sobota, 23 maja 2015

Mistrz gównianych wyników


Tamtego dnia duch puszczy zawładnął biegaczami. Na co dzień systematyczni, pilnujący diety, zdrowo się prowadzący atleci, niedługo po minięciu linii mety w Hajnówce, rzucili się w wir uciech, w otchłań najczystszego biegowego grzechu. Była godzina 19, może 20, kiedy większość z nas miała w nogach już nie tylko 21 kilometrów przebiegniętych po trasie półmaratonu hajnowskiego, ale wiele więcej – wytańczonych pod białowieskim niebem lub przedreptanych w kolejce po liczne puszczańskie frykasy, od dzika z rożna po owianego legendą ducha puszczy.

Duch puszczy jest dla półmaratonu hajnowskiego jak sake dla Japończyków, jak uzo dla Greków, albo jak kropka dla Łemków – czymś więcej niż tradycją, takim wysokoprocentowym elementem tożsamości. Bez ducha puszczy huczna biesiada na skraju białowieskiej kniei nie miałaby swego czaru, gwiazdy nie pląsałyby na niebie tak żwawo, język białoruski nie stawałby się nagle tak podobny do polskiego, twarze sąsiadów ze stolika obok nie byłyby tak sympatyczne, a ostatni autobus odjeżdżający z imprezy pod gołym niebem w kierunku Białowieży nie byłby tak wesoły. I bilecików do kontroli by nie było. Ale na szczęście były.

Wypełniony wesołymi biegaczami autobus nie wyruszył z wioski Budy nieopodal Teremisek punktualnie. Musiał poczekać na ostatni taniec i na ostatnich pasażerów, którym nie zawsze było po drodze trafić w zbyt wąskie w tym momencie drzwi. Było pół godziny po 22. Równe dziewięć godzin wcześniej przekroczyłem linię mety. I tym samym zostałem mistrzem gównianych wyników.

Kiedy przed startem znajomi pytali mnie, na jaki rezultat biegnę, odpowiadałem, że „na półtorej godziny”. Oczywiście w domyśle miałem też słowo „poniżej”. Jak się później okazało to było bardzo ważne słowo, a ja je pominąłem. Półmaraton Hajnowski ukończyłem z wynikiem 1:30:00 – pięknym z estetycznego, za to zabawnie nieudolnym ze sportowego punktu widzenia. No bo jak inaczej nazwać sytuację, w której biegnę przez bite dziewięćdziesiąt minut i dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćdziesiąt osiem metrów i trafiam akurat w pierwszą sekundę, w której nie mogę powiedzieć, że „złamałem półtorej godziny”?! To przecież prawie jak zająć czwarte miejsce na olimpiadzie...

Mój serdeczny biegowy towarzysz i najlepszy sąsiad świata Paweł w tym samym czasie pomagał na końcówce trasy swojej żonie. Kiedy w końcu dotarli na metę i usłyszeli o moim wyczynie, Paweł – który wiedział, że dwa tygodnie wcześniej mierząc się z barierą czterdziestu minut na „dyszkę” spóźniłem się z kolei 8 sekund – nie myślał długo, tylko z miejsca wypalił: „No to jesteś prawdziwym Mistrzem Gównianych Wyników!”.

Tak było na Podlasiu. Dziś jesteśmy na drugim końcu Polski. Nie ma ducha puszczy, jest za to mgła i jesienna aura. Jest pięknie, a my jutro startujemy w Maratonie Beskid Niski. Z dachu kapie deszcz, pytam Pawła: "jaką pogodę zapowiadają?". On odpowiada: "telefon mówi, że ma nie padać, ale przestał pokazywać słoneczko.Za to w Nowym Jorku 27 stopni i lampa!".

środa, 20 maja 2015

"Szczęśliwi biegają ultra" - recenzja

To nie jest książka o bieganiu. To książka o miłości. Miłości do przestrzeni, do wolności i - przede wszystkim - dwojga ludzi do siebie nawzajem. Szczerze mnie ujęło w jaki sposób autorzy "Szczęśliwych..." na każdym kroku, w każdym kolejnym rozdziale subtelnie się uwodzą i przemycają wplecione w biegowe przygody dowody obustronnej sympatii i inspiracji. Niezwykłe jest to jak zgrabnie potrafią się uzupełniać, z jaką dojrzałością dążą do kompromisów, jak dzielnie każde z nich potrafi rezygnować z zaspokajania własnych ambicji po to by zrobić więcej miejsca partnerowi. Bije to zresztą nie tylko z opisów ich niezwykłych perypetii zebranych z biegowych tras na przestrzeni ostatniej dekady, ale i z samej konstrukcji książki, gdzie wyraźny podział na części Magdy i Krzyśka w ogóle nie przeszkadza by "Szczęśliwi..." stanowili spójną literacką całość.  


Jednocześnie jest to książka o przyjaźni. Wiele miejsca poświęcono w niej uhonorowaniu biegowych wyczynów bliższych lub dalszych znajomych autorów, które dzięki ich świadectwu na zawsze pozostaną nieśmiertelne. Za sprawą "Szczęśliwych..." już nie tylko wąski krąg ludzi ze świata biegów ultra, ale i szersza publiczność ma szansę dowiedzieć się, że pierwszym polskim rekordzistą legendarnego biegu dookoła masywu Mt. Blanc był Piotrek Kłosowicz, że w 2013 roku Maciek Więcek pokonał 500-kilometrowy główny szlak beskidzki z Wołosatego do Ustronia w niewiele ponad 100 godzin, i że po drodze wcale nie było mu łatwo, że Agnieszka Korpal nie tylko wjechała i wdrapała się z rowerem na plecach na 28 polskich szczytów w niecałe 16 dni, ale później powtórzyła swój wyczyn... biegiem, wreszcie że Darek Sztajner Strychalski z wydatną pomocą Dołęgowskich i ich teamu Inov-8 wyrównał rachunki z legendarnym ultramaratonem Badwater i w 2014 roku dotarł na metę tego arcytrudnego 217-kilometrowego biegu. To tylko przykłady, bo podobnych historii jest w "Szczęśliwych..." więcej. Co ważne, wiele z nich jest okraszonych przepięknymi zdjęciami Piotrka Dymusa, którego Magda z Krzyśkiem określili jako cichego współautora ich dzieła. To pełne ciepła i uznania podejście do bohaterów drugiego planu nadaje "Szczęśliwym..." wyjątkowego, kameralnego charakteru. Kwintesencją stosunku Dołęgowskich do biegowych przyjaźni jest rozdział opowiadający o ich wspólnym dziecku - drużynie Inov-8 - w którym każdy z czytelników przez chwilę poczuje się częścią ich zespołu wesoło napierającego ku szczytom Beskidu Żywieckiego.  

fot. Piotr Dymus

 "Szczęśliwi biegają ultra" wprawnie łączą cechy książki przygodowej, autobiografii, pamiętnika, ale i fachowego poradnika biegowego, co sprawia, że każdy - biegacz czy nie biegacz - znajdzie w niej coś dla siebie. Jedni będą z zaciekawieniem wczytywać się w drogę Magdy, która od imprezującej, palącej papierosy młódki z biegiem lat i stron zmienia się w atletkę pukającą do bram krajowej elity biegów ultra, podczas gdy inni chętniej wgryzą się w rozdziały, w których Krzysiek rozkłada na czynniki pierwsze zagadnienia związane z treningiem. Wielu będzie wodzić palcem po mapie od Sahary po Colorado szukając biegów i tras, które oboje przemierzyli podczas lat doświadczeń, a niektórzy pewnie od razu przeskoczą do najbardziej spektakularnego rozdziału, w którym razem z Dołęgowskimi spotykamy się z legendami dyscypliny Scottem Jurkiem, Antonem Krupicką i Joe Grantem. I to na ich ziemi, w mekce ultra biegów - mieście Boulder u podnóży Gór Skalistych. Za to wszyscy bez wyjątku, nawet jeśli nie zechcą od razu zostać ultrasami, po przeczytaniu "Szczęśliwych..." zapewne przynajmniej się zastanowią czy i oni nie mogliby spełniać swoich marzeń tak jak to robią Magda z Krzyśkiem.

"Szczęśliwi biegają ultra" to nie jest książka o bieganiu. To książka o miłości do biegania.

 
Polecam z całego serca. Można ją kupić na przykład tu.   

środa, 6 maja 2015

Leśne spotkanie

Długo nie pisałem. Za to sporo w tym czasie biegałem. Po górach, po mieście, truchcikiem i sprintem. W ciągu ostatniego miesiąca wystartowałem w jednych zawodach na 10 kilometrów, w których ledwie złamałem 41 minut (urwałem 4 sekundy) i w drugich, na tym samym dystansie, w których niemalże uporałem się z ważną dla mnie granicą 40 minut. Zabrakło 8 sekund…

Niecały tydzień wcześniej biegłem po moim ukochanym Beskidzie Niskim. Biegłem z domu kumpla, który jest za górą i za rzeką, do mojego domu, który jest na górze i przy nim rzeka dopiero się zaczyna. Jest tam jeszcze małym strumyczkiem, który latem lubi całkiem wyschnąć. Odrobinę niżej, gdzie przeradza się w strumień (ale jeszcze nie rzekę), kiedyś były  pstrągi, które łowiło się „na rękę”. Ale dziś już ich nie ma, bo przepędziły je detergenty. Dzięki detergentom, oprócz plam na obrusach, nie ma więc w mojej wsi także pstrągów. Są dopiero w Łosiu. W smażalni.

Z domu kumpla do mojego domu biegam czasem, kiedy odwiedzimy go z grupką przyjaciół i zostaniemy na noc. Większość wraca po nocy do domu samochodem, za to ja wkładam buty i lecę pod górę na piechotę. Bardzo lubię tę trasę, przez pierwszych kilka kilometrów prowadzi ona brzegiem jeziora, potem przez Uście Gorlickie, które od zawsze kojarzy mi się z miasteczkiem z Przystanku Alaska, a potem długo pod górę do krzyża, przy którym odbija się w prawo, skąd ostatni fragment aż do samego domu wiedzie szerokimi łąkami. Po drugiej stronie doliny rozciąga się grzbiet Magury Małastowskiej. Jest to bez dwóch zdań wyjątkowo piękne miejsce na Ziemi.

Tamtego dnia coś mnie podkusiło i zboczyłem z drogi, którą biegam zazwyczaj. Jakieś dwa kilometry za Uściem skręciłem w prawo. W las. Początkowo droga do zwózki drewna była w miarę łagodna i twarda. Jednak z każdym kolejnym krokiem w gęstwinę, coraz mniej było żwiru a coraz więcej błota. No i jakoś stromo się zrobiło. W pewnym momencie dotarłem do rozwidlenia drogi, która gwoli prawdy to drogi już nawet nie przypominała. Ot, wąski przesmyk między drzewami, którym jakiś czas temu jechał ciągnik. Bo na pewno nie koń. Konie pociągowe w mojej okolicy już dawno podzieliły los pstrągów. Choć dla nich to może i dobrze, bo łatwego życia w beskidzkich lasach to te zimnokrwiste olbrzymy na pewno nie miały…

Rozum podpowiadał mi iść w prawo, tam gdzie wewnętrzny kompas wskazywał dom. Jednak jako że serce chciało na lewo, to ruszyłem w lewo. Już nie biegiem, bo po pierwsze było za stromo, a po drugie wczesnowiosenny las był tak piękny, że chciałem się nim nacieszyć jak najdłużej. Nagle z sympatycznego stanu leniwej kontemplacji wybudziło mnie niecodzienne spotkanie. Otóż gapiąc się bardziej na boki niż przed siebie, dosłownie wszedłem na dwie łanie, które jak mnie zobaczyły, to zrobiły całkiem okrągłe oczy. Były tak zdziwione, że do ucieczki rzuciły się dopiero po chwili. Poleciały – dosłownie – odbijając się chyba od powietrza, a ja za nimi zapominając zupełnie o stromiźnie z jaką się mierzyłem.

Kiedy w końcu wdrapałem się na wzniesienie, moim oczom ukazał się kolejny niezwykły widok. Łanie się pasą, jedna chyba z zeszłego roku bo większa, za to druga znacznie mniejsza, zapewne młodziutka, a odrobinę wyżej – jakieś 30 metrów ode mnie – stoi byczek, patrzy w moim kierunku i szczeka. Nigdy wcześniej nie widziałem szczekającego byka, a już na pewno nie z tak bliska. Zatrzymałem się udając, że mnie tam nie ma i czekając, co też uczynią te leśne stwory. Ja więc czekam, a te jak gdyby nigdy nic – samice dalej się pasą, a samiec dalej szczeka. Postanowiłem zbliżyć się do nich na jak najmniejszą odległość. Pozwoliły mi podejść jakieś 10 metrów, po czym cała trójka, niczym duchy, odfrunęły w las. Chwilę jeszcze próbowałem podążać ich śladem, jednak od początku wiedziałem, że drugi raz już na mnie nie poczekają.  Ani nie poszczekają.

Dzięki tej pięknej przygodzie przez chwilę poczułem się jak tropiciel z dawnych lat, jak afrykański myśliwy z książki o naturalnych biegaczach, tylko w beskidzkim wydaniu. Taki trochę pierdołowaty, bo przecież moje „antylopy”  zostawiły mnie w tyle właściwie bez wysiłku, ale jednak tropiciel! Na szczęście akurat tamtego dnia surowe mięso nie było mi potrzebne, wszak w domu czekały na mnie płatki owsiane. A jakby mi zabrakło mleka, zawsze mogłem wytropić krowę sąsiada! Ale do tego trzeba było jeszcze pokonać ostatnie dwa kilometry grzbietem bezkresnej połoniny…