W sobotni poranek po raz kolejny wybrałem się na przebieżkę wzdłuż prawego brzegu Wisły. Zgodnie z obietnicą daną na tym blogu o godzinie 9 przystanąłem na parę minut na plaży przy Moście Łazienkowskim czekając na potencjalnych towarzyszy biegowej wycieczki po moim ukochanym lesie łęgowym. Ale, że nikt się nie zjawił, mój pomysł na spotkania biegowe Along the Łęg po raz drugi można było uznać za organizatorski niewypał, a mi pozostało jedynie ruszyć przed siebie i skoncentrować się na sprawnym pokonaniu nadwiślańskiej ścieżki w pojedynkę. Ruszyłem mocno, najpierw wyprzedziłem młodą dziewczynę ze słuchawkami w uszach i turystycznym plecakiem na ramionach, potem starszą panią z małym pieskiem, aż w końcu minąłem pierwszego z napotkanych tamtego dnia biegaczy. Po drodze ku Mostowi Grota-Roweckiego było ich jeszcze kilku, w tym dwie dziewczyny. Wszyscy biegli sprawnym, lekkim krokiem, ale ja byłem tego dnia jeszcze szybszy od nich. Nie wiem, czy to zadziałała tak na mnie wewnętrzna złość na to, że nikt w końcu nie zdecydował się do mnie dołączyć, czy był tego jakiś inny powód, ale fakt jest faktem i gnałem ku horyzontowi prędko niczym najszybszy z Indian Tarahumara, delikatnie tylko muskając ziemię stopami odzianymi w ulubione minimalistyczne buty. Trasa do końca ścieżki upłynęła momentalnie - nawet nie dostrzegłem, kiedy udało mi się minąć kolejno pięć mostów, w tym jeden kolejowy. Zdecydowanie trudniej było za to w drodze powrotnej - 10 kilometrów w tempie zdrowo poniżej 5 minut każdy zrobiło swoje, a dodatkowo w całym ciele czułem pozostałości wtorkowej przygody z crossfitem. Bolały ramiona, ciągnęły pachwiny, a i kolano jakoś tak nieprzyjemnie promieniowało. Za to, na szczęście, przy wszystkich tych deficytach, nie zabrakło mi tego, co w bieganiu najważniejsze - ambicji. Całą drogę powrotną męczyłem się więc z własnym ciałem, na każdym kroku krzyczącym o chwilę przerwy, ale głowa pozostawała świeża i nie dawała się wciągnąć w tę podstępną grę. Za każdym razem, gdy już wydawało mi się, że powinienem odpuścić i spokojnie wrócić do domu spacerem, w głowie pojawiało się pytanie: czy naprawdę coś mi dolega? A że za każdym razem odpowiedź była mniej lub bardziej przecząca, dając nauczkę samemu sobie, wciąż przyśpieszałem kroku. Aż w końcu jedno wydarzenie wyrwało mnie z tych wewnętrznych przepychanek i pozwoliło po prostu skoncentrować się na dobiegnięciu do celu. To było na wysokości portu praskiego - nagle zza jednego z wielu zakrętów wężowatej ścieżki wyłoniły się dwie postacie. Wyglądały bardzo profesjonalnie ale i znajomo. Ale dopiero kiedy znalazły się na mojej wysokości rozpoznałem w nadbiegających z przeciwka atletów Oskara Zimnego i Michała Jochymka - zwycięzców zeszłorocznej edycji Biegu Rzeźnika! Przywitałem ich radosnym okrzykiem "Cześć Rzeźnicy!", po czym życzyłem im powodzenia i ruszyłem dalej ze zdwojoną mocą. Spotkanie z nimi tchnęło we mnie nowe siły i sprawiło, że wszystkie dotychczasowe niedogodności właściwie przestały istnieć. Po raz kolejny okazało się więc, że w bieganiu większość zależy od głowy - czy to na finale maratońskiego wyścigu czy na zwykłym sobotnim wybieganiu. A gdy wróciłem do domu pomyślałem, że niespodziewana mijanka na nadwiślańskim szlaku z Oskarem i Michałem to znak, że sezon na rzeźnika został ostatecznie rozpoczęty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz