Dziś było dłużej, bardziej płasko i dużo wietrzniej niż wczoraj. Było też smaczniej. Co prawda wczorajszy najazd na sklep spożywczy w Małastowie na długo pozostanie w naszej pamięci, jednak przepyszny posiłek, jakim zostaliśmy uraczeni dzisiaj w gospodarstwie agroturystycznym Nowica 21 to była zupełnie inna gastronomiczna liga! Ale wracając do biegania, z wczorajszej czwórki bez sternika, dziś zrobiło nam się trio. Brakująca ćwiartka biegowego składu zdecydowała spasować po wczorajszym dystansie półmaratonu z okładem i z obolałymi udami została w domu. I dobrze zrobiła, bo nie dość, że dziś biegaliśmy dłużej, to jeszcze solidnie dawał nam do wiwatu lodowaty, czołowy wiatr. To zdecydowanie nie były warunki dla kogoś, komu brak było świeżości, a czyje nogi wciąż czuły trudy treningu dnia poprzedniego.
Zaczęliśmy dziś dokładnie tak samo jak wczoraj - ostrym zbiegiem do Przełęczy Małastowskiej, a następnie już łagodniejszym w kierunku Gładyszowa. Tam z kolei, inaczej niż wczoraj, zamiast w lewo, skręciliśmy w prawo ku Smerekowcowi. Długa prosta prowadząca wzdłuż zamarzniętej i pokrytej śniegiem rzeki Zdyni pozwoliła wyrównać tempo i ruchem jednostajnym poruszać się do przodu ze stałą prędkością. Kierowaliśmy się ku Uściu Gorlickiemu, a po drodze minęliśmy Kwiatoń z jego przepiękną drewnianą cerkwią i wyglądających na zagubionych w czasoprzestrzeni turystów na zielonogórskich rejestracjach. Nas natomiast mijały z rzadka przejeżdżające samochody, ze środka których ludzie patrzyli na nas jak na szaleńców. Kiedy dotarliśmy do Uścia, całą naszą trójkę trzymał już w solidnym uścisku kryzys wynikający z dwóch mocnych treningów dzień po dniu. Na chwilę wyrwała nas z niego dopiero sesja cukrowa na stacji benzynowej, na którą złożyły się: coca cola, czekolada i batony. Dzięki takiej kalorycznej bombie byliśmy gotowi zmierzyć się z ostatnim ale najcięższym fragmentem trasy - stosunkowo krótkim ale zabójczym podbiegiem prowadzącym z Uścia przez Oderne w kierunku Nowicy. Stromizna, śliska nawierzchnia i liczne śnieżne zaspy na drodze sprawiły, że nasz bieg stał się na tym etapie marszobiegiem i nie mogę powiedzieć, że nie byliśmy z tego faktu niezadowoleni. Bieganie wszystkich nas już po prostu bolało. Gdy wdrapaliśmy się w końcu na górę, nie dość, że mogliśmy być z siebie dumni, to na dodatek nogi jakby zyskały drugi oddech i poniosły nas żwawo ku wijącemu się w dole strumieniowi. Mijane zaspy przeskakiwaliśmy jak młode kozice, a perspektywa zbliżania się do "naszej" wsi napędzała nas bardziej i bardziej. I tak, podczas gdy podejście zajęło nam dobre pół godziny, zbieg trwał może z pięć minut. A już chwilę później siedzieliśmy w ciepłej kuchni gospodarzy z Nowicy i wwąchiwaliśmy się w smakowite zapachy dochodzące z kuchni. Po przepysznym obiedzie, który postawiłby na nogi umarłego, mieliśmy więc dość sił, żeby dokończyć nasz rozbity na raty pierwszolutowy trening. Niestety już jutro koniec naszego samozwańczego obozu treningowego - Beskidzie, będziemy za Tobą tęsknić (w przeciwieństwie do naszych kolan)!
"Beskidzie, będziemy za Tobą tęsknić" - wiem coś o tym, tęsknie od lat :( Za Bartem i Mareszką...
OdpowiedzUsuńDzięki za piękne biegowe widoczki!
Cała przyjemność po mojej stronie! Do Bartnego ani na Mareszkę jeszcze nie wbiegłem, ale następnym razem trzeba będzie zapuścić się w tamte rejony! Serdeczności
OdpowiedzUsuń