Nie jestem dumny z tego, że dotarłem do mety. Nie jestem dumny z tego, że pokonałem 146 kilometrów. Jestem za to dumny z tego, że się nie poddałem. Że nie zszedłem z trasy, choć powodów by odpuścić było na każdym kroku aż nadto.
Jednak zacznę od tego, że nie przebiegłem tego biegu, ja go wymęczyłem, wydarłem razem z błotem z wnętrza beskidzkiej ziemi. Dość powiedzieć, że od punktu odżywczego na 102. kilometrze trasy w Iwoniczu-Zdroju biegania nie było już wcale. Pozostał tylko marsz. Blisko 50 kilometrów monotonnej wędrówki bez szczególnej nadziei, bez ambicji i bez oczekiwań...
Ultrałemkowyna mnie obnażyła. Jednak nie w negatywnym sensie, raczej tak pieszczotliwie, zadziornie. Pośrodku beskidzkiej głuszy poczułem się jak szkolny urwis, który robił sobie zgrywy z niepozornego wuefisty, a ten, doprowadzony do ostateczności, zdjął mi portki na oczach całej klasy. Wuefistą była Łemkowyna, urwisem - ja, a klasą - bezkresny beskidzki las.
Nie doceniłem tego biegu, może wręcz zlekceważyłem. Dystans, przewyższenia, limity czasu na trasie, wszystko to potraktowałem jak cyferki bez znaczenia. Nie zadałem sobie przed startem trudu, żeby chociaż spróbować sobie wyobrazić, co może oznaczać 146 kilometrów, czym może być ponad 10 tysięcy metrów przewyższeń, czy doba z okładem spędzona na jednych i tych samych nogach.
Z 31 godzin na czerwonym szlaku, dobre 20 pokonałem w całkowitej ciemności. Jesienna noc jest długa, noc w lesie - jeszcze dłuższa, a druga jesienna noc w lesie, w drodze i w przemoczonych butach jest najdłuższą w twoim życiu. Najdłuższe jest też kilkanaście kilometrów dzielące ostatni punkt od mety. Tylko krok jest z każdym metrem coraz krótszy...
Jeszcze przed startem, kiedy oczekiwaliśmy północy siedząc (albo leżąc) w korytarzu krynickiej Hali Lodowej, kwestię kroków pięknie podsumował jeden z biegaczy. Kolega odpytywał go zza miniaturowej kamerki o odczucia przed biegiem, a on odpowiedział mniej więcej tak: "O ile dystans 150 kilometrów mnie nie przeraża, to kiedy pomyślę sobie, że na każdy metr składają się dwa kroki, a w każdym kilometrze jest tysiąc metrów, to ze 150 kilometrów nagle robi nam się 300 tysięcy kroków. To już robi wrażenie, co?!".
Na mnie największe wrażenie zrobił niedźwiedź, na którego natknąłem się jakieś 7 kilometrów przed metą. Drobiąc kroki podchodziłem po łamiącej się pod stopami, oszronionej trawie pod ostatnie wzniesienie na trasie, gdy nagle ujrzałem przed sobą pasącego się miśka. Był tłusty i ciemny, ale nie złowrogi. Gdy się do niego zbliżyłem i zmierzyłem go snopkiem światła z mojej czołówki, nie drgnął ani o centymetr. Pewnie dlatego, że tak naprawdę nie był niedźwiedziem, tylko gniadym koniem o masywnym zadzie i dość krótkim grzbiecie. Kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że spędziłem dobrą minutę na gapieniu się w przerażeniu na konia, pomyślałem sobie, że oto Ultrałemkowyna po raz kolejny pięknie sobie ze mnie zadrwiła.
Jednak udawanie niedźwiedzia to niejedyny numer jaki wygłodniały gniadosz z kolegami zrobili mi i pozostałym ultrasom. Otóż okazało się, że mrożona trawa to nie to co beskidzkie rumaki lubią najbardziej. Beskidzkie rumaki najbardziej lubią żółte chorągiewki wyznaczające trasę. Ale o tym dowiedziałem się już na mecie, kiedy jeden z uczestników narzekał, że fragment łąki był słabo oznakowany. Na to ktoś inny odpowiedział, że widział, jak znaczniki jeden po drugim zjadały konie. Co więcej, w świetle czołówki ich oczy świeciły na niebiesko, dokładnie tak samo jak fluorescencyjne naklejki na chorągiewkach. Można sobie wyobrazić konsternację, kiedy kierujesz się na niebieski punkt, ale zamiast na chorągiewkę natykasz się na końskie ślepia...
Chciałbym napisać, że Ultrałemkowyna była pięknym biegiem. Ale nie, nie była. Przynajmniej nie dla mnie. Ultrałemkowyna to wycisk, gwałt na organizmie, test charakteru, istne biegowe skaranie. Nie było w niej piękna, przyjemności, uśmiechu - było za to zaciskanie zębów, odparzone dupsko, stopy Shreka i ratowanie się folią nrc, gdy lodowaty, wilgotny wiatr w dwie minuty wychłodził mi organizm do tego stopnia, że mój wewnętrzny silnik musiał wybierać: utrzymać ciepłotę ciała albo pozwolić brnąć dalej. Nie przesadzam pisząc, że bez nrc mogłem tam spokojnie zamarznąć i zdechnąć.
Jednocześnie nie mogę nie wspomnieć o tych momentach, gdy trasę na chwilę zostawialiśmy gdzieś z boku, i oddawaliśmy swoje ciała i umysły pod opiekę nieocenionych wolontariuszy na punktach odżywczych. Myślę, że nigdy nie zapomnę przede wszystkim punktu na stacji narciarskiej w Puławach Górnych na 119. kilometrze. To z jaką cudowną opiekuńczością nas tam ugościli wciąż nie mieści mi się w głowie, a smak i słodkie ciepło serwowanej tam zupy dyniowej czuję na języku aż do dziś.
Nie byłoby mety gdyby nie ta zupa, ale i nie byłoby mety gdyby nie mój kompan Tomek. Biegliśmy razem pierwszy raz, poznawaliśmy się więc właściwie na bieżąco (ha ha!), ale wiem, że gdyby nie on, mógłbym się w którymś momencie poddać. A dzięki temu, że wciąż się nawzajem motywowaliśmy, dużo rozmawialiśmy o swoich obawach, ale i o tym co zrobimy, jak już dotrzemy do celu, udawało się jakoś przetrwać tę nieustającą katorgę. Myślę, że przeżyliśmy na Ultrałemkowynie takie prawdziwe braterstwo trudu i znoju. Najprawdziwszą męską przygodę jak z Thorgala...
No i na koniec, nie byłoby mety, gdyby nie obietnica jaką daliśmy innemu UltraŁemkowi, Rafałowi, którego w Chyrowej dosłownie zwaliła z nóg nagła choroba. Widząc jak bardzo chce ruszać dalej i jak bardzo nie jest w stanie, obiecaliśmy mu, że jeśli on nie będzie ryzykował i zostanie w cieple, my dotrzemy do Komańczy za niego. Zgodził się, a nam nie pozostało nic innego jak uświadomić sobie, że oto nie ma już odwrotu od ukończenia największej biegowej przygody w naszym życiu...