środa, 30 kwietnia 2014

Piętno Niepokornego Mnicha

Tuż po ukończeniu Niepokornego Mnicha chwaliłem się, że na trasie nie dotknął mnie żaden kryzys. I rzeczywiście tak było - podczas gdy ciało całymi godzinami wołało o litość, głowa aż do końca pozostała niewzruszona. 

Jeśli chodzi o formę fizyczną, najbardziej dokuczliwy był dla mnie ból prawego kolana, którego przeciążona chrząstka już od kilku tygodni wysyłała dojmujący sygnał ostrzegawczy. Na Mnichu sygnał ten najpierw przeskoczył czerwoną kontrolkę, a potem już tylko trwał w tym niewygodnym dla mnie położeniu. Co ciekawe, najmniej z całego towarzystwa cierpiały mięśnie ud i łydek, które na stromych podejściach i ostrych zbiegach teoretycznie powinny oberwać najbardziej. Po przeciwnej stronie granicy komfortu, gdzieś od połowy dystansu, znajdowały się natomiast moje ręce. Żeby było ciekawiej najbardziej w kość dostały nie barki ani ramiona, a przedramiona, które od mniej więcej 50. kilometra musiałem stale trzymać luźno puszczone wzdłuż tułowia. Inaczej pulsujący ból stawał się nie do zniesienia. Kompani, z którymi biegłem, trochę się ze mnie podśmiewali, ale wcale się im nie dziwię, bo musiałem w tej pozycji wyglądać naprawdę śmiesznie. Jak jakiś ultras z przypadku.

fot. Filip Bojko

A zatem moje ciało przeszło na Niepokornym Mnichu prawdziwą lekcję pokory, dźwigając się odrobinę dopiero na ostatnich kilku kilometrach prowadzących płasko ku mecie. W tym samym czasie głowa, początkowo niepewna i przepełniona najróżniejszymi obawami, z każdym pokonanym szczytem stawała się coraz mocniejsza i stabilniejsza. Napędzała mnie koncentracja - przy czym łatwiej wpadałem we właściwy rytm na podejściach, a zdecydowanie trudniej było mi oswoić zbiegi. A te nierzadko ciągnęły się przez wiele minut i kilometrów. Przy wspinaczce obierałem sobie kolejne cele i rytmicznie parłem do ich osiągnięcia - czasem było to 5 metrów, a czasem 50. Za to kiedy przychodziło puścić się w dół, pozwalałem nogom spokojnie się rozpędzić i oddać wodze sile grawitacji. Przy czym zdecydowanie lepiej znosiłem łagodnie schodzące stoki niż strome ściany, których było na trasie sporo. Albowiem im stromiej, tym bardziej wychodziły moje braki w technice, a wypięty kuper, zamiast brać obciążenia na siebie i na mięśnie czworogłowe ud, każdy zwielokrotniony kilogram mojej masy ładował bezpośrednio w kolana.



Jakże wielkie było więc moje zdziwienie, gdy w poniedziałek wieczorem - dwa dni po biegu - kiedy fizycznie dochodziłem już do siebie, mój organizm pokazał mi, że wcale nie jest ze mnie taki kozak, jak mi się wydawało. Najpierw przyszły nudności, które męczyły mnie całą noc. Były chwile, że chciało mi się wymiotować, ale ostatecznie ani razu nie przyszło mi się modlić nad toaletą. Druga strona była z kolei solidnie zakorkowana ubitymi podczas biegu na kamień bananami, rodzynkami, orzeszkami i - przede wszystkim - trzema pizzami, które zjadłem: jedną dzień przed, drugą parę godzin po biegu, a trzecią nazajutrz już w domu. A zatem zostałem zatkany na amen.

Początkowo byłem przekonany, że to wina przeterminowanego makowca, który zjadłem w poniedziałek rano, jednak dziś - po zażegnaniu nudności i przeżyciu dwóch dni trzęsawki i wieczornego wypatrywania na termometrze wysokiej gorączki - jestem prawie pewien, że kryzys, który szczęśliwie ominął mnie na trasie, pokonał 400 kilometrów dzielące Szczawnicę od Warszawy i dopadł mnie w moim własnym łóżku. Jest jeszcze szansa, ze to jakiś wirus się przypałętał, ale coś mi mówi, że ten wirus zwie się nie inaczej niż...Niepokorny Mnich.



Wpis ten popełniam więc lekko tylko wychylając się spod kołdry i marząc o pozbyciu się poczucia rozsadzanej głowy, odchrząkiwania każdego wypowiedzianego słowa i trzęsących się rąk. Zabawne, że w ciągu dnia po tych dolegliwościach wydawało się nie być już żadnego śladu, jednak gdy wracałem z pracy na rowerze, w pewnym momencie z niego zsiadłem - raz że zadzwoniła przyjaciółka, dwa że po prostu bałem się wypierniczyć. I tym razem nie byłoby mi już do tego nawet potrzebne żadne volvo. Leżę zatem i kwiczę, ale ostatnią rzeczą, której bym żałował to udział w szczawnickim ultramaratonie. Ten cudowny bieg wart był nawet tego, żebym na zrzucanie z siebie piętna Niepokornego Mnicha spędził choćby całą majówkę!          

PS. Jakbyście jeszcze nie widzieli, koniecznie obejrzyjcie resztę przepięknych zdjęć ze Szczawnicy autorstwa Piotrka Dymusa: tu.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Relacja z Niepokornego Mnicha - czyli jak zostałem ultramaratończykiem

Udział w Niepokornym Mnichu nie był moim pierwszym doświadczeniem w bieganiu po górach na długim dystansie. Już dwa lata temu zmierzyłem się bowiem z krótszą trasą debiutanckiego Chudego Wawrzyńca, kiedy to pokonałem 54 kilometry po Beskidzie Żywieckim. Jednak ultramaratończykiem z prawdziwego zdarzenia poczułem się dopiero w minioną sobotę, po minięciu linii mety w Szczawnicy i pokonaniu około 95 ciężkich kilometrów po szlakach Beskidu Sądeckiego oraz polskich i słowackich Pienin.

Podejście w Rytrze

To był piękny bieg. I nie mam tu na myśli tylko obłędnych widoków, które raz po raz wyłaniały się zza mgły ku uciesze oczu uczestników. Myślę o nim jak o czymś pięknym również dlatego, że na każdym kroku było czuć, że jest to wydarzenie organizowane przez pasjonatów dla pasjonatów. Skromna oprawa, skromne pakiety, skromne oczekiwania większości zawodników - wszystko to sprawiło, że już na starcie poczułem, że biorę udział w czymś więcej niż tylko w zorganizowanym biegu. 

3:15 przed biegiem

Nie było na starcie Niepokornego Mnicha biegowego blichtru, każdy z nas, stających na linii startowej i mających w perspektywie pokonanie niemalże stu kilometrów po odległych górskich szlakach, wiedział bowiem, że nawet najbardziej efektowne buty czy najbardziej zaawansowany technologicznie strój na pewnym etapie nie będą miały szczególnego znaczenia, jeśli my sami nie podołamy wyzwaniu. Reguła w górskim bieganiu jest bowiem taka, że jeśli wysiądzie technika, zawsze możesz nadrobić głową, jednak jeśli wysiądzie głowa, żadna technika nie będzie ci już w stanie pomóc.

Problem z głową na trasie

Pierwsza edycja Niepokornego Mnicha miała trzech głównych bohaterów zbiorowych. Pierwszym byli organizatorzy, którzy zaproponowali nam imprezę dopiętą na ostatni guzik z dobrze oznakowaną trasą, bogatymi punktami żywieniowymi i przyjacielską atmosferą sprawiającą, że wielu z nas zapewne będzie chciało do Szczawnicy wrócić. Kolejnym byli niewątpliwie niezmordowani biegacze, którzy w liczbie ponad 100 szczęśliwie dotarli do mety. Warto zaznaczyć, że było wśród nich kilka dzielnych dziewczyn, z których najlepsza okazała się faworytka Ewa Majer. Jednak i kolejne wspaniałe uczestniczki sprawiały, że gdy patrzyło się, jak pokonywały kolejne wzniesienia na trasie, ręce same składały się do oklasków a męskie ego grzęzło we wszechobecnym błocie razem z butami. I tym sposobem dotarliśmy do trzeciego bohatera, bez którego debiutancka edycja Niepokornego Mnicha nie byłaby aż tak spektakularna. Było nim błoto, a żeby o nim opowiedzieć, potrzebuję mu poświęcić cały oddzielny akapit.

Filip&błoto

Jeden z kolegów żartował, że naliczył go na trasie 12 rodzajów (choć podobno ktoś inny dobił nawet do 14). Nie znam się na składzie chemicznym ani na strukturze błota, ale jedno po szczawnickich zmaganiach wiem na pewno - błoto błotu nierówne! Albowiem nie sposób porównywać przyjazne błotko o głębokości kilku centymetrów królujące na pienińskich połoninach z okropnym, głębokim po kostki i kleistym błockiem pokrywającym leśne drogi na co dzień służące do zwózki drewna. Tak samo jak nie sposób zestawić mieszankę błota z kamieniami z miksem błota i zeszłorocznych liści - po każdym z nich zbiega się zupełnie inaczej i na każde trzeba znaleźć swój własny sposób. Ale nawet błota wyglądające na pierwszy rzut oka podobnie, często przy bliższym poznaniu okazywały się zupełnie odmiennymi gatunkami - każde z nich miało inne cechy poślizgowe, inną przyklejalność do podeszw butów i inną od nich odklejalność. Co więcej, niektóre błota okazywały się bardzo zdradliwe - w szczególności te pośród rozległych łąk, na których wszystko wskazywało na to, że można będzie się porządnie rozpędzić. Wszystko oprócz...warstwy brązowej paciary lgnącej do stóp i powodującej  wrażenie, jakbyśmy zamiast w sportowych butach biegli w cementowych chodakach. Jednak prawdziwą gwiazdą wśród pienińskich błot było to na ostatnim zbiegu, gdzie wiele osób zamiast zbiegać zjeżdżało, a jakiekolwiek branie zakrętów zwykle kończyło się lądowaniem na tyłku. Tak, to było prawdziwie królewskie błocko - nie był mu w stanie zaradzić ani najagresywniejszy bieżnik, ani kije ani nawet schodzenie zamiast zbiegania. Jest takie brzydkie powiedzenie: "jeździć jak szmata" - i ono właśnie najlepiej oddaje to co działo się z biegaczami na tym odcinku trasy...



Niepokorny Mnich to dla mnie zdecydowanie biegowa przygoda życia. Mam poczucie, że otarłem się na nim o granice własnych możliwości - może nie psychicznych, ale na pewno fizycznych. Tak naprawdę to wciąż nie mogę uwierzyć w to, że udało mi się pokonać na własnych nogach prawie 100 kilometrów, z których na dodatek większość przebiegłem. Chwilami mam nawet wrażenie, że wciąż jestem na trasie - przypominam sobie pewne obrazy i próbuję je przypisać do miejsca, w którym mogły się narodzić. Czasem mi się to udaje, a czasem nie. Jedno za to na pewno zdołałem poskładać z tej mieszaniny wspomnień, stop-klatek i kilku zdjęć, które udało mi się zrobić na trasie - a mianowicie podział pokonanego dystansu na trzy etapy.

© Filip Bojko

Pierwszy z nich to ten od startu do punktu żywieniowego w Rytrze na 24 kilometrze, który mógłbym nazwać okresem "entuzjazmu" - zbiegi brałem na nim jak rącza gazela, pod górę podchodziłem jak żwawy dzik, a w głowie nieustająco grał mi utwór "Prosto", poprzedniego wieczoru energetycznie wyśpiewany przez Kazika w ramach listy przebojów programu trzeciego na trasie Warszawa-Szczawnica. 

© Filip Bojko

Drugi etap - najdłuższy - rozciągał się między Rytrem a przedostatnim punktem w Wyżnych Ruzbachach na Słowacji na 64 kilometrze i był to okres "niedowierzania". Jednak niedowierzanie to - wbrew pozorom - nie wiązało się z kryzysem, a z faktem, że kompletnie nie wiedziałem, co może się stać z moim ciałem i moją głową na każdym z kolejnych kilometrów. Od początku najbardziej obawiałem się właśnie odcinka pomiędzy 60 a 70 kilometrem, ponieważ to tu upatrywałem największego ryzyka osiągnięcia limitu własnych możliwości. Jednak po minięciu Veternego Vrchu wiedziałem już, że nic złego nie może mnie spotkać. Co prawda doskwierały mi już wszystkie ścięgna i stawy, a ból w prawym kolanie był tak nieznośny, że ledwie mogłem zbiegać, jednak w pionie trzymała mnie świadomość, że z zapasem czasowym, jaki sobie wyrobiłem, do mety mogłem już choćby dojść, a i tak zmieszczę się w limicie. 

© Filip Bojko

I tak nastał etap trzeci - okres "spełnienia", kiedy wiedziałem, że nie jest już kwestią, "czy" dotrę do celu, tylko "kiedy" to się stanie. Z ważniejszych wspomnień składają się na niego: bajecznie położony ostatni punkt żywieniowy w Rabstinie, najpiękniejszy fragment trasy po łąkach u podnóży Lesnickego Sedla, wspomniany już ostatni zbieg z tegoż Sedla na pełnym poślizgu oraz odcinek, którego większość biegaczy bardzo się obawiała - 10 kilometrów po utwardzonej drodze ciągnącej się wzdłuż rwącego Dunajca aż do samej mety. I tu po raz kolejny posłużę się przysłowiem, bo stare porzekadło "nie taki diabeł straszny, jak go malują" doskonale opisuje to, jak mój organizm przyjął ten - mogłoby się wydawać - najtrudniejszy fragment trasy. Wspólnie z biegającym przyjacielem Rosołem (przeczytajcie koniecznie również jego relację) i fajnym ultrasem Markiem pokonaliśmy go prawie w całości biegiem z kilkoma tylko przerwami na sprawny marsz. Na metę wpadliśmy o godzinę z okładem przed limitem 16 godzin, zmęczeni, szczęśliwi i dumni z siebie ale i z wszystkich innych towarzyszy tej niezwykłej przygody.

© Filip Bojko

Na koniec chciałbym podziękować mojemu biegającemu bratu za wsparcie na trasie, jego magiczne pastylki magnezowo-potasowe i kilka bezcennych pamiątkowych zdjęć. Podziękowania należą się również wspomnianemu Rosołowi za to, że tak się zajechał treningami w tygodniu poprzedzającym Mnicha, że nie było dla niego problemem towarzyszenie mi na pozycji marudera. Wielkie dzięki również dla dopiero co poznanych Michała i Maćka za doborowe towarzystwo i motywację, oraz dla Marka z Raszyna za ostatni odcinek, który nadał mojemu wspomnieniu o biegu zupełnie nowego charakteru. Janku, Ty za to masz u mnie swoje ulubione piwo za zapewnienie rewelacyjnej bazy w Jaworkach - jeszcze raz dziękuję! No i Kubie i Elizie wypadałoby podziękować, bo przecież bez nich te wszystkie cudowne wspomnienia w ogóle nie miałyby prawa się w mojej głowie zrodzić!

© Filip Bojko
PS. Fajową ultra relację z Mnicha napisał też biegający brat - polecam!        

czwartek, 24 kwietnia 2014

Ultra Trail du Monte Kazura

Ultra Trail du Monte Kazura, a przynajmniej Ultra Trailik du Monte Kazura - tak spokojnie mogłaby się nazywać impreza biegowa, która zadebiutowała wczoraj na stokach ursynowskiej górki kazurki. Nawiązanie do jednego z najsłynniejszych biegów ultra na świecie jest absolutnie nieprzypadkowe. Albowiem - oczywiście zachowując odpowiednie proporcje - Monte Kazura już po pierwszej edycji bezwzględnie zasłużyła na miano gwiazdy biegów ultra w miejskiej odsłonie. I to gwiazdy nieprzypadkowej, bo zrodzonej w wyobraźni, dłoniach i stopach ludzi, którzy na czym jak na czym, ale na bieganiu się znają. Niech więc Alpy i Francuzi mają swoje UTMB, a my - górale mazowieccy - nie pozostając gorsi uroczyście ogłaszamy narodzenie nowej, pięknej, biegowej tradycji: UTMK!

Zanim przejdę do relacji z wczorajszych zawodów chciałbym tylko podkreślić, że mój entuzjazm co do potencjału Monte Kazury wcale nie jest taki bezpodstawny, podobnie jak mogące się wydawać na nazbyt śmiałe porównanie małego, miejskiego biegu do wielkiego, alpejskiego przedsięwzięcia, w którym biorą udział tysiące ludzi z całego świata. Miałem kiedyś bowiem okazję zamienić parę słów z Catherine Poletti, szefową UTMB, która powiedziała mi, że w pierwszej edycji biegu, który dziś jest jednym z najpopularniejszych na świecie (jeśli nie najpopularniejszym), wzięło udział...5 osób. Jak sama powiedziała, wszystko co nastąpiło później wzięło się z pasji, poświęcenia i ciężkiej pracy. Osobiście jestem przekonany, że akurat tych trzech czynników w działaniach napierajów nigdy nie zabraknie, a zatem jestem więcej niż pewny, że Monte Kazurę czeka świetlana przyszłość. Szczególnie, że debiutancką edycję ukończyło 55 osób, czyli ponad dziesięciokrotnie więcej niż UTMB w 2002 roku...

***

Nadchodzące ze wszystkich stron i kłębiące się nad Warszawą przez całe wczorajsze popołudnie burzowe chmury zapowiadały, że wieczorem (start był zaplanowany na 19) na kazurce może być mokro, ślisko i niebezpiecznie. Szczególnie biorąc pod uwagę ilość i stopień nachylenia zbiegów wytyczonych przez organizatorów. A było ich pięć na każdym okrążeniu, podobnie zresztą jak i zbiegów. A że okrążeń do pokonania było równo trzy, to ilość podejść i zejść w sumie zamknęła się w liczbie po piętnaście.

Ja sam górkę kazurkę znam już całkiem dobrze z przedrzeźnickich treningów, więc wiedziałem, czego mogę się po niej spodziewać. Natomiast wśród tych biegaczy, którzy u stóp Wzgórza Trzech Szczytów pojawili się po raz pierwszy, już sam rzut oka w jego stronę wzbudzał drżenie łydek i respekt przed nadchodzącym wyzwaniem. A było ich niemało, bowiem na kazurkę naprawdę trudno trafić bez, hmm powiedzmy...inicjacji. Nie widać jej z poziomu żadnej z głównych ursynowskich ulic i raczej nie sposób wpaść na nią przypadkowo. Ten uśpiony pomiędzy blokami kolos to takie najprawdziwsze miejsce dla wtajemniczonych - do tej pory głównie rowerzystów, snowboardzistów i paralotniarzy. Za to od wczoraj także dla biegaczy...

©Filip Bojko

Start I edycji Monte Kazury miał drobną obsuwę - debiut wymaga oprawy z pompą, trzeba więc było napompować dmuchaną bramę startową, a że przygotowania do tego trwały dobrą chwilę, w końcu wyruszyliśmy kilka czy kilkanaście minut po zapowiadanej 19. Na szczęście dla nikogo nie stanowiło to problemu - wśród niemalże 60 uczestników nie znalazła się ani jedna nieżyczliwa, narzekająca czy pomstująca osoba. Tak na marginesie, jakże to miła odmiana wziąć udział w kameralnych zawodach, na które zapisy nie wyczerpują się po kwadransie od ich otworzenia, i w których biorą udział właściwie sami pogodni, uśmiechnięci i sympatyczni ludzie.

Kiedy brama w końcu się naprężyła i stanęła dumnie po wschodniej stronie górki kazurki, zaczęło się wspólne odliczanie. Chwilę później wszyscy zawodnicy z czipami do pomiaru czasu wpiętymi w sznurowadła (biedni salomonowcy!) swoich butów przebiegli przez rozłożoną na ziemi matę, a wkrótce potem zniknęli za pierwszym z licznych zakosów na trasie Monte Kazury.

Trudno opisać wrażenia, jakie towarzyszą biegaczowi w trakcie tego krótkiego acz niezwykle intensywnego wysiłku. Każdy z nas bowiem inaczej rozkłada siły, przyjmuje odmienną taktykę na zbiegi i podbiegi. Historia trudu każdego z uczestników (w tym trzech dzielnych dziewczyn, brawo dla nich!) jest więc zupełnie odrębną historią, a każdy z biegaczy przeżywa ją na swój, niepowtarzalny sposób. Niezmienne pozostaje tylko jedno - nieważne czy biegniesz na maksa, czy się oszczędzasz, Monte Kazura w końcu i tak weryfikuje wszystko i wszystkich. Szczególnie trzecie okrążenie, kiedy ci, którzy szli "po bandzie" już ledwie łapią dech, zaś ci, którzy zachowali odrobinę sił na finał, teraz też dają z siebie wszystko, a w konsekwencji jedni i drudzy wpadają na metę tak samo zmordowani i wykończeni. Ale i szczęśliwi...

©Filip Bojko
        
Monte Kazura to piękne zawody zarówno w warstwie widokowej, sportowej jak i ludzkiej. Na każdym kroku widać niezwykle osobiste podejście napierajów do biegu, choć to nie powinno dziwić, bo przecież to ich najmłodsze organizatorskie dziecko, ursynowski pupilek. Jednak dobra energia nie płynie tylko od nich, można ją też czerpać garściami od współuczestników i - przede wszystkim - od wspaniałych kibiców. W ogóle jeśli określić Monte Kazurę wydarzeniem fenomenalnym z perspektywy biegaczy, to naprawdę nie znajduję słowa, jak mogliby ją określić kibice. Wystarczy bowiem raz wdrapać się na szczyt, a tam przychodzi zrobić już tylko parę kroków raz w jedną raz w drugą stronę, żeby wspierać "swoich" na każdym z piętnastu ciężkich podbiegów. Kibice przemieszczają się więc nadzwyczaj łatwo, a korzystają z tego zawodnicy, bo nawet kilku sprawnych dopingowiczów jest w stanie sprawić, że ma się wrażenie, jakby dosłownie cały szczyt był obstawiony przez szpalery fanów biegania.

Gdybym miał podsumować I edycję Monte Kazury jednym słowem, byłoby to takie oto słowo: "fantastycznezawodynaktórechcesięwracaćijużsięniemogędoczekaćkolejnejrundy!". Ale, żeby nie było, że słodzę, jest jedno ale. Rozumiem, że jednym z fundamentów MK jest założenie, że ma być trudno, i tu jest moja pełna zgoda. Jednak wredna, prawie pionowa mulda na ostatnim zbiegu to, moim zdaniem, element do usunięcia. Bez niej i tak każdy ucheta się na trasie dokumentnie, a z nią pojawia się ryzyko kontuzji, albo tego, że co cwańsi będą ją brali bokiem. A naiwniacy tacy jak ja, pomimo kontuzjowanego biodra, będą się przez nią honorowo przedzierali, jakby pokonanie jednej, głupiej muldy było grą o życie. Moja propozycja jest więc taka: muldę niech sobie zabierają runmaggedonowcy, a montekazurkowcy omijają ją szerokim łukiem, umowa stoi?


©Filip Bojko

środa, 23 kwietnia 2014

Z wizytą w Ortoreh-u

Od mojej rowerowej kraksy minął właśnie tydzień i jeden dzień. Przez ten czas poznałem technikę przemieszczania się przez kuśtykanie, na nowo obżyłem jazdę na dwóch kółkach, dwa razy odwiedziłem Ortoreh na Solcu, a w lany poniedziałek udało mi się nawet pobiegać. W tych okolicznościach mogę więc chyba bez obaw powiedzieć, że po zderzeniu z volvo nie ma już ani śladu.

Co prawda wypadek spowodował, że najadłem się sporo strachu, ale miał on też swoje dobre strony. Przede wszystkim pozwolił mi po raz kolejny uwierzyć w ludzi - a to za sprawą kierowcy-sprawcy, który, mimo że najpierw staranował mnie swoją szwedzką maszyną, to potem okazał się bardzo porządnym i honorowym człowiekiem. Nie dość, że dzielnie towarzyszył mi z zatroskaną miną w szpitalu, to po diagnozie wykupił przypisane leki, następnie odwiózł rower do serwisu i z góry opłacił jego naprawę, a na koniec zadeklarował jeszcze sfinansowanie pełnej rehabilitacji w Ortorehu. Szacunek!

Z własnej woli pewnie jeszcze długo nie wybrałbym się na pierwsze piętro budynku w zakamarku ulicy Solec. A tak - za sprawą zderzenia i jego sprawcy - byłem tam i w czwartek i wczoraj. Najpierw obite biodro obadał i ostukał doktor Wojciech Ceran, a już przy kolejnej wizycie porządnie je wymasował i porozciągał fizjoterapeuta Andrzej. Obydwa spotkania były dla mnie bardzo ciekawym i wzbogacającym doświadczeniem. Od pana Wojciecha nie dość, że otrzymałem zalecenia, jak obchodzić się z obecną kontuzją, to jeszcze w okamgnieniu zdiagnozował tę minioną, która jakiś czas temu wyłączyła mnie z biegania na dobre pół roku. Według niego ból pod kolanem po zewnętrznej stronie prawej piszczeli (prawego piszczela?) to był podręcznikowy objaw nadwyrężenia ścięgna pasma biodrowo-piszczelowego. Mimo że dziś nic mi już w tym miejscu nie dolega, to i tak bardzo się ucieszyłem, że dowiedziałem się, z czym miałem do czynienia i na co warto uważać w przyszłości.

Natomiast zajęcia z panem Andrzejem to już mniej teorii a więcej praktyki. Fizjoterapeuta Ortoreh-u porozciągał mnie na wszystkie strony z naciskiem (dosłownie!) na rozruszanie zbitych mięśni w okolicach prawego pośladka. Godzina ćwiczeń minęła momentalnie, a sam terapeuta okazał się bardzo konkretnym, spokojnym i niezwykle precyzyjnym człowiekiem. Dzięki jego klarownym komunikatom w lot chwytałem, czemu służyło wszystko, co robiłem, a z każdym kolejnym aplikowanym bodźcem biodro odzyskiwało część dawnej sprawności. Na koniec usłyszałem, które z wielu uprzednio wykonanych ćwiczeń są w mojej sytuacji absolutnie niezbędne, ale że najważniejsza i tak zawsze będzie łydka. Albowiem według pana Andrzeja to od niej wszystko się w bieganiu zaczyna i bez odpowiednio wzmocnionej łydki, noga biegacza nigdy nie będzie "podawała".

Wspomniane ćwiczenia były fantastyczne i już teraz wiem, że postaram się przynajmniej część z nich na stałe wprowadzić do codziennego treningu. Jednak w tym momencie najważniejszą rzeczą wyniesioną ze spotkania ze specjalistami z Ortoreh-u było dla mnie ich jednoznaczne stanowisko w kontekście nadchodzącej Szczawnicy. Obydwaj zgodnie zaopiniowali, że nie widzą szczególnych przeciwwskazań co do mojego startu w Niepokornym Mnichu. Jedyne na co kazali uważać to zbiegi, na których podobno łatwo można naderwać uszkodzony mięsień. 

A zatem umowa stoi - ja mam zielone światło od ortospeców na niepokorną tułaczkę po Pieninach, a w zamian obiecuję w sobotę nie udawać młodego jelenia pędzącego w dół po stromych górskich zboczach. Ale to za chwilę, bo przecież już dziś wieczorem...Monte Kazura - runda I! A że nad Warszawę przynajmniej z dwóch stron nadciągają burze, może być dzisiaj na Kazurce mokro, ślisko i wesoło...           

niedziela, 20 kwietnia 2014

Wszyscy jesteśmy Chrystusami - czyli świąteczne życzenia dla Dominika Zdorta

Na szczęście ustał już trochę niosący się przez dłuższy czas po sieci nieprzyjemny ferment po wyjątkowo (nie)popularnej wśród biegaczy publikacji Dominika Zdorta na łamach internetowego serwisu Rzeczpospolitej. Kiedy wracam do wrażeń, jakie towarzyszyły mi podczas lektury tego komentatorskiego "popisu", z jednej strony myślę sobie, że jest to jeden z tych tekstów, które służą tylko jednemu - żeby jak najszybciej o nich zapomnieć. Jednak z drugiej już sam fakt, że wracam tu do niego pokazuje, że nie dość, że o nim nie zapomniałem, to jeszcze wciąż mocno on w mojej głowie pracuje.
 
Przyznaję, że moje pierwsze odczucie po oderwaniu wzroku od ostatniego wiersza "Biegactwa i innych religii" było takie, że tekst ów popełnił sfrustrowany tłuścioch, zakochany w swojej wizji świata ksenofob, egoista z dłońmi przyklejonymi do kierownicy wziętego na kredyt kombi z pożółkłą od papierosowego dymu podsufitką, zapewne nieczuły dla partnerki, a dla własnych dzieci wyjątkowo srogi. Pomyślałem też, że rowerowa pasja, którą na łamach felietonu się chwali, to na pewno tylko kłamliwy wybieg służący jedynie usprawiedliwieniu jego krzyczącej niechęci wobec biegania. Któż bowiem - wydawało mi się - z jego sylwetką byłby w stanie przejechać jednego wieczoru na dwóch kółkach kilkadziesiąt kilometrów, a później mieć jeszcze siłę wylewać z siebie żółć w Internecie? Tym bardziej, że przecież powszechnie wiadomo, że wysiłek fizyczny uwalnia endorfiny i prędzej chce się po nim pisać o tym, że się kogoś lub coś kocha aniżeli nienawidzi...
 
Mój odbiór tego tekstu był jednoznaczny. Oto nieszczęśliwy człowiek o ewidentnym niedomiarze poczucia własnej wartości zbliżał się do granicy opanowania i granicę tę przekroczył w chwili, gdy utknął w korku spowodowanym przez przebiegających właśnie przez Warszawę uczestników półmaratonu. Zastanawia mnie, jak długo musiał w tym korku stać i jak bardzo było mu z tym źle, żeby zapragnąć dokopać biegaczom aż tak. Bo czymże jeśli nie dokopaniem jest określenie tysięcy przypadkowych ludzi mianem osobników o "niezbyt subtelnej umysłowości"? Wciąż nie rozumiem przy tym, jak można tak bardzo spłaszczyć i spłycić tak ogromny zasób ludzki, jakim jest nie tylko te dziesięć tysięcy uczestników półmaratonu warszawskiego, ale i setki tysięcy innych pasjonatów biegania w kraju i kolejne miliony na świecie. Czy nie jest nazbyt pochopnym określenie ich wszystkich w ten sposób? Bo nawet jeśli w biegającej masie znalazłby się odsetek takich właśnie "niezbyt subtelnych umysłowości", to absolutnie nie zgadzam się na przypisywanie tej cechy wszystkim biegaczom. Abstrahując od tego, że autor nawet nie raczył czytelnikom wytłumaczyć, co też w ogóle przez miano "niebyt subtelnej umysłowości" rozumie. To według mnie tak jakby dał nam wszystkim w pysk i jeszcze nie powiedział za co.  
 
Uważam, że pan Zdort wyraźnie się zagalopował. Szczególnie biorąc pod uwagę, że nie opublikował swoich wynurzeń na niszowym blogu, którego nikt nie czyta, tylko na dużym portalu o szerokim zasięgu. Oczywiście miał do tego prawo, w końcu od tego są felietony - żeby móc na ich łamach wyrażać nawet najbardziej kontrowersyjne opinie. Mimo wszystko mam jednak nadzieję, że po ogromnej fali krytyki, jaka wylała się po tej publikacji na Zdorta i jego tekst, każdy następny odważny, który będzie chciał w sposób równie bezkompromisowy i niesprawiedliwy rozprawić się z biegaczami czy jakąkolwiek inną grupą społeczną, najpierw dwa razy się zastanowi, czy nie warto wcześniej ochłonąć i ukoić wzburzonych emocji. Bo w innym wypadku może się skończyć tak jak tu - autor nic na napisaniu tego tekstu nie zyskał, pominąwszy prawdopodobne zaspokojenie żądzy osobistego rewanżu na biegaczach za to, że musiał przez nich przestać jakiś czas w korku. Choć i to nie jest takie oczywiste, bo po tym jak skrytykowali go z góry do dołu nawet ludzie niebiegający (a czasem wręcz przeciwnicy tego sportu) może być tak, że nienawiść Zdorta do biegaczy jeszcze wzrosła.
 
Nie wiem dlaczego piszę o tym akurat dziś. Może dlatego, że dziennikarz porównuje w swoim felietonie bieganie do biegactwa, a dalej do współczesnej, bezmyślnej religii. Może dlatego, że skojarzył mi się Zdort z Oskarżycielem a biegacze z niewinnymi ofiarami, których występek z racjonalnego punktu widzenia dostrzec jest naprawdę trudno. W związku z tym pozwalam sobie w Wielką Niedzielę na pewną uszczypliwość w stosunku do pana Zdorta i posłużę się parafrazą tytułu filmu Marka Koterskiego, żeby odpowiedzieć na bezpardonowy atak dziennikarza "Rzepy".

Tak, panie Zdort, my biegacze w obliczu pańskiego niesprawiedliwego wyroku, wszyscy musieliśmy stać się Chrystusami. Przyszło nam bowiem żyć i biegać z ciężarem Pańskiego osądu, iż jesteśmy tylko bezmyślnymi ofiarami nowej, ciemnej religii, a przy tym - powtórzę to po raz kolejny - "osobnikami o niezbyt subtelnej umysłowości". Załatwił nas pan, przygwoździł do krzyża i nie dał szans na obronę. Tylko, żeby się pan nie zdziwił, jak za jakiś czas się odrodzimy, a nasza - jak ją pan nazwał - religia rozleje się na jeszcze szersze kręgi. A wtedy nawet pan nie zauważy, kiedy subtelność pańskiej umysłowości zacznie się kurczyć w zastraszającym tempie i wkrótce nie pozostanie panu już nic poza wskoczeniem w biegowe buty i przyłączeniem się do naszej biegowej sekty. Tego szczerze panu w te Święta życzę - podobnie jak więcej wyrozumiałości, empatii i miłości bliźniego... Alleluja!       

sobota, 19 kwietnia 2014

Spowolnienie

Właśnie mija mój szósty dzień niebiegania. A piąty niechodzenia. Za to coraz sprawniej radzę sobie z kuśtykaniem.

Po niedzielnym maratonie w Łodzi i wtorkowej kraksie rowerowej na warszawskim Powiślu moja aktywność sportowa uległa totalnemu wywróceniu do góry nogami. Ze świata walki o życiówki, urywania sekund, pożerania kolejnych wzniesień i pokonywania biegiem dziesiątek kilometrów, nagle zostałem zmuszony odnaleźć się w krainie powolności. W minionym tygodniu każde napotkane schody były dla mnie jak maratońska ściana, dystans do osiedlowego warzywniaka nagle stał się wyprawą, nie mówiąc już nawet o trasie z przystanku autobusowego do bram pracy. Mój kulawy, powolny krok sprawił, że czas zaczął mi płynąć zupełnie inaczej.

Od razu zaznaczę, że nie jest ze mną tak znowu źle, a nawet zdążyłem w międzyczasie odebrać z naprawy rower. Co więcej w piątek wsiadłem na niego i pojechałem do pracy już na dwóch kółkach. Zabawne, że zdecydowanie łatwiej było mi jechać niż iść. Ale zanim to się stało musiałem stawić czoła żarliwym protestom mojej najdroższej biegaczki, która absolutnie nie chciała wypuścić mnie z domu, póki w dłoniach dzierżyłem rączki kierownicy. Przekonała ją dopiero moja obietnica, że cały dystans pokonam jadąc po ścieżce rowerowej, i że będę uważał tak, jak jeszcze nigdy nie uważałem. Poza tym pamiętam z czasów, gdy jeszcze trochę jeździłem konno, że po upadku należy jak najszybciej wskoczyć w siodło ponownie, jak to się mówi "na przełamanie", żeby nie hodować w sobie lęku. A więc podążając tym jeździeckim tropem wskoczyłem na siodełko i pomknąłem przed siebie czujnie wypatrując, czy gdzieś za rogiem nie czai się drapieżne volvo.   

Ale wracając do kwestii mojego spowolnienia, muszę powiedzieć, że świat widziany z perspektywy kogoś, kto nawet jakby chciał, to i tak nie może podbiec do autobusu, przebiec przez skrzyżowanie na czerwonym świetle czy skakać po schodach w dół po trzy stopnie, wygląda zupełnie inaczej. Ze swoją chwilową ułomnością czuję się trochę jak świadek życia, które toczy się obok mnie - bliżej mi tym samym do okraszonych dostojną siwizną dziadków niż do przepełnionych werwą młodzieńców łapczywie połykających czas każdym oddechem. Chodzę więc sobie powoli po warszawskich chodnikach, patrzę na moje miasto, obserwuję mijanych ludzi i mógłbym ten stan określić na wiele sposobów, ale na pewno żaden z nich nie brzmiałby "w biegu".

Jednocześnie wciąż mam nadzieję, że poobijane biodro będzie dochodziło do siebie w takim tempie jak dotychczas i ostatecznie będę mógł w przyszłym tygodniu zmierzyć się z dwoma upragnionymi wyzwaniami - najpierw z Monte Kazurą a później z Niepokornym Mnichem. Ale zanim będę wiedział, czy będzie mi to dane, pławię się w niespodziewanym, słodkim, a zarazem w pełni usprawiedliwionym lenistwie i cieszę się każdą upływającą w żółwim tempie chwilą.    

środa, 16 kwietnia 2014

Monte Kazura

Już przed łódzkim maratonem zakładałem, że cały tydzień po starcie spędzę na słodkim nicnierobieniu. Spodziewałem się jednocześnie, że będzie to odpoczynek z wyboru. Jednak wczorajsza rowerowa kraksa spowodowała, że  wybór wyborem, ale odpoczywać muszę - zgodnie z kategorycznym zaleceniem pani doktor ze szpitala na Solcu.

Rower cały czas pozostaje w rowerowym szpitalu przy Czerniakowskiej (tej ukrytej jej części, gdzieś w gąszczu uliczek Powiśla), za to ja może i już bym nawet o zderzeniu z Volvo nie pamiętał, gdyby nie to, że obolały prawy pośladek przy każdym ruchu przynosi mi świeże wspomnienie brutalnego pocałunku od szwedzkiej stali i polskiego asfaltu.

Z jednej strony cieszę się, że żyję, ale z drugiej już nie mogę się doczekać, kiedy znów będę mógł wskoczyć w biegowe buty i nastroić się w nich odpowiednio do nadchodzącego sezonu biegów górskich. Mam nadzieję, że mój zbity tyłek dojdzie do siebie przed zbliżającą się wielkimi krokami Szczawnicą, a może nawet i przed innym zacnym wydarzeniem, o którym właśnie dowiedziałem się od biegającego brata.
 
Otóż okazało się, że niespożyte siły ekipy napierajów sprawiły, że na mapie warszawskich biegów dość niespodziewanie pojawił się prezentujący się niesamowicie wyzywająco kros po górce kazurce! O treningach na tym niepozornie wyglądającym ale dającym w kość wzniesieniu pisałem tu i tu. Osobiście szczerze uwielbiam zmagania z tamtejszymi podejściami i zbiegami, a zatem możecie sobie wyobrazić, jak bardzo ucieszyłem się, że już za chwilę będzie można pościgać się po kazurkowych nierównościach już w oficjalnych zawodach.

Cykl Monte Kazurka obejmuje 5 biegów, z których pierwszy odbędzie się już w następną środę, 23 kwietnia, a ostatni pod koniec wakacji - 20 sierpnia. A pomiędzy nimi mniej więcej co miesiąc mazowieccy ultrasi będą mieli jeszcze trzy inne okazje, żeby podszlifować formę przed "Rzeźnikiem", Chudym Wawrzyńcem, Maratonem Gór Stołowych, Krynicką "setką" i innymi ultrabiegami. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej, najlepiej zajrzyjcie sobie na stronę www.montekazura.pl i tam znajdziecie wszystko czego potrzeba.

Mam nadzieję, że do kolejnej środy moje tyły wydobrzeją i będę w stanie z przytupem zainaugurować debiut Monte Kazury. Znając zacięcie napierajów można się spodziewać, że zawody te - mimo, że kameralne - będą stały na najwyższym poziomie organizacyjnym. A jeśli uda im się do tego namówić na udział Kamila Leśniaka, Maćka Więcka, Agatę Matejczuk i rączą bandę z UNTS, to i sportowo możemy być na warszawskim Ursynowie świadkami bardzo ciekawego wydarzenia. Ale nawet i bez nich warto pojawić się u stóp Mt.Kazury i zmierzyć się z 5-kilometrową trasą, na której pot będzie się lał strumieniami, a ból nie ominie nawet najmocniejszych!      

wtorek, 15 kwietnia 2014

Zdjęty z roweru

Właśnie wróciłem z dalekiej podróży. I to bynajmniej nie biegowej.


W drodze do pracy z roweru zdjął mnie samochód. A konkretnie Volvo XC70. Kiedyś chciałem takie mieć, ale po dzisiejszej przygodzie już nie chcę. Volvo upolowało mnie pod samym wiaduktem Mostu Poniatowskiego. Jechałem spokojnie, z mięśniami jeszcze odczuwającymi trudy niedzielnych zmagań z łódzkimi górkami, pedałowałem więc z umiarem nie dociążając ich zanadto. Volvo tylko czekało na taką właśnie lekko osłabioną ofiarę jak ja - zaczaiło się na wyjeździe z Alei 3 Maja i w chwili gdy przecinałem skrzyżowanie z tą podporządkowaną uliczką, zasunęło we mnie bokiem z całym impetem.

Nagłe spotkanie z kupą żelastwa i jeszcze bardziej nagłe lądowanie na tyłku na środku ulicy zrobiło na mnie wrażenie, nie powiem... W pierwszej chwili byłem przekonany, że to niemożliwe, żebym po takim "dzwonie" był cały. Rower leżał kilka metrów z tyłu, chyba jeszcze bardziej zdziwiony ode mnie. Ja kręciłem z niedowierzaniem głową, on - tylnym kołem. Volvo trzasnęło mnie z prawej strony torując sobie drogę do nawrotki, która znajdowała się kilkadziesiąt metrów dalej, już za wiaduktem. Najciekawsze jest to, że ja widziałem to Volvo już na dobre kilkanaście sekund przed wypadkiem. Szkoda tylko, że ono nie widziało mnie...

A więc leżę na ulicy, prawa noga boli od biodra po kostkę, rower też leży i nie przestaje kręcić kołem. Z Volvo wysiada za to jakiś facet, pomaga mi się zebrać i pyta skąd się tu wziąłem. Ja na to trzęsąc się, że z Warszawy. On oczywiście, że nie to miał na myśli. Na co ja odpowiadam, że "stamtąd" wskazując kierunek, z którego przyjechałem. Kierowca szybko zreflektował się, że nie ma co dłużej prowadzić tej jałowej rozmowy, zaczął mnie więc wypytywać, czy coś mnie boli i czy pamiętam, jak się nazywam. Miałem ochotę powiedzieć, że jestem Scott Jurek, ale się powstrzymałem i powiedziałem tylko, że jestem biegaczem, i że boję się, czy moje nogi są całe, i czy będę mógł wystartować za dwa tygodnie w Szczawnicy. To się nazywa niezwyciężony duch biegacza!

Chwilę tak postałem i się potrząsłem na poboczu ulicy Kruczkowskiego, podczas gdy właściciel Volvo dotykał moich nóg wyszukując ewentualnych urazów. Nie byłem w jakimś przesadnym szoku, a przynajmniej miałem w sobie na tyle trzeźwości, żeby poradzić mu, żeby na razie mnie zostawił, i żeby lepiej przestawił ze środka ulicy samochód, bo zaraz oprócz pogiętego roweru będziemy mieli też pogięte Volvo. Po chwili staliśmy na poboczu już we czwórkę: ja, Volvo, jego właściciel i rower (choć on nie stał, a leżał). Sytuacja wydawała się opanowana. Tylko noga wydawała się boleć coraz bardziej...

Po momentalnej naradzie zapadła szybka decyzja, że nie ma co czekać i trzeba jechać z nogą do szpitala. Na szczęście Volvo miało duży bagażnik i bez problemu zmieściło rower. Ja usiadłem z przodu obok kierowcy i już jechaliśmy dosłownie za winkiel, do szpitala na Solcu. Na miejscu okazało się, że na szczęście tego ranka niewielu rowerzystów zderzało się z samochodami, dzięki czemu siedziałem w kolejce na ostry dyżur jako pierwszy. Pół godziny później trzymałem w dłoni skierowanie na rentgen, a po kolejnych pięciu minutach stałem ze spuszczonymi spodniami pośród monumentalnego oprzyrządowania pamiętającego czasy Gierka i "rozkoszowałem się" zbawiennym promieniowaniem. Przeszło mi wtedy nawet przez myśl, że nie jest z tą naszą służbą zdrowia tak źle, jak się o niej mówi i czyta. Jednak po chwili, gdy okazało się, że w szpitalu jest awaria prądu, zdjęć rentgenowskich nie da się wywołać, a na dodatek podsłuchałem, że operacje są wykonywane przy świetle wyświetlaczy telefonów komórkowych, pomyślałem, że mój entuzjazm był zdecydowanie przedwczesny. 

Usuwanie awarii i w konsekwencji oczekiwanie na wyniki mojego badania przedłużyło się do ponad godziny. Jednak jak się później okazało, warto było czekać. Pani doktor przyjęła mnie w gabinecie z dobrą nowiną - to tylko mocne stłuczenie, oznajmiła - zimne okłady, tabletki przeciwbólowe i tydzień oszczędzania się i powinien pan dojść do siebie. Co za fart - pomyślałem. Za to nie miał tyle szczęścia chłopak, który dosiadł się do mnie w poczekalni. Piłkarz, a zerwał więzadła chcąc usiąść na siedzeniu autobusu w drodze do szkoły. Co za paradoks - ja zderzam się na dużej prędkości z dwu i półtonowym autem i wychodzę z tego bez szwanku, a on nieszczęśliwie skręca nogę przy siadaniu i ma przynajmniej pół roku z głowy...

Nie wiem, kto miał w tym wszystkim więcej szczęścia - ja, że w sumie nic poważnego mi się nie stało, czy kierowca, którego ominął mandat i sowite odszkodowanie za chwilę nieuwagi i brak jednego, kluczowego spojrzenia w lusterko. Znam przy tym takich, którzy by nie przepuścili takiej okazji i wydusili z nieroztropnego właściciela Volvo ostatni grosz. Ja natomiast ani przez chwilę nie miałem takiego pomysłu - po prostu pragnąłem wyjść z tego wszystkiego na własnych nogach. I móc dalej biegać...

Mniej szczęścia niż ja i kierowca miał natomiast mój ukochany rower. Zwykle nie przywiązuję się do rzeczy, a tym bardziej nie obdarzam ich uczuciem, ale ten rower to wyjątek - spędziłem na jego siodełku zbyt wiele dobrych i niezapomnianych chwil, żeby traktować go jak zwykły przedmiot. To taki mój mechaniczny przyjaciel, towarzysz przygód, a przy tym niezastąpiony środek transportu. No i może to właśnie ten mój nieożywiony przyjaciel sprawił, że nie jest ze mną tak źle, biorąc na siebie znaczną część uderzenia. Wszak ja mam tylko obite biodro, on za to ma zdarty bok, wygięty hak tylnej przerzutki, a i sama przerzutka jest najprawdopodobniej do wymiany. Nie wiem czy zrobiłeś to umyślnie czy nie, ale i tak dzięki za ochronę rowerze!

Na koniec jeszcze tylko słowo o właścicielu Volvo. Wyjechał z podporządkowanej jak ostatni dureń - to fakt - nie zwolnił, nie spojrzał, po prostu nie zachował odpowiedniej ostrożności. Jednak to jak postąpił później, świadczyło o jego dużej klasie. Mimo że na pewno widać było po mnie, że ostatnim na co miałem ochotę, to angażowanie w to wszystko policji, jestem jednak przekonany, że nawet gdybym to zrobił, on zgodziłby się na to z godnością. Ani na moment nie czułem, że chciał choć w najmniejszym stopniu uciec od odpowiedzialności za to, co się zdarzyło. Wziął sprawy na klatę, karnie przesiedział ze mną bite 2 godziny w szpitalu, zawiózł rower do serwisu, a na koniec mnie do pracy. Nie przeczę - był to w tej sytuacji jego święty obowiązek - ale zbyt wielu znam takich, którzy nie mieliby takiego odruchu, a jedyne co mogłoby ich zmotywować do takiego działania to strach. W przypadku właściciela Volvo o strachu mowy być nie mogło - może kierowca z niego nie najlepszy, ale śmiało można o nim powiedzieć, że facet ma jaja!

PS Na koniec okazało się, że mój niedoszły likwidator wczoraj wrócił z Wiednia, gdzie towarzyszył przyjaciółce prowadząc ją w półmaratonie. O ironio - pomyślałem - jednak biegacz biegacza zawsze przyciągnie, nawet przy okazji drogowego wypadku!               

niedziela, 13 kwietnia 2014

Nie powodzi mi się w Łodzi

Spodziewałem się w tym miejscu napisać o moim biegu w Łodzi jako o osobistym największym zwycięstwie tego weekendu. Jednak ze względu na to, że start na obiecanej ziemi udał mi się tylko połowicznie (życiówka tak, 3:15 nie), moim największym sukcesem pozostaje...ukończenie malowania mieszkania!

I jeśli mam być szczery to nie wiem, czy większą wartość ma niby dobre ale jednak nie do końca satysfakcjonujące 3:22:34 w maratonie, czy jednak zupełnie nieplanowane wykonanie wielokrotnie wcześniej odkładanego zadania, które wisiało mi na duszy i męskiej dumie od bitych 4 lat. Odświeżenie  ścian naszego mieszkania obiecałem bowiem mojej najdroższej biegaczce jeszcze zimą 2010 roku, kiedy moje biegowe buty wciąż przemierzały kanadyjskie szlaki, a ja miałem na koncie tylko jeden jedyny ukończony maraton. Tak więc biorąc pod uwagę okoliczności i stopień skomplikowania zadań miano tej ważniejszej życiówki tym razem oddaję malowaniu. A życiówka biegowa niech czeka na swój czas do jesieni! 

A wracając do Łodzi, pomimo zdecydowanego niedosytu jeśli chodzi o rezultat, ogólnie jestem bardzo zadowolony ze swojego w nim udziału. Niech za potwierdzenie tych słów posłuży fakt, że już po minięciu linii mety, jeszcze długo stałem przy barierce ustawionej wzdłuż ostatniej prostej wewnątrz hali Atlas Areny i głośnym dopingiem i nieustannym klaskaniem dłoni wspierałem kolejnych wpadających w ciemne wnętrze gigantycznej hali biegaczy. A była wśród nich między innymi sympatyczna Ania, z którą wcześniej chwilę porozmawiałem na trasie, a która na co dzień pisze bardzo fajnego biegowego bloga.

Dzisiejszy bieg bardzo przypominał mi mój pierwszy maraton, tyle tylko, że ten był o dwadzieścia kilka minut szybszy od debiutanckiego. Jednak tak w 2009 roku w Warszawie jak i dzisiaj w Łodzi udało mi się pokonać trasę płynnie, bez kryzysów, walki ani żadnych szczególnych sensacji. I tak samo wtedy jak i dziś każdy z ostatnich pięciu kilometrów pokonałem znacznie wolniej niż wszystkie poprzednie. To dla mnie bardzo ciekawe, bo wydawało mi się, że akurat dzisiaj miałem zapas sił, nic mnie nie bolało, psychika wydawała się stabilna, ale nogi za nic nie chciały przyśpieszyć. Co więcej za każdym razem, gdy wydawało mi się, że z trójki przeskakuję na piąty bieg, w rzeczywistości okazywało się, że paradoksalnie poruszam się jeszcze wolniej niż dotychczas. Nie rozumiem, co mogło być tego powodem, ale przypuszczam, że to jednak niewystarczająca ilość długich wybiegań podczas okresu przygotowawczego taki oto sobie zebrała plon...

Gdybym miał wskazać przyczyny, dla których nawet nie udało mi się zbliżyć do 3:15 (a za takie zbliżenie liberalnie uznałbym czas na przykład - 3:18 lub 3:19), wskazałbym przede wszystkim następujące dwie. Pierwsza jest zupełnie przekonująca i nie mam do siebie o nią żadnych pretensji - a mianowicie łódzka trasa okazała się znacznie bardziej pofałdowana niż się spodziewałem. Szczególnie leśny odcinek oznaczał niekończące się górki i dołki i przyznaję, że solidnie mnie wymęczył. Druga jest natomiast dość głupia i trochę mi z jej powodu wstyd. Chodzi o to, że tuż po starcie jakimś cudem pomyliłem baloniki pacemakerów na 3:00 z tymi na 3:15. I tym sposobem myśląc, że zające na "mój" czas wciąż są za moimi plecami, większość dystansu przebiegłem na pełnym luzie, tylko momentami z lekka dziwiąc się, dlaczego mnie jeszcze nie doganiają... Możecie sobie więc wyobrazić, jaką minę musiałem mieć, gdy na słynnej prostej wzdłuż ulicy Maratońskiej (tam gdzie jest "agrafka", czyli nawrót o 180 stopni), jakiś kilometr przed pokonaniem tejże agrafki "moje" zające, które miałem mieć za sobą, wesoło sobie kicały z całą grupką z naprzeciwka. A to dla mnie oznaczało jakieś 2 kilometry straty - około 9 minut. W tym samym momencie przyśpieszyłem więc, ale pary starczyło mi może na niecały kilometr. Potem do szalonego na tym etapie tempa około 4:20 min/km już tylko doliczałem kolejne sekundy. A na ostatnim "osiągnąłem" już nawet 5:30. Wstyd, tempo spacerowe!

Jednak, tak jak pisałem wyżej, jestem po Łodzi w bardzo dobrym nastroju. Bardzo jasno miasto włókniarzy pokazało mi, że w tej chwili 3 godziny i kwadrans to dla mnie za wysokie progi, a zatem jest nad czym pracować przed jesienią. A wtedy może szybki wypad do szybkich Koszyc? To brzmi jak całkiem niecny plan!

PS A rzeczą, która sprawiła, że mój humor polepszył się dodatkowo, były meldunki od bardziej ode mnie wytrenowanych blogaczy: Kasi i Marcina, którzy złamali odpowiednio 3:10 (w Warszawie) i 3:00 (w Rotterdamie)! Moje najserdeczniejsze gratulacje!!!  

sobota, 12 kwietnia 2014

Meldunek z Łodzi

Melduję się z Łodzi. Choć tak naprawdę to z sąsiedniego Zgierza - mojej bazy wypadowej na jutrzejszy maraton. Pakiet odebrany, pasta party zaliczone, dwa żele nabyte, trzeci dostałem w pakiecie od organizatorów. Mój numer to 1488 - pierwsza część tej cyfrowej kombinacji to numer Cruijffa, druga...lepiej nie mówić. Niech będzie, że to dwie nieskończoności w pionie - razem: (oby) moja nieskończona radość po końcowym sukcesie, czyli przebiegnięciu 42 km 195 metrów poniżej 3 godzin i 15 minut!

Ostatni poważny posiłek przed jutrzejszym startem to cztery grubaśne naleśniki z serowym nadzieniem - pycha, dzięki babciu! Jednego zostawiłem na śniadanie. Pobudkę planuję na 6:31, także o 7 słodki Pan Kejk powinien już się trawić. Następnie godzina na ułożenie się wszystkiego w brzuchu i kolejna na wejście na najwyższe obroty. Startujemy o 9 z Alei Unii nieopodal Atlas Areny, gdzie z kolei mieści się meta. Jutro ma być ciepło - około 12 stopni - w miarę bezwietrznie, a do tego raz słońce, a raz chmurka. Ideał!

Przez ostatnie dni nie biegałem ani przez chwilę. Jest więc we mnie głód ruchu. Muszę z nim uważać, żeby mnie nie zgubił na początku - pierwszą połówkę trzeba przebiec spokojnie, powiedzmy w godzinę czterdzieści, może trochę mniej. A przyśpieszyć dopiero później, najwcześniej na 28 kilometrze, i to tylko jeśli będę czuł wyraźny zapas mocy. Już raz pobiegłem pierwszą część znacznie powyżej swoich możliwości. Skończyło się marszem, marszem kiszek i betonem w udach. Nigdy więcej!

Jestem w bojowym nastroju, ale mam też w sobie sporo pokory. Jak się uda - wspaniale, jak nie - trudno, trzeba będzie próbować dalej. Oprócz mnie ma biec w Łodzi blisko 5 tysięcy innych biegaczy - niezła banda!  Na trasie będzie więc kogo wyprzedzać, ale i będzie sporo pleców do oglądania. Ma się zjawić też sporo zespołów, tancerzy, orkiestr, uczniów okolicznych szkół i w ogóle wszelkiej maści kibiców. Jeśli tylko dopisze pogoda, możemy mieć tu zatem prawdziwe święto biegania!

Ale teraz czas na sen - jeden z najważniejszych elementów przedmaratońskiego przygotowania. A przed snem jeszcze jeden rozdział "Mężczyzny, który tańczył tango" - szelmowskiego romansidła o zakusach na kryminał. Nic o bieganiu, za to o piciu, paleniu, zdradzie i brudnych pieniądzach, ale jak wciąga. Prawie jak bieganie! 

środa, 9 kwietnia 2014

Koniec przygotowań

Dzisiaj rano niezbyt uroczyście, ale jednak zakończyłem długi okres przygotowań do łódzkiego maratonu. Ostatnie cztery dni poświęcę już tylko na nie zepsucie tego, co udało mi się zbudować przez 4 i pół miesiąca rzetelnych treningów.  No i oczywiście na malowanie.

Okres przygotowawczy zamknąłem dziś o poranku 11 kilometrami w spokojnym tempie 5 minut na kilometr, pokonanymi w znacznej większości po płaskich parkowych alejkach. Nie było żadnych podbiegów, żadnego przyśpieszania, żadnych zmian techniki na ostatniej prostej. Na metę w Łodzi chcę wpaść z taką kondycją, z taką sylwetką i z takim czasem, na jaki sobie zasłużyłem ponad stu dwudziestoma dniami treningowymi uzbieranymi od początku grudnia zeszłego roku.

Znaczna większość z nich to naprawdę piękne momenty poczucia wolności, władzy nad ciałem i umysłem i niezwykłej równowagi stanu ducha z fizycznością. Ale były też takie dni, kiedy musiałem zaprzęgać do siebie naprędce wytworzone we własnej wyobraźni woły, żeby w ogóle wyjść na trening. Nogi nie zawsze niosły bowiem lekko i ochoczo - czasem nawet "30 centymetrów ponad chodnikami", jak deklamował niegdyś Fisz, to było dużo za dużo dla niechętnych stóp. A i pogoda nie zawsze rozpieszczała, i to nawet pomimo wyjątkowo łagodnej zimy. Niejednokrotnie więc przyszło mi zmagać się z wiatrem, deszczem, rzadziej śniegiem, czy zlodowaciałą nawierzchnią. Nie zawsze było łatwo, ale na pewno zawsze (poza kilkoma niechlubnymi wyjątkami) było efektywnie. Jak już wychodziłem z domu na bieganie, wracałem do niego później z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. Raz dumny, raz blady. Czasem dumny i blady.

Wyjąwszy kilka treningów z moją najdroższą biegaczką, kilka kolejnych z biegającym przyjacielem, dwa wypady do Mistrza Darka (jeden z nich wspólnie z biegającym bratem) i jedno poimprezowe rozbieganie z sąsiadem, zwykle biegałem jednak sam. Przeważnie rano. A że zimą rano jest noc, to przeważnie biegałem też i po ciemku. W tym miejscu można sobie pomyśleć: co też może być przyjemnego w samotnym ganianiu po ciemku i to jeszcze w mieście? Sam nie wiem, ale fakt jest taki, że jest coś w tej nieciekawie brzmiącej czynności, co wciąga i - gdy już wejdzie się w rytm - nie chce się robić już nic innego. Za nic w świecie.

Na początku biegałem według samodzielnie opracowanego, w miarę urozmaiconego planu, który obejmował przebieżki, podbiegi, szybkość na bieżni i długie wybiegania. Jednak po jakichś dwóch miesiącach plan się posypał, bo tu Falenica, tu wyjazd w Beskid, tu romans z CrossFitem, a jeszcze tenis się w to wplątał i basen. Trzeba było więc wprowadzić intuicyjne zmiany i nie szafować zanadto siłami. Dziś myślę, że to się udało, bo, poza drobnymi niedogodnościami w pachwinie i kolanie, obyło się bez poważniejszych urazów. 

Przed Łodzią czuję się w miarę mocny fizycznie i solidnie przygotowany kondycyjnie. Na pewno pomogły w tym regularne wypady w góry, a jak nie to do Falenicy lub na górkę Kazurkę. Natomiast gorzej jest z szybkością. Na finiszu przygotowań zdałem sobie sprawę, że bieganie na dłuższą metę z prędkością poniżej 4 minut na kilometr jest na razie zdecydowanie poza moim zasięgiem. Na szczęście na maratonie będę mógł sobie pozwolić na dużo spokojniejsze tempo - teoretycznie około 4:37/km. Z głową też jest chyba w porządku i mam nadzieję, że największy kryzys - ten z półmaratonu pabianickiego - jest już za mną i w Łodzi od początku do końca pobiegnę z "luźną" głową i bez nadmiernej ekscytacji. 

Nadszedł więc czas na ostatnie poprawki malarskie, a biegowe buty aż do soboty zostawiam w spokoju. Wtedy może wyjdę sobie na 5 kilometrów na miękką bieżnię. A może i nie, jak mi się nie będzie chciało. Miałem pomysł, żeby przetestować na sobie często stosowaną metodę wypłukiwania a później kumulowania glikogenu, o której pisał całkiem niedawno warszawskibiegacz, ale że przedwczoraj jadłem pierogi i makaron, wczoraj pół bochna chleba, a dzisiaj pewnie znowu zjem coś wysoko węglowodanowego, lepiej poczekam z tym do następnego razu (może do jesieni...). Jakby co, mogę w każdym razie mówić, że kumulować kumulowałem, tylko wypłukać jakoś się nie udało!

No dobra, koniec tej pisaniny. Teraz trzeba trzymać kciuki. To co, trzymacie? 

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Raszyńska gorączka

Jest takie tradycyjne mongolskie przysłowie, które mówi: "nigdy nie pobiegniesz tak szybko, żeby zostawić za sobą swój cień". Wczoraj przekonałem się o tym, że jest ono prawdziwe - może nie boleśnie ale na pewno dobitnie.

Do startu w Raszynie podchodziłem (dosłownie!) raczej sceptycznie. Co więcej jeszcze w sobotę wieczorem rozważałem pozostanie w domu, rzucenie wszystkich sił wraz z farbą na ścianę i kolejny (który to już w ciągu ostatnich tygodni?!) etap regeneracji. Tym razem do przeciążonego kolana, które dokuczało mi już od pabianickiego półmaratonu, dołączył promieniujący ból pachwiny, przez co czułem się jak tetryk połamaniec. Oczywiście w głowie wnet zaroiło się od czarnych myśli i pretensji do samego siebie o brak umiaru, przeforsowanie, niemierzenie sił na zamiary i tak dalej... Miałem więc do wyboru - nie poddać się i jednak zawalczyć o start w Raszynie lub spisać niedzielę na biegowe straty i dokończyć malowanie mieszkania. Ale że ambitna ze mnie bestia, wtarłem na noc podwójną dawkę voltarenu max w prawą pachwinę, resztkę wmasowałem w lewe kolano i owinąłem się w kołdrę z nadzieją, że następnego dnia dolegliwości ustąpią.

Rano okazało się, że może nie jest idealnie, ale i tak dużo lepiej niż przez ostatnie dwa tygodnie. Dyskomfort pozostał, za to ustąpiło nieprzyjemne promieniowanie, dotychczas szczególnie dojmujące przy przekładaniu ciężaru ciała na prawą nogę. Start był zaplanowany na 11, a budzik zaspał i obudziłem go dopiero o 9, więc nie było czasu na dłuższe rozważania - trzeba było decydować tu i teraz. A że decyzja mogła być tylko jedna, już 5 minut później stałem w biegowych gaciach przy kuchence i smażyłem (króciutko, żeby nie były za ciężkie!) energetyczne placki owiane i parzyłem średnio mocną kawę. Ostatecznie do Raszyna dojechałem kwadrans po 10, a więc strategicznie idealne 45 minut przed wystrzałem startera.

Już samo biuro zawodów ulokowane w gimnazjum, naprzeciw pięknego boiska sportowego z bieżnią, koszami i wielkim do gry w piłkę, przywołało mi na myśl moją ukochaną, rodzinną atmosferę zimowych biegów górskich w Falenicy. Jednak w przypadku Raszyna, nie dość że było równie sympatycznie jak po drugiej stronie Wisły, to na dodatek organizatorzy zagwarantowali biegaczom profesjonalizm w najlepszym amatorskim wydaniu. Odbiór pakietu z rąk uśmiechniętych pań rozstawionych gęsto za szkolnymi ławkami  trwał nie dłużej niż minutę, do tego mieliśmy do dyspozycji pełne (i czyste!) zaplecze sanitarne, a dla tych, którzy nie chcieli wychładzać się przed początkiem zawodów, do dyspozycji było całe przestronne lobby (wiem, głupio to brzmi) wejściowe gościnnego gimnazjum. Jednak nawet pomimo takiej możliwości zdecydowana większość biegaczy zrazu po przypięciu numeru startowego do piersi, pognała na wspomnianą bieżnię dogrzać i dociągnąć wszystko to, co jeszcze wystarczająco dogrzane i dociągnięte nie było.

Z tego co dosłyszałem już stojąc pośród rozentuzjazmowanego tłumu czekającego na pierwszy wystrzał, w V ogólnopolskim biegu raszyńskim wzięło udział blisko 500 osób. Wystarczająco, żeby już można było poczuć atmosferę biegowego święta, a zarazem na tyle mało, żeby charakter imprezy pozostał przyjazny i kameralny.

Raszyńska "dycha" to 3 pętle po asfaltowych uliczkach wśród jednorodzinnej zabudowy tej podwarszawskiej gminy. Jak to zwykle na takich imprezach bywa, byli i strażacy, i kibicujący z balkonów swoich domów starsi mieszkańcy, i rozśpiewane dzieci. Byli też policjanci - ci prawdziwi blokujący ruch na lokalnych uliczkach, i ci uśpieni, leżący leniwie w poprzek trasy i za nic nie chcący się przesunąć w żadną ze stron. Na trzecim okrążeniu zaczęli mi już oni trochę przeszkadzać, więc postanowiłem brać ich bokiem, tam gdzie byli niżsi. Pomogło. Przy bieganiu na najwyższych obrotach każdy wyeliminowany zbędny ruch jest bezcenny. No i był też hit "Ona tańczy dla mnie" puszczany z głośników w największej obok startu strefie kibicowskiej, gdzie można było też napić się wody i przybić piątkę z wielką styropianową łapą.

Bieg Raszyński wyjaśnił mi dwie kwestie. Pierwsza jest taka, że nie jest z moimi osłabionymi gnatami tak źle. Już długo po minięciu linii mety zdałem sobie bowiem sprawę, że...nic mnie już nie boli. Nie wiem co się stało, ale po 10 kilometrach przebiegniętych na 100% wszystkie niegodności przeszły jak ręką odjął. Ani w trakcie ani po biegu nie odczułem żadnej, najmniejszej nawet dolegliwości. Nie mam pojęcia, co też mogło się do tego przyczynić...

Natomiast druga sprawa nawiązuje do cytowanego na wstępie przysłowia. Zawody w Raszynie - przebiegnięte w czasie 41:03 - uświadomiły mi (podobnie zresztą jak niedawny półmaraton w Pabianicach), że moje cele na obydwu tych dystansach były bardziej marzeniami niż wynikami odpowiadającymi mojemu aktualnemu stopniowi przygotowania. Przed kilkoma tygodniami, kiedy wyznaczałem sobie te ambitne zadania, wydawało mi się, że jestem już na etapie "łamania", a prawda jest taka, że na żadnym etapie łamania nie jestem. A czasy: 41 minut na "dychę" i 1 godzina 31 minut w półmaratonie to na dzisiaj bardzo wierne odzwierciedlenie tego, na co stać moje nogi. Ale wcale nie czuję się z tym źle, po prostu wiem, że jeszcze sporo pracy przede mną, żeby osiągnąć to, co wydawało mi się, że osiągalne jest już teraz. A jednocześnie mam wrażenie, że ten najbardziej ambitny cel - 3:15 w Łodzi w najbliższą niedzielę - paradoksalnie może się okazać jedynym zrealizowanym. Mam nadzieję, że tak właśnie będzie!

A tego samego dnia, w którym ja zmagałem się z raszyńskimi pętlami i "Ona tańczy dla mnie" w uszach, mój biegający przyjaciel miał bić życiówkę (1:20!) w półmaratonie w Poznaniu. Jednak nie dość, że nie pobił, to nawet nie dojechał do Poznania. Wyszło tak, że on miał bić swój rekord, a w rezultacie to jego pobiło choróbsko. Gorączka konkretnie.

         

środa, 2 kwietnia 2014

Malowany trening

Chciałem dziś powtórzyć wczorajszą sesję, ale - w przeciwieństwie do treningu z wczoraj - plan był taki, żeby jednak zejść (zbiec?) poniżej 20 minut na 5 kilometrów. Niestety nie wyszło. Wszystko poszło nie tak: począwszy od trudnego wstawania, poprzez niemrawy rozruch, aż po zdecydowanie niezadowalające 21 minut z haczykiem na cyferblacie po zakończonym ostatnim okrążeniu na bieżni.

Miałem po tym małym niepowodzeniu dwie myśli. Pierwsza była taka, że wyrobiłem sobie zbyt dobrą opinię o swoim bieganiu, nie do końca kompatybilną z rzeczywistością. Pomyślałem, że w mojej głowie jestem już przy biciu kolejnych rekordów, życiówek i przełamywania kolejnych barier, podczas gdy nogi zdecydowanie nie nadążają za ego i ciągnie je do przodu już tylko ambicja. Natomiast druga myśl była mniej radykalna i sugerowała, że może zbyt wcześnie uwidziało mi się, że beskidzki wysiłek już zdążył rozejść się po kościach. Prawda jest taka, że na pewno nie zdążył. Dlatego podjąłem decyzję, że zamiast się katować i myśleć o sobie jak o superbohaterze zdolnym do biegania maratonów dzień po dniu, odpuszczam i robię kilka dni przerwy. Nawet jeśli mają mnie one kosztować teoretyczne niepowodzenie w Raszynie.

Nie ma bowiem chyba nic gorszego niż bieganie na siłę, zmuszanie się do przebierania nogami, kiedy one ewidentnie przebierać nie chcą. Myślę, że już większa niż zwykle trudność ze zwleczeniem się z łóżka świadczy o tym, że warto rozważyć pozostanie z domu. A jeśli jednak już wyjdziemy, ale czujemy, że kolana nie zginają się żwawo jak zwykle, śródstopie nie wybija lekko jak powinno, a nasz krok jest ogólnie jakiś taki połamany, naprawdę warto oddać walkowera. Nie trzeba przy tym od razu wracać do domu, można przecież pójść na szybki spacer, porozciągać się czy zrobić przyjemny trening ogólnorozwojowy z wymachami, skłonami, podporami itd. Wszystko byle tylko nie biegać na siłę!

Ja dzisiaj pobiegłem i szczerze tego żałuję - nie miałem bowiem z treningu ani satysfakcji ani - z całą pewnością - żadnych szczególnych korzyści. Już po nim poskarżyłem się sms-owo na własny błąd mojemu biegającemu przyjacielowi. Jego odpowiedź była krótka: "Jak mawia Giżyna: nie rób na siłę mocnego treningu. Malowanie robi swoje". Nic dodać, nic ująć! A zatem buty do szafy, wałek w dłoń i jazda, a pobiegam sobie za jakiś czas!
  

wtorek, 1 kwietnia 2014

Po tartanie do Raszyna

Ledwie zdążyłem odpocząć po beskidzkiej eskapadzie, a na horyzoncie już widzę przed sobą kolejne biegowe wyzwanie. W niedzielę w podwarszawskim Raszynie startuję w zawodach na 10 kilometrów, które chcę potraktować jako ostatni znaczący - jak to się ładnie w biegowym slangu mówi - akcent przed maratonem. Potem - aż do 13 kwietnia - ma być już tylko łatwiej. Ale zanim będzie łatwiej, musi być odrobinę trudniej. Tak żeby nie było wstydu i żeby choć spróbować powalczyć  z granicą 40 minut na tydzień przed Łodzią. A żeby to osiągnąć, na kilka dni przeniosłem się dziś na bieżnię.

Jak już kiedyś wspominałem, stadion lekkoatletyczny mam właściwie pod nosem, więc wplecienie elementu tartanowego w trening przyszło mi wyjątkowo łatwo. Za to biegło się jakoś dziwnie trudno. W górach było długo i stromo, ale jednak bieganie tam to przyjemność, za to na płaskiej i dynamicznej bieżni mało jest przyjemności a więcej roboty. Gdyby bieganie było korporacją, raszyńska "dycha" - key clientem, ja - executive accountem, to moje zmagania na bieżni spokojnie można by ochrzcić mianem targetu. A target na dziś był taki, że miałem zrobić równo pięć kilometrów w czasie poniżej 20 minut, czyli utrzymując tempo poniżej 4 minut na kilometr.

Musiałem przypominać chomika, kiedy się tak z rana kręciłem dookoła boiska. Biorąc pod uwagę, że jedno okrążenie ma (a przynajmniej powinno mieć) 400 metrów, łatwo wyliczyć, że na zrobienie 5000 metrów potrzebowałem ich pokonać równe 12 i pół. Robiąc je zaliczyłem jednocześnie pierwszy trening na krótkiej drodze do (mam nadzieję) złamania 40 minut w Raszynie. Zadanie co prawda nie zostało wykonane w 100 % zgodnie z planem, bo pokonanie tuzina okrążeń z małym hakiem zajęło mi 20 minut i 22 sekundy, czyli o 5,5 sekundy na każdym okrążeniu za dużo, żeby cieszyć się z "dziewiętnastki" z przodu. Jednak daleki jestem od samobiczowania, bo po pierwsze: jak się spojrzy z dystansu, to całe to liczenie sekund jest mimo wszystko śmieszne (przecież nie chodzi tu o niczyje życie!), a nawet jeśli jednak okaże się ono silniejsze ode mnie, mam na poprawę czas przynajmniej do piątku. Tak żeby w niedzielę stanąć na starcie z luźną głową i świadomością, że przynajmniej połowę dystansu moje nogi będą w stanie pokonać w odpowiednim tempie. A co z drugą połową? Jak to, co? Dam biec głowie!

Oprócz porannych sesji na bieżni chciałem w tym tygodniu dorzucić dodatkowy trening wieczorem. Jednak po tym jak obiecałem sobie, że wykorzystam okazję jaką jest wolna chata do jej odmalowania, a przy tym zobaczyłem, że bielenie ścian to nie jest takie hop siup, chyba będę musiał odpuścić i - zamiast przechodzić na biegowe zawodowstwo - skupię się na dodatkowej połówce etatu malarza pokojowego. No chyba, że odkryję w sobie talent na miarę Matisse'a i porzucę Agrykolę na rzecz Centre Pompidou. A jest na to szansa, bo w moim wykonaniu nawet zwykła biała ściana wygląda dziwnie świetliście i impresjonistycznie. To pewnie przez te wszędobylskie nierówności!