W przeciwieństwie do naszych pociągów i polityków, uważam, że klimat w Polsce jest fantastyczny. W ogóle moim zdaniem mamy fart, że żyjemy w takim miejscu na ziemi, w jakim żyjemy - z dala od styku płyt tektonicznych, w bezpiecznej odległości od szykującego się do przelewu wody i krwi nieustannie wzbierającego oceanu, bez złowieszczo dymiących wulkanów, bezkresnych pustyń, wężów błotnych, etnicznych rzezi, huraganów i (jeszcze przez chwilę) zawsze niebezpiecznych elektrowni atomowych. Owszem, zima bywa upierdliwa, jesień smutna, wiosna za krótka, a lato deszczowe. Jednak patrząc ogólnie, poza wyjątkowo nieudaną wspomnianą "klasą" polityczną, mamy się tu - w naciąganym środku Europy - całkiem dobrze. Jasne, że nie można zapominać o trudnym geopolitycznym położeniu naszego kraju na samej linii styku dwóch przeciwstawnych poglądów na życie i świat, jednak nie wierzę w to, żeby coś takiego jak nieszczęsne minione wojny totalne mogło się w ciągu kilkudziesięciu (kilkuset?) następnych lat powtórzyć. Oby nie!
Ale wracając do klimatu, jest on u nas na tyle łagodny, że da się w nim pracować, da się uprawiać ziemię, a czasem da się nawet złapać trochę słońca - jednym słowem, da się żyć. No i biegać się da!
Podczas dzisiejszego treningu myślałem i biegłem, biegłem i myślałem - o planach startowych, o ruchu rąk, o oddechu, o pracy nóg, ale i o warunkach, w jakich przyszło mi nimi przebierać. Z jednej strony zmrożone grudki śniegu pod stopami świadczyły o tym, że to jeszcze zima, ale z drugiej, przenikające przez chmury promienie wschodzącego słońca i powiew łagodnego powietrza jasno mówiły, że wiosna jest już tuż tuż. Uwielbiam tę naszą pogodową nieprzewidywalność - to, że czasem zimą mamy wiosnę, wiosną czasem zimę a czasem lato. Lato z kolei jednym razem przynosi saharyjski skwar a innym amazońskie ulewy, podczas gdy jesień bywa złota, ale bywa i bura. A zima? Jaka jest, każdy widzi. W tym roku na przykład jest rajem dla biegaczy, a przekleństwem dla dzieci marzących o zjazdach na sankach. Ale nikt nie może mieć pewności, czy za rok nie będzie odwrotnie. Wtedy dzieci triumfalnie znów wyjmą z piwnicy swoje małe rydwany na płozach, a biegacze w tej samej chwili schowają wytęsknione startówki jeszcze głębiej, na samo dno szafy. Po prostu pełna pogodowa improwizacja.
Mam świadomość, że wielu biegaczy - szczególnie tych, którzy trenują według skrupulatnie rozpisanego planu - się ze mną nie zgodzi, ale ja kocham tę niepewność. Może dlatego, że nigdy w stu procentach nie trzymałem się żadnych założeń i w każdej chwili jestem gotów do wprowadzenia modyfikacji do mojego chałupniczego planu treningowego. Fascynuje mnie to, że jednego dnia wybiegam w krótkich spodenkach i koszulce, by już następnego musieć przed wyjściem okutać się w dodatkowe dwie warstwy. Nie irytuje mnie śliska nawierzchnia, nie przeszkadza deszcz ani śnieg, nie mam nic przeciwko wiatrowi - jasne, że wolę, jak go nie ma, ale jak jest, cóż, trzeba przełknąć tę żabę... Choć muszę przyznać, że jeszcze rok temu z całą pewnością nie byłbym takim optymistą - wtedy, wciąż jeszcze latając z krzywą przegrodą nosową, każda zmiana pogodowa wywoływała u mnie momentalny stan zapalny zatok. Dziś, w trzy miesiące po zabiegu jej prostowania, czuję jakbym zyskał nowe sportowe życie. Lepiej oddycham, lepiej śpię i - co tu dużo gadać - lepiej biegam!
Ostatnimi czasy da się u nas zauważyć wzrastającą tendencję biegaczy do uciekania od zimy. I nie mówię tu tylko o poziomie profesjonalnym, bo nie mam o nim bladego pojęcia, ale i o amatorskim. Wielu biegaczy rusza w chłodniejsze miesiące podbijać swoim krokiem cieplejsze rejony świata - z tego co zauważyłem, większość obiera kurs na Kenię - absolutny Olimp światowych biegów długodystansowych. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że zalety takiego wypadu to nie tylko możliwość trenowania w cieple ale i na znacznej wysokości - nawet powyżej 2000 m.n.p.m. Nie mam nic przeciwko temu, żeby ci, którzy mogą sobie na to pozwolić, to robili, jednak to co mnie frapuje, to to, że jeszcze kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu nikt u nas nie mógł sobie pozwolić na taki obóz, a jednak wyniki zbudowane na wysiłku poniesionym w Krynicy czy Szklarskiej Porębie były wcale niezgorsze od obecnych. Czy naprawdę warto więc wydawać górę pieniędzy i najeżdżać coraz mniej dziewiczą Afrykę, żeby wytrenować coś, co - jak pokazuje historia - spokojnie można osiągnąć na miejscu? Jeszcze raz podkreślam, że nie jestem przeciwnikiem takich wyjazdów i chętnie sam bym się na taki obóz biegowy w Kenii czy Tanzanii wybrał, jednak nie daje mi spokoju wątpliwość, czy to aby na pewno kieruje nami pragnienie zbudowania nieosiągalnej w innych okolicznościach formy, czy jednak doszło do tego, że Kenia jest kolejnym kolekcjonerskim gadżetem, któremu nie jesteśmy w stanie się oprzeć w konsumpcyjnym jak nigdy świecie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz