpieczna, ale i tak było znacznie mniej ślisko niż można się było spodziewać jeszcze przed biegiem. Właściwie tylko dwa lub trzy razy uciekła mi noga, ale i to nie na tyle mocno, żebym stracił rytm. Znacznie bardziej dokuczał za to piasek, który trzy tygodnie temu, przykryty warstwą ubitego śniegu, właściwie nie istniał. Za to dziś powrócił na falenicką ścieżkę ze zdwojoną mocą. Wielu biegaczy grzebało się w nim i straciło w tej nierównej walce bardzo dużo sił. Szczególnie współczułem cięższym uczestnikom, którzy w swoich równie ciężkich trailowych butach, już na drugim okrążeniu wyglądali na wyzutych ze wszystkich sił. Mi też kilkukrotnie wydawało się, że grząskie łachy gotowe są wciągnąć mnie do środka, jednak za każdym razem łapałem jednym lub drugim minimusem fragment twardszego terenu i mogłem dalej gnać przed siebie. W ogóle muszę powiedzieć, że moje "krupicki" spisały się dzisiaj fantastycznie, dziarsko przedzierając się przez błota, ślizgawki i wspomniane grzęzawiska, czym zasłużyły sobie na moje najwyższe uznanie. Czy to na zbiegach, czy na podbiegach i prostych, były absolutnie niezawodne i nie raz zdarzyło im się wyprzedzić znacznie bardziej zaawansowanych technologicznie kolegów po fachu!
Buty pomogły, kondycja dopisała, warunki pogodowe nadmiernie nie przeszkodziły - dzięki temu wszystkiemu każde z trzech okrążeń pokonałem w równym tempie i ostatecznie dotarłem na metę z czasem 42:49. A więc kolejny rekord! Nie wiem, jak to się dzieje, ale im większy mam respekt przed nadmiernym optymizmem przed samym startem, tym szybciej dobiegam później na metę. Jasne, że chciałem dziś kolejny raz pobić życiówkę, ale jednak zdawałem sobie sprawę, że warunki, w jakich biegliśmy poprzednim razem były wręcz idealne. Dziś było znacznie trudniej, ale mimo to udało się. Jestem naprawdę szczęśliwy, ale wiem też, że pewnie nie osiągnąłbym mety tak szybko, gdyby nie dwie fantastyczne dziewczyny, których trzymałem się właściwie przez cały wyścig. Pierwsza uciekła mi co prawda w połowie ostatniego okrążenia, ale za to na ostatnim zbiegu udało mi się prześcignąć drugą. Czułem się odrobinę nie w porządku, że tak podstępnie wykorzystałem jej nieświadome holowanie mnie przez poprzednie 9,5 kilometra, ale mam nadzieję, że moje serdeczne podziękowanie już za linią mety wystarczyło, by nie czuła do mnie urazy!
A na koniec - jak zawsze - specjalne podziękowania dla Guru: Jesteście Wielcy, a wasze gorące napoje po raz kolejny sprawiły, że falenicki finisz był dla wszystkich jeszcze pyszniejszy!
Za to już jutro I edycja spotkań biegowych Along the Łęg, czyli wspólne bieganie prawym brzegiem Wisły. Startujemy o 9 z plaży przy Moście Łazienkowskim!
Szczegóły: http://biegajsercem.blogspot.com/2014/02/along-eg.html  
Do zobaczenia!      

piątek, 14 lutego 2014

Faceci w rajtuzach

Już jutro piąta Falenica. Wszystkie znaki na niebie i (głównie) na ziemi wskazują na to, że będzie diabelnie ślisko. Dlatego poważnie zastanawiam się nad zainwestowaniem w magiczny w swojej prostocie wynalazek - nakładki na buty z kolcami zapewniającymi znakomitą przyczepność nawet na najgorszym lodzie. Co powiecie na takie?:


Oprócz lodu, na falenickiej wydmie można się spodziewać również resztek śniegu. Jednak, ponad wszystko, można tam w takich warunkach oczekiwać spotkania z prawdziwą armią...facetów w rajtuzach. Co prawda Falenica to nie Sherwood, ale swoją biegającą po lesie bandę ma. A tak w ogóle to wiecie, dlaczego Robin Hood? "Bo nie jadł!". A faleniccy biegacze nie dość, że chudzi (choć wolimy być nazywani "wyżyłowanymi") jakby nie jedli, to mkną po leśnej ścieżce jak tnące wiatr strzały, odziani przy tym w stylowe, orientalne (made in china) rajtuzy. Mam nadzieję, że wybaczycie mi te złośliwości, a na swoje usprawiedliwienie mam to, że, tak samo jak z innych, szydzę w tym miejscu z samego siebie. Za każdym bowiem razem, gdy zakładam przy zimowej aurze moje wysłużone lajkry i przechodzę potem obok lustra, chce mi się na ten widok śmiać do rozpuku. Moim zdaniem biegacz w zimowej odsłonie to naprawdę wyjątkowo zabawny widok - te chude jak patyczki nóżki, z których wyrastają wielgachne, często kolorowe buty, do tego długa kurtka za tyłek, a na głowie nie dość, że czapka, to jeszcze i chusta sięgająca od szyi aż pod same oczy. No po prostu skrzyżowanie zamaskowanego rewolwerowca z baletmistrzem. Wiem, że niektórzy - co bardziej poważni - biegacze, mogą się na mnie za te słowa obrazić, ale nie zmieni to faktu, że taki obraz biegacza (i nie ma znaczenia, czy to chodzi o kogoś innego czy o mnie samego) jest dla mnie groteskowy. Ale najbardziej śmieszy mnie co innego, a mianowicie zamiłowanie biegaczy, bloggerów i specjalistów od marketingu do wymyślania nazw zastępczych dla biegowych spodni. Naprawdę mało gdzie można spotkać określenie, które jest moim zdaniem zdecydowanie najbardziej na miejscu, czyli zwykłe, swojskie rajtuzy (lub przynajmniej lajkry). Zdecydowanie najczęstsze są za to dużo dumniej brzmiące "getry". Mi getry kojarzą się z czymś zupełnie innym - z grubymi, wełnianymi nakładkami na łydki, które zakładało się dawniej na zimowe obozy, żeby w drodze z przystanku do schroniska nie dostawał się do butów śnieg. No i kiedy sobie wyobrażę takiego piechura z ciężkim plecakiem na stelażu i z getrami oblekającymi jego wysłużone dżinsy, i zestawię go ze współczesnym biegaczem obciśniętym lajkrowym wdziankiem, w którym jego nogi wyglądają jak dwie parówki, jakoś mi się nie składa, żeby w obu przypadkach getry były równie adekwatnym słowem. Myślę, że w przypadku biegacza to jego ego nie pozwala przyznać się do tego, że biega w rajtuzach albo w lajkrach, bo to jakoś tak niemęsko brzmi. A wystarczyłoby sobie przypomnieć, jak każdy z nas w młodości oglądał z fascynacją na twarzy przygody dzielnego banity z lasu Sherwood. Czy wtedy przyszłoby nam do głowy, że on lub którykolwiek z jego kumpli są niemęscy?! A zatem biegacze, nie wstydźmy się tego, że zimą biegamy w rajtuzach, a w chwili słabości wyobraźmy sobie, że jesteśmy Robinem z Loxley i od razu zrobi nam się raźniej. Nie mówiąc już o tym, że w takim przebraniu i tak nikt nas nie rozpozna. Sam Robin rzekłby w tym miejscu: This disguise would fool my own mother! A zatem do zobaczenia na starcie, rajtuzy obowiązkowe!        

czwartek, 13 lutego 2014

Android w autobusie

To już minął tydzień, od kiedy pożegnałem się z autobusem - 7 bitych dni od ostatnich nerwowych spojrzeń na zegarek zwiastujący, że do przyjazdu mojego 185 zostało 5...4... nie...3 minuty. O cholera, muszę pędzić, bo nie zdążę! A jak już dobiegłem zdyszany na przystanek, okazywało się, że autobusu ani widu, ani słychu. Co prawda w końcu zawsze przyjeżdżał, ale nigdy zgodnie z rozkładem - czasem spóźniony 5, a czasem 10 minut. 
Tak, to już tydzień, od kiedy nie patrzyłem na smutne twarze ludzi jadących do pracy, albo właśnie z niej wracających. Mój autobus jako jeden z niewielu łączył bowiem północną część miasta z południową, przecinając przy tym większość najważniejszych szlaków komunikacyjnych ze wschodu na zachód. Dlatego też wsiadały do niego i wysiadały wszystkie typy ludzkie - od wilanowskich piekarzy, którzy wracali do domu z nocnej zmiany, przez młode pracownice korporacji, które dopiero wgryzały się w dzień, po naukowców, profesorów i studentów, którzy zwykle wysiadali na przystanku w tunelu pod Centrum Nauki Kopernik. Stamtąd rozchodzili się w swoich kierunkach - jedni mieli bliżej i zaszywali się w ciepłych wnętrzach "Kopernika", inni odrobinę dalej, bo brnęli wąskimi, powiślańskimi uliczkami do BUW-u, a jeszcze inni byli zmuszeni wdrapywać się wysoko na skarpę, by na jej szczycie dotrzeć do uniwersyteckich zabudowań przy Krakowskim Przedmieściu. Ja wysiadałem razem z nimi, i mimo że był to przystanek najbliżej mojej pracy, i tak czekał mnie jeszcze długi spacer. Zabawne, że z całej takiej porannej podróży, najkrócej trwała sama jazda autobusem. Zdecydowanie więcej czasu schodziło mi na jego wyczekiwanie, a następnie na pokonanie dystansu już z przystanku do biura. 
Dlatego jestem więcej niż szczęśliwy, że zima ustąpiła i pozwoliła mi na zastąpienie 6-kołowego, frustrującego neoplana 2-kołowym, ukochanym rowerem. Jak już wspominałem, minął od tego czasu raptem tydzień, ale już teraz mogę powiedzieć, że to wystarczająco dużo czasu, żeby stwierdzić, że rower nie tylko oszczędza czas, ale i znacząco poprawia humor. Nie dość, że pozwala mi uniknąć dobrze wszystkim znanej ponurej atmosfery autobusowego skisu, to jeszcze zdejmuje ze mnie ciężar codziennego stresu związanego z ryzykiem spóźnienia się do pracy. Na dodatek jest wyśmienitym uzupełnieniem treningu biegowego, no istny skarb z tego roweru!
Ale, żeby nie było, że autobus jest taki całkiem zły (bo nie jest), przytoczę sympatyczną scenkę, której byłem świadkiem, a której jadąc na rowerze doświadczyć nie miałbym żadnych szans. To było pod sam koniec przedrowerowej ery, kiedy jeszcze w czasie srogich mrozów, wracałem sto osiemdziesiątką piątką do domu. W pewnym momencie złapałem się na tym, że zerkam siedzącej nieopodal dziewczynie przez ramię. A to dlatego, że zafrapowała mnie gra, w którą grała na swojej komórce. Choć w sumie to chyba nie była to gra, tylko aplikacja. W każdym razie polegała ona na tym, że na parę sekund na ekranie telefonu dziewczyny wyświetlał się fragment jakiegoś znanego logo, a ona musiała je szybko odgadnąć. Wyglądało to mniej więcej tak: pojawiło się nic mi nie mówiące kółko, dziewczyna wklepuje w klawiaturę słowo "bayer", oznaczające niemieckiego producenta aspiryny. "Well done" - odpisuje aplikacja, chwaląc jej bystrość. Dalej zgrabnie ułożone literki Y i S. To akurat znałem - to był znak handlowy Yves Saint Laurent tylko bez "L". Dziewczyna też to wiedziała, więc po raz kolejny została przez mikrokomputer pochwalona. Kolejne logo to dwa, ogniste, czerwone diabły. To angielski klub piłkarski "Manchester United" i znowu "Well done". Następnie były dwie marki, których - w przeciwieństwie do dziewczyny - nie znałem, a po nich dwie stylowe przełamane kreseczki tworzące coś jakby daszek. To był Citroen - tym razem znaliśmy odpowiedź oboje. I kiedy już zaczynałem się zastanawiać, czy aby przypadkiem dziewczyna po którejś już autobusowej sesji nie zna swojej aplikacyjnej łamigłówki na pamięć, na ekranie pojawił się zielony robot. Ha - pomyślałem - to proste, ciekawe co będzie następne. Ale dziewczyna nie była już taka pewna - przez chwilę przyglądała się dziwacznemu robotowi, przekręciła ekran, to w jedną, to w drugą stronę, ale nic nie wskórała. Robot wciąż się wyświetlał i nie zamierzał przestać. Wtem na wyświetlaczu pojawił się złowrogi napis "Time end" a zaraz po nim "Game over",  a ja byłem odrobinę zawiedziony tym, że nie zobaczyłem, co wydarzyło się dalej. Autobus dojechał bowiem na przystanek, na którym musiałem wysiadać i nie zobaczyłem już, czy dziewczyna rozpoczęła grę od nowa, czy porzuciła logotypy dla jakiegoś innego, może ciekawszego zajęcia. Za to później, z uśmiechem na ustach, zastanawiałem się nad tym, jaką mogłaby mieć minę, gdyby się dowiedziała, że ów robot to nic innego jak symbol systemu Android, dzięki któremu w ogóle mogła w swoją grę na swoim wysłużonym HTC grać...

***

Prawie zapomniałem, że to blog o bieganiu, wybaczcie. Ale dziś o bieganiu niewiele. Rano były podbiegi, ale - w przeciwieństwie do wtorku - nie po schodach a po równym. Równym i pochyłym. 6 sesji w zwartym tempie, z ostatnim podbiegiem zakończonym prawie sprinterskim finiszem, zrobiło swoje, a ja wróciłem do domu prawdziwie złachany. Za to jutro dzień wolny od treningu - trzeba nabrać sił przed sobotnią, piątą już, Falenicą! Rzeźnicki partner przestrzega mnie jednak, że jakiekolwiek bieganie po lesie może być na tę chwilę niemożliwe. On próbował ostatnio w Lesie Kabackim i wyszło na to, że poddał się po niewiele ponad kilometrze, który okazał się bardziej prześlizgany niż przebiegnięty. Liczę się więc z tym, że w sobotę nie będzie ani bicia rekordów ani biegania w ogóle, ale jednocześnie jakaś nadzieja wciąż się tli - Falenico, daj biegać!
Ale nawet jeśli przyjdzie najgorsze i ścieżki po wydmie zamienią się w bobslejowe tory, wciąż pozostaje alternatywa na weekendowe pobieganie: I edycja spotkań Along the Łęg! To już w najbliższą niedzielę o 9 rano. Start z plaży przy moście Łazienkowskim. Do zobaczenia! 
http://biegajsercem.blogspot.com/2014/02/along-eg.html                          

środa, 12 lutego 2014

Taki klimat

W przeciwieństwie do naszych pociągów i polityków, uważam, że klimat w Polsce jest fantastyczny. W ogóle moim zdaniem mamy fart, że żyjemy w takim miejscu na ziemi, w jakim żyjemy - z dala od styku płyt tektonicznych, w bezpiecznej odległości od szykującego się do przelewu wody i krwi nieustannie wzbierającego oceanu, bez złowieszczo dymiących wulkanów, bezkresnych pustyń, wężów błotnych, etnicznych rzezi, huraganów i (jeszcze przez chwilę) zawsze niebezpiecznych elektrowni atomowych. Owszem, zima bywa upierdliwa, jesień smutna, wiosna za krótka, a lato deszczowe. Jednak patrząc ogólnie, poza wyjątkowo nieudaną wspomnianą "klasą" polityczną, mamy się tu - w naciąganym środku Europy - całkiem dobrze. Jasne, że nie można zapominać o trudnym geopolitycznym położeniu naszego kraju na samej linii styku dwóch przeciwstawnych poglądów na życie i świat, jednak nie wierzę w to, żeby coś takiego jak nieszczęsne minione wojny totalne mogło się w ciągu kilkudziesięciu (kilkuset?) następnych lat powtórzyć. Oby nie!
Ale wracając do klimatu, jest on u nas na tyle łagodny, że da się w nim pracować, da się uprawiać ziemię, a czasem da się nawet złapać trochę słońca - jednym słowem, da się żyć. No i biegać się da!
Podczas dzisiejszego treningu myślałem i biegłem, biegłem i myślałem - o planach startowych, o ruchu rąk, o oddechu, o pracy nóg, ale i o warunkach, w jakich przyszło mi nimi przebierać. Z jednej strony zmrożone grudki śniegu pod stopami świadczyły o tym, że to jeszcze zima, ale z drugiej, przenikające przez chmury promienie wschodzącego słońca i powiew łagodnego powietrza jasno mówiły, że wiosna jest już tuż tuż. Uwielbiam tę naszą pogodową nieprzewidywalność - to, że czasem zimą mamy wiosnę, wiosną czasem zimę a czasem lato. Lato z kolei jednym razem przynosi saharyjski skwar a innym amazońskie ulewy, podczas gdy jesień bywa złota, ale bywa i bura. A zima? Jaka jest, każdy widzi. W tym roku na przykład jest rajem dla biegaczy, a przekleństwem dla dzieci marzących o zjazdach na sankach. Ale nikt nie może mieć pewności, czy za rok nie będzie odwrotnie. Wtedy dzieci triumfalnie znów wyjmą z piwnicy swoje małe rydwany na płozach, a biegacze w tej samej chwili schowają wytęsknione startówki jeszcze głębiej, na samo dno szafy. Po prostu pełna pogodowa improwizacja. 
Mam świadomość, że wielu biegaczy - szczególnie tych, którzy trenują według skrupulatnie rozpisanego planu - się ze mną nie zgodzi, ale ja kocham tę niepewność. Może dlatego, że nigdy w stu procentach nie trzymałem się żadnych założeń i w każdej chwili jestem gotów do wprowadzenia modyfikacji do mojego chałupniczego planu treningowego. Fascynuje mnie to, że jednego dnia wybiegam w krótkich spodenkach i koszulce, by już następnego musieć przed wyjściem okutać się w dodatkowe dwie warstwy. Nie irytuje mnie śliska nawierzchnia, nie przeszkadza deszcz ani śnieg, nie mam nic przeciwko wiatrowi - jasne, że wolę, jak go nie ma, ale jak jest, cóż, trzeba przełknąć tę żabę... Choć muszę przyznać, że jeszcze rok temu z całą pewnością nie byłbym takim optymistą - wtedy, wciąż jeszcze latając z krzywą przegrodą nosową, każda zmiana pogodowa wywoływała u mnie momentalny stan zapalny zatok. Dziś, w trzy miesiące po zabiegu jej prostowania, czuję jakbym zyskał nowe sportowe życie. Lepiej oddycham, lepiej śpię i - co tu dużo gadać - lepiej biegam! 
Ostatnimi czasy da się u nas zauważyć wzrastającą tendencję biegaczy do uciekania od zimy. I nie mówię tu tylko o poziomie profesjonalnym, bo nie mam o nim bladego pojęcia, ale i o amatorskim. Wielu biegaczy rusza w chłodniejsze miesiące podbijać swoim krokiem cieplejsze rejony świata - z tego co zauważyłem, większość obiera kurs na Kenię - absolutny Olimp światowych biegów długodystansowych. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że zalety takiego wypadu to nie tylko możliwość trenowania w cieple ale i na znacznej wysokości - nawet powyżej 2000 m.n.p.m. Nie mam nic przeciwko temu, żeby ci, którzy mogą sobie na to pozwolić, to robili, jednak to co mnie frapuje, to to, że jeszcze kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu nikt u nas nie mógł sobie pozwolić na taki obóz, a jednak wyniki zbudowane na wysiłku poniesionym w Krynicy czy Szklarskiej Porębie były wcale niezgorsze od obecnych. Czy naprawdę warto więc wydawać górę pieniędzy i najeżdżać coraz mniej dziewiczą Afrykę, żeby wytrenować coś, co - jak pokazuje historia - spokojnie można osiągnąć na miejscu? Jeszcze raz podkreślam, że nie jestem przeciwnikiem takich wyjazdów i chętnie sam bym się na taki obóz biegowy w Kenii czy Tanzanii wybrał, jednak nie daje mi spokoju wątpliwość, czy to aby na pewno kieruje nami pragnienie zbudowania nieosiągalnej w innych okolicznościach formy, czy jednak doszło do tego, że Kenia jest kolejnym kolekcjonerskim gadżetem, któremu nie jesteśmy w stanie się oprzeć w konsumpcyjnym jak nigdy świecie...    

wtorek, 11 lutego 2014

Ja, Yared i Dawa

Dziś rano przeczytałem informację prasową mówiącą o tym, że Yared Shegumo stawia tej wiosny na maraton w Łodzi. Nie sądzę, żeby wybrał go kosztem Orlenu z tych samych pobudek co ja, ale fakt jest faktem i - ku mojemu wielkiemu zadowoleniu - w kwietniu będę miał szansę biec tą samą trasą co zwycięzca zeszłorocznego Maratonu Warszawskiego. Minus jest taki, że raczej nie przyjdzie mi go zobaczyć ani na starcie (on będzie ruszał z czoła, ja ze środka stawki) ani na mecie (kiedy ja wciąż będę tłukł podeszwami o ziemię obiecaną, on będzie już pewnie odpoczywał w lodowej kąpieli). Plusem jest z kolei to, że już samo uczestnictwo w biegu, w którym bierze udział tak zacny zawodnik, to dla mnie duży splendor i motywacja, żeby jednak zmierzyć się z wynikiem 3:15. Przypuszczam, że to by wystarczyło, żeby móc później pochwalić się znajomym, że dobiegłem do mety "tylko godzinę za Yaredem". Historia życia Yareda jest naprawdę niezwykła, jednak nie będę się w tym miejscu o niej rozpisywał, szczególnie, że na łamach serwisu polskabiega już to kiedyś zrobił Damian Bąbol. Jak kto chętny, niech zajrzy: http://polskabiega.sport.pl/polskabiega/1,105613,14713112,Niezwykla_historia_Yareda_Shegumo__zwyciezcy_35__PZU.html
Mi osobiście imponują mi nie tylko jego wielkie umiejętności i niebywałe osiągnięcia, ale i skromność, jaką w sobie nosi pomimo niewątpliwego w tej chwili statusu gwiazdy polskich biegów. Już teraz trzymam więc kciuki za przygotowania Yareda do Łodzi, a i na samej trasie będę mocno wierzył w jego zwycięstwo. To by się akurat zgadzało, bo po 2 godzinach i kwadransie od startu, kiedy on będzie już finiszował, ja powinienem być jeszcze w pełni sił umysłowych. Potem może być za to różnie i wolę się do niczego nie zobowiązywać, nawet do dobrego myślenia o kimkolwiek...
Drugim biegaczem, o którym chciałbym dziś wspomnieć jest Dawa Sherpa - niezwykły Nepalczyk, którego historia jest równie barwna i tylko odrobinę mniej przebojowa niż Yareda. Ten były mnich i kucharz himalajskich wypraw wspinaczkowych jest dziś obwoływany żywą legendą biegów ultra i zarazem pierwszym zwycięzcą jednego z najsłynniejszych ultramaratonów na świecie - UTMB. Co prawda, w przeciwieństwie do Yareda, niestety nie startuje on w Łodzi, ale kto będzie chciał, będzie mógł sobie za to popatrzeć na Dawę już 14 lutego w...Soczi. Tak, tak, to nie żart - wiem, że biegi ultra jakoś nieszczególnie wpisują się w ramy zimowych igrzysk olimpijskich, dlatego śpieszę wyjaśnić, że Sherpa nie pojechał tam biegać tylko...no właśnie, w sumie to jednak biegać. Ale nie na nogach, tylko na nartach. Dawa reprezentuje bowiem swój kraj w biegach narciarskich, a warto przy tym dodać, że jest na igrzyskach chorążym reprezentacji Nepalu i jednocześnie jej jedynym zawodnikiem. Nie jest to dla niego pierwszyzna, ponieważ startował już na olimpiadach w 2006 roku w Turynie i w 2010 w Vancouver. Jego wyniki nie są piorunujące, gdyż zwykle kończy zawody w okolicach setnego miejsca, ale nie to jest najważniejsze. Dawa wykorzystuje bowiem igrzyska i swoją rosnącą popularność do promocji swoich działań charytatywnych, takich jak opieka nad nepalskimi sierotami, budowa szkół czy ochrona klimatu Himalajów. Fascynują mnie tacy ludzie jak on - bohaterowie, który doszli do wielkich rzeczy od absolutnego zera, ale gdy już są na szczycie, nie patrzą z niego na innych z góry, za to chcą ich na tę górę za sobą wciągnąć. Szacunek, Panie Szerpa i masz we mnie w piątek oddanego kibica! 
A o Sherpie ładnie i zwięźle napisał na stronie Reutersa Julien Pretot. Gorąco polecam: http://uk.reuters.com/article/2014/02/09/us-olympics-crosscountry-sherpa-idUKBREA180KX20140209           

poniedziałek, 10 lutego 2014

Moja woda

Mam w kontekście mojego biegania dwie ciekawe (przynajmniej moim zdaniem) obserwacje odnośnie wody. Pierwsza dotyczy wody pitnej, a druga tzw. "wody brudnej". 
Kiedy dwa i pół miesiąca temu wracałem po długiej kontuzji do biegania, mój plan dnia wywrócił się do góry nogami. Nie dość, że na własne życzenie zacząłem wcześniej wstawać z łózka, to jeszcze doszła automatyczna zmiana przyzwyczajeń żywieniowych, szlaban na zakrapiane nocne wypady z kumplami i w ogóle zupełnie inna organizacja czasu i życia. Po części zaczęło się ono tym samym stawać podporządkowane treningowi. No i to pragnienie. Nagle, z dnia na dzień, zacząłem pić dwa albo i trzy razy więcej. Początkowo sprawę załatwiał weekendowy wypad do supermarketu, gdzie kupowałem zgrzewkę lub dwie wody niegazowanej i jakoś udawało mi się przetrwać na nich cały tydzień. Jednak po którymś kursie po schodach, kiedy obciążony niczym juczny wół, wtargałem kolejną dostawę wody do mieszkania, postanowiłem spróbować poszukać innego rozwiązania. Jednak nie chodziło mi tylko o uciążliwość związaną z wnoszeniem ciężkich zgrzewek po schodach, ale i o nadprodukcję plastiku, której nagle stałem się znaczącym ogniwem. Pomyślałem, że skoro unikam kupowania warzyw w sztucznych opakowaniach, dlaczego nie miałbym zacząć robić tego samego z wodą? Traf chciał, że wpadł mi akurat w ręce stary numer magazynu "Bieganie", którego okładkowym bohaterem był Arek Recław - biegacz, podróżnik, triathlonista, a przy tym autor ciekawego bloga o życiu i bieganiu. W wywiadzie znajdującym się w środku magazynu, Arek w kilku słowach wspomniał o swoim sposobie na nawadnianie organizmu, jednak całość koncepcji poznałem dopiero, kiedy wszedłem właśnie na cytowany w artykule blog: http://pasjavspraca.com/2013/04/26/woda-czyli-jak-w-genialnie-prosty-sposob-bardzo-utrudnic-sobie-zycie/. Bardzo mi się spodobało to jak i o czym pisze, postanowiłem więc przetestować jego metodę na własnym organizmie. I tak, przez kolejne dwa tygodnie piłem właściwie tylko i wyłącznie zimną wodę prosto z kranu. Muszę powiedzieć, że nie odczułem żadnej różnicy w stosunku do czasu, kiedy poiłem się wodą butelkowaną, a jeśli już, to była to różnica prędzej na plus niż na minus. Jednak po dwóch tygodniach doszło w naszym bloku do wymiany rur i - w konsekwencji - całkowitego zżółknięcia wody płynącej z kranu, przez co na dwa dni musiałem wrócić do picia butelkówki. Natomiast od razu jak tylko kranówka odzyskała swoją przeźroczystość, z radością do niej wróciłem. Jednak od tamtej pory nie piję jej już prosto z kranu, lecz przegotowaną. Technicznie wygląda to tak, że dwa razy w ciągu doby gotuję pełny czajnik wody, którą następnie przelewam do szklanego dzbanka. Po kilku godzinach woda jest już w temperaturze pokojowej i w pełni nadaje się do picia. Moim zdaniem smakuje znacznie lepiej od butelkowanej, doskonale gasi pragnienie po wysiłku, a jedyną jej niedoskonałością jest to, że nie orzeźwia aż tak jak lodowata kranówa. Ale z drugiej strony, kto po treningu potrzebuje dodatkowego orzeźwienia i chciałby jeszcze pić lodowatą kranówę w środku zimy? A przecież jak już przyjdzie lato, zawsze będzie można wsadzić dzbanek na jakiś czas do lodówki i też będzie dobrze! 
Na przegotowanej wodzie biegam już od dwóch miesięcy i na własnej skórze doświadczyłem, że absolutnie niczego jej nie brakuje. Na dodatek przy takiej polityce nawodnieniowej nie trzeba: najpierw nosić po schodach ciężkich zgrzewek, a potem mieć wyrzutów sumienia, że jedną dostawą pustych opakowań po nałęczowiankach, cisowiankach i innych żywcach, zapychamy pół pojemnika na plastik przewidzianego dla całego osiedla.

Drugie z moich wodnych doświadczeń dotyczy prania treningowych ubrań. Mam ich właściwie tylko dwa komplety: ciepły i zimny, i w sytuacji kiedy biegam 6 dni w tygodniu, musiałem wymyślić jakieś sprawne rozwiązanie, żeby ani nie trenować w przepoconych rzeczach ani nie zatracać się w ich ciągłym praniu. Na początku namiętnie wykorzystywałem funkcję "szybkiego prania" w naszej candy, ale po jakimś czasie stwierdziłem, że, po pierwsze, to jakiś absurd, żeby marnować tyle wody i energii na upranie trzech rzeczy na krzyż, a po drugie, często zapominałem o wyjęciu wilgotnych rzeczy i potem musiałem je przed treningiem ekspresowo dosuszać suszarką. A to już było marnotrawstwo do kwadratu. Postawiłem więc na rozwiązanie najlepsze i najprostsze z możliwych - po prostu po treningu biorę prysznic razem z moimi sportowymi rzeczami porządnie je przy tym ugniatając stopami. Jasne, że nie może tu być mowy o praniu z prawdziwego zdarzenia, ale na potrzeby ubrań raptem po godzinnym treningu taki zabieg w zupełności wystarcza. A prawdziwe pranie wystarczy, że zrobię raz na tydzień, na przykład po sobotnim długim wybieganiu, kiedy nawet najbardziej profesjonalne ugniatanie mogłoby nie wystarczyć do pozbycia się lekkiego fetorku. Ja i moje biegowe fatałaszki funkcjonujemy tak już od dłuższego czasu i do tej pory nie zdarzyło się jeszcze, żeby jakiś wrażliwy nos uskarżał się na naszą minimalistyczną pralniczą metodę.    

***

Dziś znów pojechałem do pracy na rowerze. Jednak - w przeciwieństwie do piątku - dzisiejszy poranek przyniósł deszcz. No i po 15 minutach jazdy w tym deszczu, do biura dojechałem jak zmokły kurak. Ale nic to, nie poddaję się, suszę tyłek i jutro prawy skraj ulicy znów będzie mój!                     

sobota, 8 lutego 2014

Along the Łęg

Along the Łęg (czy ja kiedyś mówiłem, że nie lubię anglicyzmów?) to tytuł dzisiejszego wpisu, a jednocześnie nazwa większego biegowego projektu, który niniejszym chciałbym wam zaproponować. Myślałem o jego realizacji już od jakiegoś czasu, jednak dopiero dziś - po porannej biegowej wycieczce wzdłuż Wisły - postanowiłem ostatecznie wcielić go w życie. Pomysł na Along the Łęg, czyli cykliczne spotkania biegowe na ścieżce spacerowej wzdłuż prawego brzegu warszawskiego odcinka królowej polskich rzek, zrodził się w mojej głowie jakiś miesiąc temu. W kilka tygodni po powrocie do sportu czułem się już wtedy porządnie rozbiegany, jednak doskwierało mi to, że zdecydowaną większość czasu na biegowych ścieżkach spędzam sam. Stąd idea zaproszenia do wspólnego trenowania innych biegowych zapaleńców. Kiedy zacząłem się zastanawiać, gdzie takie spotkania mogłyby się odbywać, pierwsza myśl okazała się ostatnią. Od początku nie miałem najmniejszych wątpliwości, że nadwiślańskie lasy łęgowe, kawałek najprawdziwszej dziczy w sercu miasta, to zdecydowanie najlepsze miejsce z możliwych. Trasa wiedzie od mostu Łazienkowego, pod Poniatowskim, Średnicowym, Świętokrzyskim, Śląsko-Dąbrowskim, Gdańskim,  aż do Grota-Roweckiego, przed którym należy zrobić nawrotkę i pokonać ten sam odcinek ponownie, tym razem w przeciwnym kierunku. Całkowity dystans takiej pętli wynosi około 16 kilometrów, a biegnie się w zdecydowanej większości wśród drzew, krzaków, a za mostem Gdańskim nawet wzdłuż rozległych pól.


Obecnie trasa jest bardzo trudna, bo większa jej część jest dosłownie skuta lodem, przez co nawet najbardziej obieżnikowane buty mają na niej problem ze złapaniem przyczepności (choć muszę w tym miejscu oddać, że moje minimusy spisały się dzisiaj bardzo przyzwoicie). Dodatkowo odcinek między mostami Gdańskim i Grota przynosi inny rodzaj trudności, a mianowicie głębszy, dość mocno już rozmięknięty śnieg, po którym biegnie się jak po dziurawej, mokrej gąbce. Ale nawet te przeszkody ani odrobinę nie ujmują szlakowi wzdłuż łęgów niezwykłego uroku i ogromnego treningowego potencjału. Co prawda na ten moment jest zbyt ślisko, żeby pracować na nim nad szybkością, ale na długie wybiegania jest wprost doskonały. A jeśli słoneczna pogoda się utrzyma, już wkrótce na ścieżce nie powinno być śladu ani po lodzie ani po śniegu, i wtedy będzie tam po prostu bajkowo!
Podczas mojej dzisiejszej wycieczki wzdłuż Wisły, oprócz sprawdzenia stanu trasy, zastanawiałem się też nad założeniami spotkań Along the Łęg. Komu i czemu miałyby one służyć? Tak więc, po pierwsze, chodzi o to, żeby dać sobie szansę na pobieganie w grupie, wymienienie się doświadczeniami i poradami, po drugie, bieganie wśród drzew to wspaniała sprawa, a nie każdy jest na tyle odważny, żeby zapuszczać się w tę miejską dżunglę w pojedynkę, a po trzecie, łęgowy szlak to naprawdę wspaniałe miejsce do doskonalenia swoich biegowych umiejętności. I to zarówno dla zaawansowanych jak i dla tych dopiero raczkujących w biegowym świecie. Wymyśliłem też, że podstawową regułą spotkań będzie to, że grupa (jeśli w ogóle się jakaś uzbiera) dostosuje prędkość do najwolniejszego uczestnika. Jednak nawet najwolniejszy musi być w stanie pokonać dystans 16 kilometrów - tu nie będzie taryfy ulgowej! Ogólnie rzecz biorąc, chodzi o to, żeby raz na jakiś czas przebiec się całą paczką i dobrze się przy tym bawić.
I tylko jedna kwestia - w sumie dość istotna - wciąż pozostaje dla mnie niewiadoma: kiedy miałaby się odbyć pierwsza edycja Along the Łęg i z jaką częstotliwością miałyby miejsce kolejne spotkania. Najłatwiej byłoby mi zaproponować przyszłą sobotę, jednak jest to o tyle niefortunny termin, że właśnie wtedy w Falenicy większość z nas będzie na 5. zawodach z tamtejszego cyklu biegów górskich. A zatem na dobry początek proponuję niedzielę, 16 lutego. Startujemy równo o godzinie 9 rano z plaży na początku ścieżki spacerowej przy moście Łazienkowskim.

                           
Jeśli komuś wygodniej, może dołączyć mniej więcej o 9:05 pod Mostem Poniatowskiego lub o 09:10 pod Mostem Świętokrzyskim. Pod dalszymi mostami pociąg nie zatrzymuje się! Cała pętla powinna nam zająć od półtorej do dwóch godzin, choć może się to zmienić, w zależności od formy przybyłych biegaczy. Jednocześnie, jako samozwańczy organizator tego przedsięwzięcia, jestem zmuszony przekazać komunikat, że uprasza się o nie branie udziału w spotkaniach Along the Łęg przez osoby z niewyleczonymi wadami serca oraz z dotkliwym przeziębieniem, grypą, tudzież z innymi poważniejszymi dolegliwościami.
To co, znajdą się jacyś chętni? 

piątek, 7 lutego 2014

O Łodzi, schodach i rowerze

No i stało się - jeszcze przed wyjściem z pracy, zarejestrowałem się wczoraj i od razu opłaciłem swój udział w kwietniowym maratonie w Łodzi. Tym samym porzucam wszelkie dąsy na Orlen, a biegaczom w nim startującym życzę zdrowych stawów, dobrej kondycji i jeszcze lepszych rezultatów! 
Za to chwilę później odwiedziłem nowy sklepik, który właśnie otwarto w mojej okolicy i kupiłem w nim debiutancki produkt - wciąż drukarską farbą pachnący, papierowy egzemplarz czwartkowej Wyborczej. Na razie zdążyłem z niej przeczytać jedynie wywiad ze skoczkiem Maciejem Kotem w Dużym Formacie, ale to wystarczyło, żeby tylko utwierdzić się w przekonaniu, że prasa w tradycyjnym wydaniu to zupełnie inny rodzaj doświadczania lektury. Czy ktoś się ze mną nie zgodzi, że szelest przewracanych stron to jednak o wiele przyjemniejszy dźwięk niż natrętne klikanie myszki? Nie mówiąc o tym, że, gdy rozsiądziesz się wygodnie na kanapie z rozpostartą przed sobą papierową gazetą, raczej nie grozi ci nalot reklamowej armii spod herbu zalando, groupona czy - co gorsza - sklepu biegacza z ich śmiesznie nieadekwatnymi do rynku ofertami...
Ale wracając do Łodzi, bardzo się cieszę, że pod wpływem impulsu zdecydowałem się na start akurat w mieście włókniarzy (choć bardziej na czasie byłoby miano "polskiej stolicy sektora BPO/SSC" - cokolwiek to znaczy). Pamiętam, że na łódzkim maratonie byłem już w 2011 roku i bardzo mi się spodobał. Co prawda wtedy nie startowałem, tylko kibicowałem i wspierałem biegowego brata i biegowego przyjaciela, ale to wystarczyło, żeby wyrobić sobie naprawdę dobre zdanie o odbywających się w nieprawdopodobnym upale zawodach organizowanych przez sieć aptek Dbam o Zdrowie. 


Kameralna atmosfera, piękna, szybka trasa wiodąca między innymi ulicami Piotrkowską i Maratońską, imponująca meta w Atlas Arenie - wszystko to sprawiło, że postanowiłem wtedy pewnego dnia do Łodzi wrócić, ale już nie jako kibic tylko pełnoprawny uczestnik imprezy. Co prawda w tym roku z jakiegoś powodu nie będziemy biegli Piotrkowską i bardzo tego żałuję, ale zamiast tego zapuścimy się - jeśli nie plotę topograficznych głupstw - na słynne Bałuty. Wspaniale będzie biec pomiędzy kamienicami z czerwonej cegły pamiętającymi jeszcze czasy, kiedy Łódź miała na długo stać się Ziemią Obiecaną. Mam tylko nadzieję, że z jednej z nich nie wyjdzie banda zakapiorów i nie każe mi się opowiadać za ŁKS-em albo Widzewem. Obawiam się, że w takim przypadku mój plan zbliżenia się do 3 godzin i 15 minut mógłby szybko awansować do miana walki, jeśli nie z zakapiorami, to z 3 godzinami, a tego moje serducho by raczej nie wytrzymało. A więc plan jest taki, żeby w Łodzi: unikać wrogo nastawionych piłkarskich kibiców i połasić się o osiągnięcie na mecie rezultatu 3:15. A co będzie, to będzie, nikt nie wie...
A gdybym biegał z muzyką w uszach, na DOZ Maraton nastawiłbym ten utwór. A zaraz potem funkcję repeat:


***

Dziś po raz kolejny trenowałem na schodach. Dałem sobie niezły wycisk. W porównaniu do poprzedniej sesji było dużo ciężej, a to dlatego, że natknąłem się wczoraj na artykuł autorstwa Magdy Ostrowskiej-Dołęgowskiej (http://www.magazynbieganie.pl/byc-jak-bekele-dlugosc-kroku-biegowego-i-wybicie/), który zmotywował mnie do wprowadzenia kilku zmian w porównaniu do poprzedniej wizyty u stóp Zamku Ujazdowskiego sprzed dwóch tygodni. Po pierwsze wydłużyłem trasę i dołożyłem do każdej pętli 3 dodatkowe podbiegi i zbiegi znajdujące się trochę poniżej samych głównych schodów. Do tego z dziesięciu powtórzeń, piąte i dziesiąte zrobiłem wspinając się po schodach nie co jeden, ani dwa, a co trzy stopnie. To było coś! Słowo daję, nie pamiętam, kiedy dostałem od biegania tak bardzo w kość. 
Co ciekawe, w swoim artykule Magda pisze również o kwestii, która od dawna mocno zaprząta głowę także mi. A mianowicie chodzi o pupę. Ale nie o pupę w kontekście estetycznym (choć to też), a technicznym. Nasza czołowa biegaczka ultra piętnuje bardzo powszechną wśród biegaczy tendencję do zostawiania w biegu tyłka za sobą. Porównuje nawet taką postawę do postury kaczki z wypiętym kuprem. Czytając jej spostrzeżenia pomyślałem sobie, że widzę to dokładnie tak samo, a nawet jakiś czas temu nadałem roboczy tytuł tekstowi, który dopiero miałem napisać: "Test kupera". Co prawda Magda uprzedziła mnie z tym - jakże trafnym - porównaniem, ale w ogóle mi to nie przeszkadza, bo im więcej ludzi dowie się, że bioderka należy w biegu wypychać do przodu, tym lepiej. Dla nich i dla ich kuprów!        

***

Jak tylko wróciłem ze schodów, wziąłem szybki prysznic i zjadłem na śniadanie - a jakże! - moje ulubione placki owsiane biegacza (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/owsiane-placki-biegacza.html). Zaraz potem przyszła pora na kolejny ruch - tym razem w kierunku pracy. Jeszcze z resztką porannej kawy w filiżance, wyjrzałem za okno i zobaczyłem budzący się do życia piękny, słoneczny dzień. Pomyślałem więc, że skoro największe mrozy są już chyba za nami, może warto rozpocząć sezon rowerowy. I tak jak z Łodzią, nie zastanawiałem się długo, tylko zarzuciłem coś prędko na wierzch, złapałem mój ukochany rower za kierownicę jak byka za rogi i pognałem klatką schodową w dół. Już chwilę potem sunąłem oczyszczoną z błota pośniegowego, płaską jak stół ulicą i czułem się jak Leonardo di Caprio na dziobie Titanica. Co prawda moja Kate Winslet była już wtedy dawno w pracy, ale nie przeszkadzało mi to w wyobrażaniu sobie, że ulica Rozbrat jest bezkresnym Atlantykiem, a ja dzielnie przemierzam go ku przygodzie życia. Na szczęście na drodze nie stanęła mi żadna góra lodowa, a jedynie esemesująca pani za kierownicą granatowego renault fluence, która swoim gapiostwem powodowała, że z każdych świateł ruszaliśmy z kilkusekundowym opóźnieniem. Tak to jest gdy zbyt często wrzucasz na luz... Ale nawet ona nie przeszkodziła w tym, że na rowerze pokonałem trasę z domu do pracy w 15 minut, podczas gdy ten sam odcinek autobusem zajmuje mi dwa razy dłużej. Wciąż nie wiem, jak to możliwe - no po prostu magia dwóch pedałów!
A, byłbym zapomniał - do dzisiejszych placków biegacza nie dodawałem mleka, za to wrzuciłem dwa jajka zamiast jednego. Były jeszcze lepsze niż oryginalne, słowo!    

czwartek, 6 lutego 2014

Pazerność

Portal wyborcza.pl wprowadził przedwczoraj nowe zasady korzystania ze swoich zasobów. W związku z nimi regularny internetowy przeglądacz może przeczytać za darmo 10 artykułów, a za kolejne musi już płacić. Na razie promocyjne 99 groszy za miesiąc za całą bazę, ale wygląda na to, że już po pierwszych 30 dniach, opłata znacząco wzrośnie. Nie wiem, czy to dobry pomysł ze strony Agory, bo już po pierwszych reakcjach czytelników na forum wygląda na to, że wielu z nich po prostu przestanie na wyborczą zaglądać. I to chyba nawet nie ze względu na sam fakt wprowadzania opłat, ale z uwagi na formę w jakiej ta - jakby nie patrzeć - rewolucja została przeprowadzona. Dlaczego rewolucja? Dlatego, że, po pierwsze, nikt się tego nie spodziewał, po drugie, dotychczasowe zasady (część tekstów płatnych, zdecydowana większość za darmo) zostały wywrócone do góry nogami, a po trzecie, myślę, że jest to początek większej tendencji w Internecie. Nie lubię anglicyzmów, ale akurat ten pasuje do sytuacji jak żaden inny: you don't pay, you don't get. Innymi słowy, chcesz dostać jakość, musisz za nią zapłacić. Co do zasady nie mam z tym problemu i uważam, że wartościowe teksty powinny mieć swoją cenę. Jednak jest też druga strona medalu, a mianowicie wszędobylskie reklamy. Nie mam co do tego pewności, bo nie dałem się przekonać do przeczytania nowego regulaminu w całości, ale śmiem przypuszczać, że bannery, które dotychczas tak natrętnie wyskakiwały dosłownie z każdego miejsca czytanego tekstu, w nowej odsłonie serwisu nie znikną tylko dlatego, że zapłacisz za dostęp do niego 99 groszy, 19 czy 29 złotych. Zastanawiam się, do czego może doprowadzić taka polityka wyciskania z czytelnika pieniędzy z każdej możliwej strony, czy to pośrednio poprzez reklamodawców, czy bezpośrednio przez jego konto bankowe. Może być tak, że to po prostu koniec Internetu, jaki znamy i wkrótce wszystko w nim będzie dostępne za opłatą, ale jednocześnie nie chce mi się wierzyć, że przyzwyczajona do otrzymywania tak wiele za darmo internetowa wiara na to pójdzie. Jedno jest pewne: ktoś będzie musiał ustąpić. I mam nadzieję, że będzie to Agora.
Podobny "zgrzyt" mam z kwietniowym Olejarskim Wyścigiem Mazowieckim, czyli dumnie brzmiącym Orlen Warsaw Marathonem. Nie przeczę, że chciałbym w nim pobiec. Już rok temu byłem na nim zającem, czy też - wybaczcie kolejny anglicyzm - pace makerem, za to w tym roku chciałbym się z nim zmierzyć już bez odpowiedzialności za grupę, za to z wiatrem we włosach i marzeniem o pobiciu własnej życiówki. Jednak mimo szczerych chęci, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że jednak zrezygnuję z Obiegnięcia Warszawy Mimochodem. A to dlatego, że spóźniłem się z rezerwacją miejsca startowego w niższej cenie, i dziś, zamiast pierwotnych 79 zł, przyszłoby mi za nie zapłacić złotych 139. I nie chodzi tu o pieniądze - taką opłatę spokojnie dałbym radę wysupłać, jednak czuję w sobie silną blokadę przed płaceniem tak wysokiej kwoty za bieg, którego organizatorem jest jedna z najbogatszych firm w kraju. Jeszcze rok temu największą zaletą pierwszej edycji Orlen Warsaw Marathonu była właśnie niespotykanie niska stawka za uczestnictwo. Dziś pozostaje ona tylko w pamięci co bardziej wyrachowanych biegaczy. U mnie z wyrachowaniem jest różnie, raz udziela mi się bardziej, raz mniej. Ale w tym konkretnym przypadku to nie skłonność do oszczędzania przybliża mnie coraz bardziej do rezygnacji w wystartowaniu w OWM, a brak przekonania co do tego, że budżet tej akurat imprezy powinien być pompowany w tak dużym stopniu przez startujących w niej biegaczy. Nie jest to w końcu bieg, który organizuje małżeństwo pasjonatów, samotny nauczyciel wuefu czy grupka zapaleńców. Są to sponsorowane przez wielki koncern naftowy Mistrzostwa Polski na dystansie maratonu, szczycące się wzniosłym hasłem "narodowe święto biegania". Doceniam zniżki dla niepełnosprawnych, nagrody finansowe przewidziane dla wszystkich kategorii biegowych (nawet 80+!), jednak bieg jako całość zupełnie mnie nie przekonuje i chyba wybiorę w końcu alternatywne zawody odbywające się dokładnie tego samego dnia w Łodzi. Coś czuję, że w przypadku tamtejszego DOZ Maratonu, brak takiej pompy, jaką czuje się w kontekście OWM, może wyjść wszystkim tylko na dobre. W konsekwencji cała wyprawa wyniesie mnie z całą pewnością więcej, niż gdybym został i biegał na miejscu, jednak intuicyjnie czuję, że łódzkie zawody to dla mnie zdecydowanie lepszy wybór. Nie mówiąc o tym, że będzie okazja do odwiedzenia mieszkającej tam babci, która na pewno jak zwykle ugości mnie takim obiadem, że następnego dnia 42 kilometry i 195 metrów po łódzkich ulicach przelecę jak na skrzydłach.   
A Orlenowi, tak samo jak i Agorze, szczerze życzę, żeby zastanowiły się nad odejściem od polityki pazerności zanim doprowadzą do utraty tego co najcenniejsze - ludzkiego zaufania. Bo jak już je utracą, to nie pomoże im ani "atrakcyjny" pakiet startowy z tandetną czapką, siermiężną koszulką i szkolnym plecakiem ani nawet 50 darmowych artykułów na miesiąc. Wszak nawet w robieniu pieniędzy, ważne są pewne zasady, a jak ich brak, klient czuje się zrobiony w bambuko. Ja w każdym razie mam duże poczucie niesmaku, w związku z czym szukam najbliższej stacji Lotosu i wracam do czytania wyborczej w wersji papierowej - przynajmniej będzie po lekturze czym rozpalać w piecu podczas kolejnej wyprawy w Beskid!          

środa, 5 lutego 2014

Biegowy szczyt na Agrykoli

Wczoraj znów byliśmy u Leona, choć tak naprawdę to nie u Leona a u Luca. O jego uroczym bistro już tu kiedyś pisałem - kto chce dowiedzieć się więcej, niech zerknie parę wpisów wstecz: http://biegajsercem.blogspot.com/2014/01/pan-leon.html.
We wtorkowy wieczór Luc uraczył nas domowym winem czerwonym i białym ze specjalnie otwartej na tę okazję butelki. Do zjedzenia dał nam zaś pyszną sałatkę z roszponką, marynowanymi buraczkami i aromatycznym dojrzewającym serem, a także ciepłą bagietkę polaną oliwą z oliwek, okraszoną tym samym pysznym serem (który akurat wczoraj w leonowym bistro debiutował) i - kto by się spodziewał?! - roszponką. Tak na marginesie, to za każdym razem, kiedy u niego jesteśmy, zamawiamy dokładnie to samo. Zwykle wygląda to tak, że ja zjadam moją solidnych rozmiarów bagietę, a dodatkowo dostają mi się resztki sałatki, dzięki czemu nazajutrz rano mam wystarczająco dużo energii, żeby na czczo odbyć pełnowartościowy trening. Jednak tym razem nie będzie o porannym a o wieczornym bieganiu i to nie moim, a czyimś. Ale od początku.
Zacznę od tego, że, żeby dotrzeć do Luca vel Leona normalnie wystarczy po prostu przejść na skuśkę przez park, jednak obecnie - ze względu na zimową porę - jego bramy są zamykane znacznie wcześniej niż zwykle. Musieliśmy więc nadrobić drogi i - zamiast po linii prostej - na Sulkiewicza dotarliśmy zakosami, najpierw pod górę Agrykolą, potem po równym chodniku Alei Ujazdowskich, a na koniec w dół Belwederską. Tam, przy Hotelu Belweder, skręciliśmy w lewo i już mogliśmy serdecznie witać się z Lukiem. Zazwyczaj trasa ta jest bardzo spokojna, malownicza, wręcz romantyczna. Wzdłuż Agrykoli ciągną się stylowe - choć zdaje się, że niestety już nie gazowe - latarnie, Aleje Ujazdowskie po remoncie to z kolei w mojej opinii najbardziej szykowna ulica w Warszawie, a fragment Belwederskiej schodzący po łuku w kierunku rosyjskiej ambasady też ma w sobie coś niezwykle urokliwego.
Jednak wczoraj było inaczej niż zwykle. To co działo się na całej długości niewielkiej uliczki Agrykoli wyglądało jak plan zdjęciowy do filmu o nocnych biegaczach. Były ich dziesiątki a może i setki. Jedni biegali samotnie, inni w parach, a jeszcze inni w całych wieloosobowych grupach. Duża część z nich była odziana w stroje firmowych grup biegowych, a zewsząd było słychać pokrzykiwania ich rozentuzjazmowanych trenerów. Tu grupka robiła krótkie, szybkie podbiegi, tam z kolei ktoś postawił na pokonywanie stromego fragmentu w całości. Jeszcze gdzie indziej ktoś robił dynamiczne interwały, biegnąc raz szybko, raz wolno. Ledwo co dostrzegliśmy parkę, która truchtała sobie spokojnie pod górę głośno przy tym rozmawiając, gdy nagle z wielką prędkością wyminęła nas mocno zbudowana, niska i krępa biegaczka ciężko przy tym oddychając. Nawróciła dosłownie pół metra przed nami i pognała z powrotem w dół, wydłużając krok i dysząc jeszcze donioślej niż przedtem. Jednym słowem na kilka minut i kilkaset metrów znaleźliśmy się w oku biegowego cyklonu. Nie wiem, co się stało, że biegaczy było wczoraj na Agrykoli tak wielu, ale muszę przyznać, że ich masa szczerze mnie przytłoczyła. Pomimo, że sam jestem wielkim pasjonatem i orędownikiem biegania, to to co wczoraj zobaczyłem, zdecydowanie nie było tym, co kocham w bieganiu najbardziej. Ciągle mijani ludzie, niewiarygodny ścisk na krótkim przecież odcinku asfaltu i głosy słyszane dosłownie zewsząd sprawiły, że, gdy już wspięliśmy się w okolice Placu na Rozdrożu, poczuliśmy się, jakbyśmy zostawili za plecami biegową Marszałkowską w godzinach szczytu.
Pomyślałem sobie w tamtym momencie, że jednak uwielbiam moje poranne bieganie. Za to, jak wielkie daje mi poczucie bezkresnej biegowej prywatności i niczym nie ograniczonej przestrzeni. Wydaje mi się, że naprawdę warto wstać skoro świt i czym prędzej wyjść na trening - zamiast w okrzyki ludzi można się wtedy wsłuchać w śpiew ptaków, a jeśli już kogoś na swojej drodze spotkamy, najpewniej będzie to wpatrująca się w nas wielkimi, głodnymi oczami żądna orzechów wiewiórka.                  

wtorek, 4 lutego 2014

Wege Biegacze

Gdybym napisał w tym miejscu, że jestem wegetarianinem od 14 lat, nieświadomie w jednym zdaniu skłamałbym aż dwukrotnie. A to dlatego, że, po pierwsze, sam już nawet nie pamiętam, czy przestałem jeść mięso 14, 15 czy może 13 lat temu, a po drugie, to tak naprawdę...żaden ze mnie wegetarianin. A przynajmniej nie ortodoksyjny. Faktem jest, ze przez pierwsze lata od przejścia na bezmięsną dietę byłem raczej radykalny i nie jadłem na przykład faworków - obawiałem się, że były smażone na smalcu. Co prawda dziś też ich nie jem, ale już nie ze względu na ich upodobanie do gorącej kąpieli w świńskim tłuszczu, a z tego prostego powodu, że zwyczajnie mi nie smakują. Dawniej potrafiłem tak samo oddać napoczętą porcję pierogów ruskich, w których znalazłem drobinki skwarek, nie wspominając nawet o setkach talerzy babcinej zupy, które wróciły do garnka tylko dlatego, że jedna czy druga babcia dorzuciła do bulionu dwa kurze skrzydełka do smaku. Dziś jestem ze swoim wegetarianizmem - o którym wiem, że "prawdziwym" wegetarianizmem nie jest - w zupełnie innym miejscu. Owszem, wciąż wzgardzę kotletem, gulaszem, nóżkami w galarecie i innymi tego typu rarytasami, na widok których ślinka raczej jeszcze długo mi nie pocieknie, natomiast zdecydowanie odpuściłem ze skłonnością do bycia kuchennym detektywem. Przepracowałem kilka lat w restauracji, dzięki czemu mam świadomość, że 90% serwowanych tam potraw - nawet tych wyglądających na wegetariańskie - zawiera sobie mięsne fondo, czyli swojski rosołek ze szpiku kostnego. Nawet teoretyczny pewniak wegetarian - pierogi - bardzo często zawierają w cieście mięsny tłuszcz. A obiadki u babci? Zbyt wiele razy napatrzyłem się na zatroskaną babciną twarz po mojej kolejnej odmowie, żeby w wieku prawie trzydziestu lat wciąż dopytywać, czy "w tej SPECJALNIE DLA MNIE ZROBIONEJ zupie jarzynowej nie ma przypadkiem mięsa?". I tak znam odpowiedź: według babci nie ma, według mnie jest. I po co dalej się kopać z koniem? Dla mnie rozwiązanie jest proste: chcę się zobaczyć z babcią - wcinam jarzynówkę, jakby ugotował ją na bazie tybetańskich ziół sam Scott Jurek. Boję się posmaku kostek - które, jak powszechnie wiadomo, w rozumieniu babci mięsem nie są - nie jadę do niej i tyle! Co więcej, od jakiegoś czasu zdarza mi się nawet zjeść rybę. Pod jednym warunkiem: jeśli wiem, skąd ta ryba na mój talerz przypłynęła, i mogę przypuszczać, że miała dobre życie. Taką gwarancję mam na przykład w przypadku pstrągów z hodowli moich przyjaciół, którzy swoje dziko żyjące "potokowce" traktują tak, jak kiedyś Indianie traktowali bizony. Patrzą na nie, mówią do nich i naprawdę szczerze się nimi cieszą. Na dodatek czas ich odłowu przypada tylko na jeden miesiąc w roku, tak więc co złapiesz, to zjadasz. A jak się zagapisz, musisz czekać bite 11 miesięcy, aż kolejna pstrągowa ławica osiągnie wiek konsumpcyjny. 
Piszę o tym wszystkim dlatego, że mojej ulubionej modzie - bieganiu - od jakiegoś czasu przychodzi w sukurs moda kolejna - diety wege we wszystkich konfiguracjach. Bardzo się z tego faktu cieszę i mam nadzieję, że coraz więcej biegaczy będzie łączyło doskonalenie metod treningowych z doskonaleniem sposobu odżywiania. Jednocześnie mam nadzieję, że wegetarianizm czy weganizm biegaczy nie będzie tylko kolejnym gadżetem, którym można się pochwalić znajomym, za to stanie się rodzajem uzupełnienia biegowej filozofii w myśl maksymy "w zdrowym ciele zdrowy duch". Wierzę również w to, że wraz ze zmianą przyzwyczajeń żywieniowych biegacze zmierzą się z jeszcze większym wyzwaniem niż sama zmiana diety, z czymś co od zawsze szło według mnie z niejedzeniem mięsa w parze, a mianowicie - z racjonalizacją potrzeb. I to zarówno w kontekście racjonalizowania potrzeb jedzeniowych jak i biegowych. Bo nie sztuką jest kupić zapas sałaty na cały tydzień, tak, że połowa z niej zgnije potem na samym dnie lodówki. Sztuką jest zaś według mnie tak planować zakupy, żeby nie musieć nic później wyrzucać do śmieci. Tak samo jak i nie jest żadnym wyczynem kolekcjonowanie kolejnych par biegowych butów, tylko dlatego, że co pół roku wychodzi nowy, lepszy model. Wyczynem jest za to przebiegnięcie ważnych zawodów w butach, z których "dzień dobry" powie ci niedługo przedzierający się z ich czubka paluch. I w żadnym razie nie chodzi mi o to, żeby być dziadem, po prostu marzę o świecie, w którym biegacze - zamiast cudownych diet i technologicznych wynalazków - konsumują tylko kilometry...                 

poniedziałek, 3 lutego 2014

Krajobraz po górach

No i już niestety po górach... Piękne to były cztery dni biegania, pysznego jedzenia i niekończących się rozmów w cieple rozgrzanego kominka. Żal było wracać, ale poczucie, że wykorzystaliśmy dany nam czas do maksimum, przynajmniej w jakiejś części pomaga przestawić się na nowo na tryb miejski. Jednak w pamięci i tak wciąż żyją wspomnienia z dróg i bezdroży, które przemierzyliśmy, w mięśniach niesie się ślad każdego z pokonanych wzniesień, a na języku jeszcze dziś da się wyczuć posmak regenerującej owsianki-gryczanki z bakaliami, którą zjadaliśmy każdego dnia.
Krótki wypad w góry pozwolił mi i Noli zmierzyć się z dystansem porównywalnym do "rzeźnickiego" i - choć mamy świadomość, że rozbiliśmy go na cztery dni, podczas gdy w Bieszczadach biegnie się à la longue - to jednak towarzyszy nam poczucie zrobionego dużego kroku ku mecie w Ustrzykach Górnych. Ale i reszta grupy nie próżnowała - każde z naszej czwórki zaliczyło przynajmniej dwa dni biegowe i tak samo każde wracało wczoraj do miasta z przeświadczeniem, że niewiele więcej można by było z niego wycisnąć. Ja sam jestem bardzo zadowolony z siebie, z dziewczyn, z pogody na jaką trafiliśmy, i przede wszystkim z tego, że nikomu z nas po takim wycisku bieganie zwyczajnie nie zbrzydło. I choć w niedzielę rano każdy z wielu obolałych mięśni i stawów dałby nam wystarczająco dużo wymówek, żeby choć w ten ostatni dzień usiedzieć na miejscu, i tak zwyciężył zew biegania. Ruszyliśmy więc z Nolą na podsumowującą wyjazd ostatnią pętlę dookoła wsi. I nawet jeśli w założeniu miało to być lekkie rozbieganie, w rezultacie i tak wyszedł z niego mocny trening z 300-metrowym odcinkiem specjalnym na sam koniec, na którym to Nola dała z siebie wszystko i zaliczyła pierwszy w życiu sprint pod górę. 
Myślę, że wszyscy dowiedzieliśmy się w Beskidzie odrobinę więcej o swoich słabościach i ograniczeniach, a także elementach, nad którymi bezwzględnie powinniśmy pracować. Ja na przykład dowiedziałem się, że jak się chce biegać z bukłakiem z wodą w plecaku, to najpierw należy go odpowietrzyć, bo jak nie to na trasie chlupie i majta się irytująco na plecach. Nola z kolei doświadczyła na własnej skórze, że mocne mięśnie brzucha w górach czasem się przydają, więc warto przed Rzeźnikiem zaprzyjaźnić się z kilkoma niezbędnymi ćwiczeniami. A zatem, do brzuszków, gotowi, start!                  




sobota, 1 lutego 2014

Dzień trzeci biegania po Beskidzie

Dziś było dłużej, bardziej płasko i dużo wietrzniej niż wczoraj. Było też smaczniej. Co prawda wczorajszy najazd na sklep spożywczy w Małastowie na długo pozostanie w naszej pamięci, jednak przepyszny posiłek, jakim zostaliśmy uraczeni dzisiaj w gospodarstwie agroturystycznym Nowica 21 to była zupełnie inna gastronomiczna liga! Ale wracając do biegania, z wczorajszej czwórki bez sternika, dziś zrobiło nam się trio. Brakująca ćwiartka biegowego składu zdecydowała spasować po wczorajszym dystansie półmaratonu z okładem i z obolałymi udami została w domu. I dobrze zrobiła, bo nie dość, że dziś biegaliśmy dłużej, to jeszcze solidnie dawał nam do wiwatu lodowaty, czołowy wiatr. To zdecydowanie nie były warunki dla kogoś, komu brak było świeżości, a czyje nogi wciąż czuły trudy treningu dnia poprzedniego.
Zaczęliśmy dziś dokładnie tak samo jak wczoraj - ostrym zbiegiem do Przełęczy Małastowskiej, a następnie już łagodniejszym w kierunku Gładyszowa. Tam z kolei, inaczej niż wczoraj, zamiast w lewo, skręciliśmy w prawo ku Smerekowcowi. Długa prosta prowadząca wzdłuż zamarzniętej i pokrytej śniegiem rzeki Zdyni pozwoliła wyrównać tempo i ruchem jednostajnym poruszać się do przodu ze stałą prędkością. Kierowaliśmy się ku Uściu Gorlickiemu, a po drodze minęliśmy Kwiatoń z jego przepiękną drewnianą cerkwią i wyglądających na zagubionych w czasoprzestrzeni turystów na zielonogórskich rejestracjach. Nas natomiast mijały z rzadka przejeżdżające samochody, ze środka których ludzie patrzyli na nas jak na szaleńców. Kiedy dotarliśmy do Uścia, całą naszą trójkę trzymał już w solidnym uścisku kryzys wynikający z dwóch mocnych treningów dzień po dniu. Na chwilę wyrwała nas z niego dopiero sesja cukrowa na stacji benzynowej, na którą złożyły się: coca cola, czekolada i batony. Dzięki takiej kalorycznej bombie byliśmy gotowi zmierzyć się z ostatnim ale najcięższym fragmentem trasy - stosunkowo krótkim ale zabójczym podbiegiem prowadzącym z Uścia przez Oderne w kierunku Nowicy. Stromizna, śliska nawierzchnia i liczne śnieżne zaspy na drodze sprawiły, że nasz bieg stał się na tym etapie marszobiegiem i nie mogę powiedzieć, że nie byliśmy z tego faktu niezadowoleni. Bieganie wszystkich nas już po prostu bolało. Gdy wdrapaliśmy się w końcu na górę, nie dość, że mogliśmy być z siebie dumni, to na dodatek nogi jakby zyskały drugi oddech i poniosły nas żwawo ku wijącemu się w dole strumieniowi. Mijane zaspy przeskakiwaliśmy jak młode kozice, a perspektywa zbliżania się do "naszej" wsi napędzała nas bardziej i bardziej. I tak, podczas gdy podejście zajęło nam dobre pół godziny, zbieg trwał może z pięć minut. A już chwilę później siedzieliśmy w ciepłej kuchni gospodarzy z Nowicy i wwąchiwaliśmy się w smakowite zapachy dochodzące z kuchni. Po przepysznym obiedzie, który postawiłby na nogi umarłego, mieliśmy więc dość sił, żeby dokończyć nasz rozbity na raty pierwszolutowy trening. Niestety już jutro koniec naszego samozwańczego obozu treningowego - Beskidzie, będziemy za Tobą tęsknić (w przeciwieństwie do naszych kolan)!