To już minął tydzień, od kiedy pożegnałem się z autobusem - 7 bitych dni od ostatnich nerwowych spojrzeń na zegarek zwiastujący, że do przyjazdu mojego 185 zostało 5...4... nie...3 minuty. O cholera, muszę pędzić, bo nie zdążę! A jak już dobiegłem zdyszany na przystanek, okazywało się, że autobusu ani widu, ani słychu. Co prawda w końcu zawsze przyjeżdżał, ale nigdy zgodnie z rozkładem - czasem spóźniony 5, a czasem 10 minut.
Tak, to już tydzień, od kiedy nie patrzyłem na smutne twarze ludzi jadących do pracy, albo właśnie z niej wracających. Mój autobus jako jeden z niewielu łączył bowiem północną część miasta z południową, przecinając przy tym większość najważniejszych szlaków komunikacyjnych ze wschodu na zachód. Dlatego też wsiadały do niego i wysiadały wszystkie typy ludzkie - od wilanowskich piekarzy, którzy wracali do domu z nocnej zmiany, przez młode pracownice korporacji, które dopiero wgryzały się w dzień, po naukowców, profesorów i studentów, którzy zwykle wysiadali na przystanku w tunelu pod Centrum Nauki Kopernik. Stamtąd rozchodzili się w swoich kierunkach - jedni mieli bliżej i zaszywali się w ciepłych wnętrzach "Kopernika", inni odrobinę dalej, bo brnęli wąskimi, powiślańskimi uliczkami do BUW-u, a jeszcze inni byli zmuszeni wdrapywać się wysoko na skarpę, by na jej szczycie dotrzeć do uniwersyteckich zabudowań przy Krakowskim Przedmieściu. Ja wysiadałem razem z nimi, i mimo że był to przystanek najbliżej mojej pracy, i tak czekał mnie jeszcze długi spacer. Zabawne, że z całej takiej porannej podróży, najkrócej trwała sama jazda autobusem. Zdecydowanie więcej czasu schodziło mi na jego wyczekiwanie, a następnie na pokonanie dystansu już z przystanku do biura.
Dlatego jestem więcej niż szczęśliwy, że zima ustąpiła i pozwoliła mi na zastąpienie 6-kołowego, frustrującego neoplana 2-kołowym, ukochanym rowerem. Jak już wspominałem, minął od tego czasu raptem tydzień, ale już teraz mogę powiedzieć, że to wystarczająco dużo czasu, żeby stwierdzić, że rower nie tylko oszczędza czas, ale i znacząco poprawia humor. Nie dość, że pozwala mi uniknąć dobrze wszystkim znanej ponurej atmosfery autobusowego skisu, to jeszcze zdejmuje ze mnie ciężar codziennego stresu związanego z ryzykiem spóźnienia się do pracy. Na dodatek jest wyśmienitym uzupełnieniem treningu biegowego, no istny skarb z tego roweru!
Ale, żeby nie było, że autobus jest taki całkiem zły (bo nie jest), przytoczę sympatyczną scenkę, której byłem świadkiem, a której jadąc na rowerze doświadczyć nie miałbym żadnych szans. To było pod sam koniec przedrowerowej ery, kiedy jeszcze w czasie srogich mrozów, wracałem sto osiemdziesiątką piątką do domu. W pewnym momencie złapałem się na tym, że zerkam siedzącej nieopodal dziewczynie przez ramię. A to dlatego, że zafrapowała mnie gra, w którą grała na swojej komórce. Choć w sumie to chyba nie była to gra, tylko aplikacja. W każdym razie polegała ona na tym, że na parę sekund na ekranie telefonu dziewczyny wyświetlał się fragment jakiegoś znanego logo, a ona musiała je szybko odgadnąć. Wyglądało to mniej więcej tak: pojawiło się nic mi nie mówiące kółko, dziewczyna wklepuje w klawiaturę słowo "bayer", oznaczające niemieckiego producenta aspiryny. "Well done" - odpisuje aplikacja, chwaląc jej bystrość. Dalej zgrabnie ułożone literki Y i S. To akurat znałem - to był znak handlowy Yves Saint Laurent tylko bez "L". Dziewczyna też to wiedziała, więc po raz kolejny została przez mikrokomputer pochwalona. Kolejne logo to dwa, ogniste, czerwone diabły. To angielski klub piłkarski "Manchester United" i znowu "Well done". Następnie były dwie marki, których - w przeciwieństwie do dziewczyny - nie znałem, a po nich dwie stylowe przełamane kreseczki tworzące coś jakby daszek. To był Citroen - tym razem znaliśmy odpowiedź oboje. I kiedy już zaczynałem się zastanawiać, czy aby przypadkiem dziewczyna po którejś już autobusowej sesji nie zna swojej aplikacyjnej łamigłówki na pamięć, na ekranie pojawił się zielony robot. Ha - pomyślałem - to proste, ciekawe co będzie następne. Ale dziewczyna nie była już taka pewna - przez chwilę przyglądała się dziwacznemu robotowi, przekręciła ekran, to w jedną, to w drugą stronę, ale nic nie wskórała. Robot wciąż się wyświetlał i nie zamierzał przestać. Wtem na wyświetlaczu pojawił się złowrogi napis "Time end" a zaraz po nim "Game over", a ja byłem odrobinę zawiedziony tym, że nie zobaczyłem, co wydarzyło się dalej. Autobus dojechał bowiem na przystanek, na którym musiałem wysiadać i nie zobaczyłem już, czy dziewczyna rozpoczęła grę od nowa, czy porzuciła logotypy dla jakiegoś innego, może ciekawszego zajęcia. Za to później, z uśmiechem na ustach, zastanawiałem się nad tym, jaką mogłaby mieć minę, gdyby się dowiedziała, że ów robot to nic innego jak symbol systemu Android, dzięki któremu w ogóle mogła w swoją grę na swoim wysłużonym HTC grać...
***
Prawie zapomniałem, że to blog o bieganiu, wybaczcie. Ale dziś o bieganiu niewiele. Rano były podbiegi, ale - w przeciwieństwie do wtorku - nie po schodach a po równym. Równym i pochyłym. 6 sesji w zwartym tempie, z ostatnim podbiegiem zakończonym prawie sprinterskim finiszem, zrobiło swoje, a ja wróciłem do domu prawdziwie złachany. Za to jutro dzień wolny od treningu - trzeba nabrać sił przed sobotnią, piątą już, Falenicą! Rzeźnicki partner przestrzega mnie jednak, że jakiekolwiek bieganie po lesie może być na tę chwilę niemożliwe. On próbował ostatnio w Lesie Kabackim i wyszło na to, że poddał się po niewiele ponad kilometrze, który okazał się bardziej prześlizgany niż przebiegnięty. Liczę się więc z tym, że w sobotę nie będzie ani bicia rekordów ani biegania w ogóle, ale jednocześnie jakaś nadzieja wciąż się tli - Falenico, daj biegać!
Ale nawet jeśli przyjdzie najgorsze i ścieżki po wydmie zamienią się w bobslejowe tory, wciąż pozostaje alternatywa na weekendowe pobieganie: I edycja spotkań Along the Łęg! To już w najbliższą niedzielę o 9 rano. Start z plaży przy moście Łazienkowskim. Do zobaczenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz