poniedziałek, 30 czerwca 2014

"Rzeźnik" w spódnicy - rozmowa z Nolą Szule

Nolę Szule poznałem kilkanaście miesięcy temu na jednym z pierwszych treningów nieformalnej grupy biegowej Go Laski. Od początku wyróżniała się na tle pozostałych biegających dziewczyn niezwykłą ambicją. Podczas gdy większość z nich przychodziła na treningi dla zabawy lub z pobudek czysto towarzyskich, ona od samego początku traktowała bieganie bardzo poważnie. Z czasem grupa zaczęła się kurczyć, aż w końcu dziewczyny w ogóle przestały przychodzić. Jedyną, która się nie poddała była Nola - nie zraziła się tym, że grupa się rozpadła, za to mozolnie parła do przodu, każdego dnia starając się stawać coraz lepszą biegaczką.

Dziś jest już ze swoim bieganiem w zupełnie innym miejscu - dopiero co ukończyła jeden z najtrudniejszych polskich górskich ultramaratonów, kultowy Bieg Rzeźnika, by już za parę dni wyruszać na kolejny - 170-kilometrową Transjurę z Krakowa do Częstochowy.

Kiedy patrzę, jak Nola biega te swoje maratony i ultramaratony, i przypominam sobie jak niecałe dwa lata temu daleko jej było do tego by pokonać szybciej niż marszem choćby kilkadziesiąt metrów, wierzę, że naprawdę nie ma rzeczy niemożliwych. Jeszcze kilkanaście miesięcy wstecz jej bieganie pozostawało w fazie raczkowania, by dziś - dzięki jej ciężkiej pracy, uporowi i konsekwencji - wzbijać się na wysokość bieszczadzkich połonin...

Jej poczynania budzą mój największy respekt, jednak to nie one inspirują mnie najbardziej, a wielka siła, jaką ta niepozorna dziewczyna potrafi w sobie odnaleźć nawet w momentach własnych słabości.
Zapraszam na rozmowę z Nolą Szule!

Nola z zającami na mecie swojego pierwszego maratonu

Zdajesz sobie sprawę  z tego, że inspirujesz innych?
Zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam wpływu na to kogo i jak zainspiruję swoim bieganiem. Jeśli tak się dzieje, to jest to dla mnie ogromna nobilitacja. Na początku jak załapałam biegowego bakcyla, chciałam wszystkich nawracać. Frustrowało mnie to, że najbliżsi nie biegają ze mną. Teraz mi przeszło, nie noszę już w sobie tamtej presji. Jeśli ktoś potrzebuje mojego wsparcia, to jestem i tyle. Staram się działać konsekwentnie i napierać. Wierzę, że to co robię, ma sens.

Jak to się w ogóle stało, że zaczęłaś biegać?
Pamiętam jak dziś. To był piątkowy wieczór, koniec października 2012. Przy kolejnej kawie tego dnia i papierosie, przypadkowe spotkanie. Koleżanka rzuciła hasło, że idzie w niedzielę na 9:00 do Skaryszaka (Park Skaryszewski w Warszawie) pobiegać ze znajomymi z pracy. Żaden tam super dream team. Głównie dziewczyny, więc nie ma wstydu przed chłopakami. Nie mam pojęcia, dlaczego bez zastanowienia powiedziałam „tak”, przecież niedziela to dzień święty – śpimy do oporu, pełne lenistwo. Okazało się, że grupa już całkiem fajnie sobie radziła. Byli młodzi, piękni, wysportowani. A ja w dresiku i kurteczce ortalionowej, butach z szafy. Dwa światy. Przeżyłam pierwszy trening – godzinny marsz. Na spotkanie w środku tygodnia koleżanka już się nie wybrała, a ja poszłam z ciekawości zobaczyć, co będzie się działo dalej. Dlaczego zostałam? Choć nadal nie jestem piękna, wysportowana a tym bardziej młoda, to tamto bieganie i tamta banda była czymś, czego potrzebowałam. Nie wiedząc o tym. Ot, przypadek, który odmienił moje życie. Pamiętam też pierwsze bieganie ciągiem przez 30 min. Wtedy jedna z dziewczyn, zwana Puchatkiem, zrobiła o jedną czy dwie bieżnie na Agrykoli więcej niż ja, bez wysiłku, z wielkim uśmiechem na twarzy. Strasznie mi tym zaimponowała, choć jeszcze się nie znałyśmy. Chciałam bardzo być w tym miejscu, w którym była ona. No i oczywiście nasz Trener Mądrala i jego asystentka Madzia rozprawiający o bieganiu w sposób tak apetyczny, że nie sposób było się oprzeć.
Czasami przebiega mi przez głowę myśl, co by było, gdybym nie zaryzykowała i odpuściła kolejny trening. Pewnie wiodłabym potwornie nudne życie. Nie znalibyśmy się, a to byłaby wielka strata. Miałam dużo szczęścia.

Czy przed rozpoczęciem przygody z bieganiem miałaś do czynienia ze sportem?
Jak każdy. Szkoła czyli pamiętny w-f. Grałam w siatkę w podstawówce, trochę w liceum. Miałam też epizod z bieganiem. Pod koniec podstawówki wzięłam udział w zawodach międzyszkolnych w biegu przełajowym. Skończyłam w połowie stawki i z szóstką na koniec roku. A wierz mi, że nie byłam typem sportsmenki, więc ta ocena była nieuzasadniona. Z czasem przerzuciłam się na łatwiejsze aktywności – imprezowanie. Po szkole różnie bywało. Jak czułam, że gnaty wymagają rozprostowania, szłam na basen, zapisywałam się na jogę. Czasem siłownia. Bardzo nieregularnie. Od 5 lat rower po mieście. Szału nie ma. Nie patrzyłam na sport jako na element mojego życia. Nie wydawało mi się to istotne. Nikt mi nigdy nie powiedział, że ruch jest ważny sam w sobie, nie oceny. Że ruch pozwala poradzić sobie z problemami. Że porządkuje burdel w głowie. Nikt nie pokazał co robić, aby czuć się w swoim ciele dobrze. Uczę się tego dopiero teraz.

Zaczynałaś biegać ze sporą nadwagą - jak duże było to dla Ciebie ograniczenie?
Bardzo żałuję, że nie zważyłam się na początku biegania. Zawsze wydaje mi się, że dużo za dużo ważę, więc tego nie robię. Myślę, że określenie "spora nadwaga" jest dość ostrożne. Byłam grubaśna. Mam bardzo duży szacunek dla biegających z tuszą. To trudne i wstydliwe. Wszystko lata, nie masz kontroli nad swoim ciałem. Łatwo się zniechęcić. Zaczynałam biegać jesienią i treningi odbywały się po zmroku lub w szarudze, która nie zachęcała do spacerów po parku ewentualnych gapiów. Nie czułam aż takiego wstydu. Jednak nadal walczę o dobrą formę. Myślę, że jestem w połowie drogi. Ale jest mi już wszystko jedno. Jak jesteś zmęczony po biegu, a musisz się przebrać to robisz to gdziekolwiek, nie zastanawiasz się, że coś ci tam wisi. Przecież pokonałeś dany dystans, więc i tak jesteś gość. Czego tu się wstydzić?!
Przy czym nadal nie wyglądam jak typowa biegaczka. Podczas Biegu Rzeźnika napotkany turysta na szczycie Smerku krzyknął za mną: „W końcu jakaś biegaczka przy kości. Inne to jakieś takie…”. Spojrzałam na mojego partnera i stwierdziłam, że nie wiem jak mam zareagować, ale potraktuję to jako komplement i polecieliśmy dalej.

Co poradziłabyś dzisiaj - już z perspektywy doświadczonej biegaczki - początkującym, tak jak Ty wtedy, dopiero wstającym zza biurka?
Nie wiem czy doświadczonej, ale dzisiaj i jutro powiem to samo: wstań i biegnij, ile masz sił w nogach. A jak nie masz sił, to wracaj do domu, odpocznij i biegnij dalej. Ciesz się. Chodzi o to, że bieganie wymaga wsłuchania się w siebie. Nikt ci nie powie, jak masz biegać i ile, aby czuć się komfortowo. Na początku nie ma co przekraczać swoich granic, bo łatwo się zniechęcić. Dużo portali i ludzi robi krzywdę początkującym, wmawiając im, że wiedzą lepiej jak masz biegać, ile, co ubrać. Ja byłam szczęściarą, bo miałam koło siebie ludzi, którzy biegają sercem i głową. Ale jeśli nie masz takiego kogoś obok – to rób tyle ile możesz, nie napinaj się na bicie rekordów z endomondo. Biegaj dla frajdy, a nic sobie nie zrobisz, bo bieganie jest naturalne dla każdego z nas. Nie wolno się bać, że sam sobie nie poradzisz. Każdy z nas ma bieganie we krwi. Trzeba się z tym swoim sportowym "ja" zaprzyjaźnić. Druga sprawa to badania. Ogólne krew, mocz i serducho. Raz na pół roku. Trzymam kciuki za początkujących.

Czego potrzeba komuś, kto chce coś zrobić ze swoim życiem, ale nie jest w stanie ruszyć z miejsca? Tylko nie mów "bardzo chcieć", bo samo to nie wystarcza...
Pokochać siebie i dać sobie szansę. Przyjaciół, którzy będą nas wspierać. Ale przede wszystkim zdać sobie sprawę z tego, że nie będzie łatwo i że wyjście poza swoją strefę komfortu jest nieuniknione. Nie będzie jak w filmie, gdzie bohater na naszych oczach przechodzi transformację z fajtłapy w boskiego amanta i wygrywa złoto na olimpiadzie. Niestety. Treningi to długa, ciężka harówa, wyrzeczenia, odciski, zakwasy, obtarcia. Dajmy sobie rok, dwa aby zobaczyć efekty. Zmiana stylu życia to proces rozciągnięty w czasie.
To jak osiągniesz lepszą kondycję i samopoczucie, można zrobić na milion sposobów. Należy zmienić dietę i zacząć uprawiać regularnie sport. Popaść w rutynę. Wtedy zobaczysz efekty, a zmiana stylu życia nie będzie uciążliwa. Ja niczego nie chciałam, tak wyszło, że biegam. Jestem dowodem na to, że nie zawsze nawet trzeba chcieć.

Czy są jakieś błędy, które wiesz, że popełniłaś, i przed którymi chciałabyś przestrzec innych?
Za późno zaczęłam biegać. Uczmy swoje dzieci, że ruch jest ważny. Niech one nie żałują i nie popełnią tego błędu. Nasi dziadowie to ludzie z innej gliny. To fajnie widać na trasach biegowych. Ja często biegnę za plecami jakiego dziadka czy babci. Nasi rodzice już nie są tacy wytrzymali. Nasze pokolenie, myślę tu o 20-30 może trochę 40-latkach podupadło na tężyźnie fizycznej. Myślę, że da się to jeszcze odkręcić.

Ukończenie Biegu Rzeźnika po półtora roku treningów to nieprawdopodobne osiągnięcie - jak się czujesz dziś, tydzień po dobiegnięciu do mety w Ustrzykach Górnych?
Najśmieszniejsze jest to, że był to mój pierwszy prawdziwie górski bieg. Nie licząc krótkiej, późnozimowej wyprawy w góry. Poza tym więcej na wyżynach nie biegałam. Czuję, że osiągnęłam cel na ten rok, ale już kombinuję co robić dalej. Może w następnym biegu pobiec szybciej, bo na metę "Rzeźnika" wpadłam ze sporym zapasem sił. Zobaczymy. "Rzeźnik" jest bardzo wymagający, ale w dużej mierze do mety docieramy głową. Ja się załamałam na wejściu na Połoninę Caryńską, kiedy spojrzałam, że zegarek pokazuje jeszcze 10 km do mety. Rozsypałam się. Było to irracjonalne zachowanie, z czego doskonale zdawałam sobie sprawę, gdyż podczas całego biegu czułam się świetnie. Nie miałam spadków energetycznych, nic mnie nie bolało, a nawet na 60 km odpuścił ból pięty, z którym zmagałam się od miesięcy. Bajka. Wtedy najbardziej przydał się partner, który holował mnie na szczyt i kazał się pozbierać. Bez Tomka nie dałabym rady ukończyć biegu w limicie.
Czuję się dobrze. Zrobiłam dwa małe wybiegania. Na crosfficie robiłam maxa w klinie i przy zachowaniu w miarę dobrej techniki wzięłam 32,5 kg. Słabiutko, bo ręce mam zmęczone po używaniu kijków w górach. Biorę się na serio do roboty, jeśli chodzi o wzmacnianie góry. "Rzeźnik" doskonale pokazuje nam nasze najsłabsze punkty, i choćby dlatego warto się z nim zmierzyć.
Poza tym zwracałam większą uwagę w tym tygodniu na to co jem. Jadłam ziemniaki, dużo warzyw, trochę owoców. Dobrze, że jest sezon i wszystko jest świeże. Myślę, że do piątku odzyskam pełnię sił, bo zaczyna się Transjura.

Co odpowiesz tym, którzy mówią, że taki dystans i wysiłek to skrajna nieodpowiedzialność? Ciężko mi powiedzieć, jaką skalą ktoś ocenia jaki wysiłek jest odpowiedzialny, a jaki nie. Myślę, że niepoważne jest wdawanie się w takie dyskusje, bo jest to zaczepne pytanie, które tylko z pozoru wymaga odpowiedzi. Organizm ludzki potrafi się bronić i bardzo trudno jest doprowadzić go do stanu całkowitego wyniszczenia, który byłby zagrożeniem. "Rzeźnicy" to nie są przypadkowi ludzie, jak zdarza się w biegach miejskich. Tu każdy mocno trenuje na swój sukces, tu się spełniają marzenia.
Nieodpowiedzialne byłoby z mojej strony, np. gdybym stwierdziła, że skoro przebiegłam "Rzeźnika" to jadę pościgać się w Stanach z Darkiem Strychalskim na Badwater czy z Andrzejem Radzikowskim na Spartathlonie. Prawdopodobnie w tamtych warunkach nie przebiegłabym nawet półmaratonu. Nie jestem przygotowana, więc nie jadę. Proste. Druga sprawa to wierzę w to, że nikomu nie wolno odbierać nam marzeń. Jeśli chcę coś osiągnąć to działam i tylko ja wiem czy dam radę czy nie. Mam prawo próbować. Moim marzeniem był "Rzeźnik". Udało się i jestem szczęśliwa. Gdybym była nieprzygotowana, to nie stanęłabym na starcie lub nie dobiegła w limicie.

Kiedy po raz pierwszy zakiełkowała w Tobie myśl o podjęciu rzeźnickiego wyzwania?
Po obejrzeniu filmu dokumentalnego o tym biegu z zeszłego roku i wysłuchaniu opowieści znajomych. Pamiętam, że jakiś czas po tym, nieśmiało wspomniałam w naszej rozmowie, że fajnie byłoby pobiec. Powiedziałeś wtedy, że pod górę muszę się wspinać,po płaskim i z góry biec, a zmieszczę się w limicie. Wtedy postanowiłam, że spróbuję. Miałam około 10 miesięcy na przygotowania. Podczas biegu cały czas myślałam o tej zasadzie i udało się. Myślałam też o tym, że następnego dnia mam urodziny i biegnę bo robię sobie prezent. "Rzeźnik" przed trzydziestką – będzie co wspominać.

Jak wyglądały Twoje przygotowywania?
Przygotowywałam się sama. Swój plan oparłam na doświadczeniach znajomych, ich radach i realizowałam go w miarę możliwości. Zaczęłam na jesieni. Z nowości, które wprowadziłam do treningów to schody w Pałacu Kultury. W zimę wchodziłam na PKiN jak natchniona. Chciałam wzmocnić kolana. Niestety w lutym pojawiły się różne kontuzje i odpuściłam. Raz w tygodniu podbiegi na Agrykoli. Dodatkowo zdarzało mi się wybrać na moją osiedlową górkę z kijkami w weekend. Od listopada do marca, raz w miesiącu, biegałam dwumaraton w Bydgoszczy, czyli maraton w sobotę i maraton w niedzielę. To doświadczenie zahartowało mnie jeśli chodzi o pokonywanie dystansu w trudnych warunkach, na dużym zmęczeniu. W zimę biegałam również cykl biegów górskich w Falenicy. Ważnym doświadczeniem w moich przygotowaniach był wypad w góry, aby poczuć „o co w ogóle chodzi” oraz bieg 12-godzinny w Rudzie Śląskiej. Po przebiegnięciu 80 km udowodniłam sobie, że moje bieganie długodystansowe nie jest jedynie moim wymysłem, a staje się rzeczywistością. Uwierzyłam, że mogę pokonać taki dystans. Jeśli zrobiłam to raz, to kolejny też się uda i pokonam "Rzeźnika". Przez ostatnie dwa miesiące robiłam jedynie dłuższe wybiegania i zapisałam się na crossfit. Zdążyłam nieco wzmocnić całą sylwetkę. Na trzy tygodnie przed biegiem obowiązki w pracy przykryły mocno przygotowania do Rzeźnika, więc na sam bieg stawiłam się mocno złakniona biegania. Miałam obawy czy nie za bardzo.

"Rzeźnik" pokazał Ci jakieś Twoje słabości?
Słabość do sezamków! A tak serio, to jestem słaba na podbiegach. Wszyscy mnie wyprzedzali. Zdecydowanie wracam do trenowania podbiegów i wchodzenia po schodach. Wzmacniam też górę. To moje największe słabości. Ja się poprawię, to będą ze mnie ludzie.

"Rzeźnik" to bieg w parach, a partnerzy zwykle znają się jak "łyse konie". Ty swojego partnera poznałaś dopiero w przeddzień startu - jak to w ogóle możliwe?!
Dostałam zakaz opowiadania tej historii. Ale  z grubsza – miałam biec z koleżanką, która obecnie jest w piątym miesiącu ciąży. Na dwa tygodnie przed biegiem koledzy znaleźli mi zastępstwo. Dziewczyny nie zdążyłam poznać, bo moje słabe zdolności negocjacyjne skutecznie ją zniechęciły. Do Cisnej jechałam więc z tymi samymi znajomymi, bez partnera, za to z durnym przekonaniem, że jakoś to będzie. W trasie ktoś z ekipy przeczytał w telefonie na Facebooku (dzięki ci technologio!), że jego znajomemu z powodu kontuzji wykruszył się partner, jest na miejscu i jeśli znajdzie zastępstwo to biegnie. Niewiele myśląc owa dobra dusza zadzwoniła do delikwenta, wychwalając mnie pod niebiosa i już wieczorkiem odbierałam pakiet z moim partnerem Tomkiem. Ponieważ najbliżsi przyjaciele biegowi sparowali się na "Rzeźnika" już pod koniec zeszłego roku, a na horyzoncie nie pojawił się żaden nowy szaleniec, nie miałam wyboru. Jednak w każdym szaleństwie jest metoda. Wyczekałam sobie najlepszego partnera na świecie! Tomek jest dużo mocniejszy ode mnie, a w obydwu wcześniejszych scenariuszach miałam biec z dziewczynami, które teoretycznie to ja musiałabym motywować. Zyskałam skrzydła. Partner okazał się być człowiekiem niezmiernie spokojnym i radosnym, co nadało naszej wyprawie dobry rytm. Cierpliwie wspinał się za mną na podejściach, choć mógł je pokonywać ze dwa razy szybciej. Dlatego nawet przez myśl mi nie przeszło, aby się zatrzymać, musiałam napierać. Nie mogłam dać plamy. Prawie bez słowa dogadaliśmy się z Tomkiem odnośnie zbiegów – ciśniemy. Żadne z nas nie chciało marnować kolan na zbędne hamowania. Mijaliśmy sporo par, co było motywujące i budujące. Mieliśmy też mocny biegowo finisz, idealny na zakończenie takiego morderczego biegu. Kibice krzyczą „jeszcze 400 metrów!”, „jeszcze 200!”, szybko wizualizujesz sobie dystans w głowie i już wiesz, że nie możesz iść spokojnie. Człowiek leci jak szalony. Wpadliśmy na metę w dobrej kondycji i z wielkimi uśmiechami na mordkach.

Jakie odczucia towarzyszyły Ci na trasie i - przede wszystkim - po osiągnięciu celu?
Biegając na zawodach wyłączam się, koncentruję na celu. Dlatego tak po prawdzie nie jestem dobrym kompanem biegowym. Nie pogadasz sobie ze mną. Obawiałam się, że ta cecha może mi przeszkodzić na "Rzeźniku", który - jak już sobie powiedzieliśmy - jest biegiem w parach. Z moim partnerem, Tomkiem, jako że się nie znaliśmy, pogadaliśmy sobie trochę, ale w takim odpowiednim natężeniu. Nie wybijało mnie to z rytmu, a wręcz pomagało, bo wyciągało z marazmu spowodowanego niewyspaniem. Na mecie oprócz oczywistej radości i rodzącej się satysfakcji, już żałowałam, że to koniec przygody. Zabrałam od Tomka z busa latarkę-czołówkę, którą zostawiłam rano i pobiegłam na odjeżdżającego już busa organizatorów do Cisnej. Drogę spędziłam siedząc na podłodze w przejściu i popijając piwko, wymieniając swoje wrażenia ze znajomymi, którzy dzielnie na mnie czekali godzinkę na mecie. Powoli docierało do mnie to, że jestem finiszerem "Rzeźnika"! Patrzyłam na zaprzyjaźnioną rzeźnicką parę męską, widziałam dumę na ich twarzach i czułam, że dzieje się coś ważnego.

Jak spędziłaś tydzień po biegu?
Jadłam buraki i ziemniaki. Starałam się wysypiać. Przeprosiłam się rowerem. Delikatnie  z crossfitem. Gdyby nie zdarte pięty (wina za krótkich skarpetek) to wybrałabym się jeszcze na basen. Poza tym – normalnie.

Jak na Twoją pasję reagują rodzina i przyjaciele - wspierają Cię w kolejnych wyzwaniach czy patrzą na nie spode łba?
Trochę wyluzowałam z opowiadaniem o bieganiu i mam nadzieję, że przełoży się to na poprawienie relacji. Jest różnie. O dziwo nie wszyscy ludzie wspierają moje bieganie. Może to skrywany krzyk – ja też tak chcę!? Nie wiem. Zapewne po cichu kilku się śmieje. Miałam pewne wzloty i upadki z najbliższymi, ale doszliśmy do porozumienia. Sporo relacji faktycznie się rozluźniło, ale w życiu tak bywa więc nie mogę tego jednoznacznie przypisać bieganiu.

Jak intensywne treningi wpływają na Twoje życie prywatne - masz czas na przyjaźń i miłość?
Nie trenuję tak intensywnie, aby miało to druzgocący wpływ na moje życie pozabiegowe. Nie jestem zawodowcem. Na poziomie takiego amatora jak ja, wygospodarowanie dwóch-trzech godzin dziennie kilka razy w tygodniu na trening nie jest aż tak trudne. Nie przesadzajmy. Jeśli już, to brak czasu dla najbliższych zwalałabym raczej na angażującą pracę. Podziwiam znajomych biegaczy dzielących czas między pracę, dom, dzieci, siebie i przy tym całkiem nieźle biegających. Trzeba być człowiekiem-orkiestrą lub potrafić naginać czasoprzestrzeń, aby umieć skoordynować tyle spraw. Ponieważ nie mam aż tylu obowiązków, nie narzekam. Biegając poznajemy wiele osób. Część z nich zostaje w naszym życiu i to jest fajne. Na miłość też znajdę czas.

Porównaj siebie sprzed dwóch lat z sobą dzisiaj - którą Nolę wolisz?
Czuję się trochę jak Feniks wyłaniający się z popiołów. Bieganie pozwoliło mi lepiej określić swoje miejsce w łańcuchu pokarmowym, pogodzić się z wieloma sprawami. Biegając mamy czas na rozmyślanie, pogadanie ze sobą. Mam nadzieję, że ta zmiana jest widoczna. Że jestem lepszym człowiekiem.

Dlaczego tak mocno zaangażowałaś się w bieganie, a nie w jakieś inne zajęcie?
Jak już coś robić to na maxa. Nie ma półśrodków. Ja łatwo oddaję swoje serce, dusze i ciało w słusznej sprawie. Jakkolwiek to zabrzmi. Bieganie jest warte wielu poświęceń i wyrzeczeń. Nadal jednak uważam, że nie zaangażowałam się dostatecznie. Chciałabym mieć więcej czasu na sprawy biegowe. 

Zdarza Ci się "obrazić" na bieganie i upchnąć buty w głąb szafy?
Doły biegowe, bo tak je sobie nazywam, miałam dwa – po pierwszym maratonie i po biegu 12-godzinnym. Po pierwszym maratonie, który przebiegłam po 3 miesiącach przygotowań, a w sumie pięciu od rozpoczęciu truchtania w ogóle, złapałam się na tym, że nie wiem co dalej. Przecież przebiegłam maraton, to czego ja jeszcze chcę?! Jestem biegaczem. Potrzebowałam pół roku, aby się pozbierać. Stwierdzić, że z tym biegaczem to jeszcze nie do końca, że muszę sobie zapracować na to miano. Drugi poważny kryzys przeżywałam niedawno, po biegu 12-godzinnym. Zrealizowałam na nim swój plan – 80 km poniżej 10 godzin. Po biegu okazało się, że boli mnie pięta. Trochę kuleję, jestem zmęczona. Przebiegłam niewyobrażalny dla mnie dystans. Dwa tygodnie później stałam na starcie (i mecie) Maratonu Lubelskiego, co mnie dobiło. Odechciało mi się biegać. Czułam, że przekroczyłam swoje granice. Przedobrzyłam. Za chwilę miał być "Rzeźnik". Znajomi trenowali jak szaleni, a ja wrzuciłam buty do szafy. Wtedy też wpadłam na pomysł zapisania się na crossfit, aby nie rezygnować z ruchu. Dopiero po miesiącu od mojego długodystansowego debiutu ułożyłam sobie w głowie, że mogę przebiec taki dystans. Dotarło do mnie, że potrafię. Myślę, że po "Rzeźniku" trochę na nowo pogodziłam się z bieganiem.
Wyjście z doła biegowego to ważna sprawa. Nie można dopuścić do rozleniwienia się. Ja za mocno odpuściłam po moim pierwszym maratonie. Chciałam odpocząć, ale nie wiedziałam jak, więc nie robiłam nic. Był to błąd. Trzeba się mądrze zmobilizować do biegania, czasami użyć podstępu. Jak wyjdziemy raz, to kolejny już nie będzie taki straszny, ale trzeba zacząć biegać.

Do czego Cię to wszystko prowadzi? Masz jakieś długoterminowe cele, marzenia związane z bieganiem?
Nie wiem do czego mnie to prowadzi, ale zapatruję się na szczęśliwe zakończenie. Moja Rzeźnicka ekipa rzuciła mi wyzwanie – zbieraj punkty kwalifikacyjne na UTMB (Ultra Trail du Mont Blanc - 168 kilometrów dookoła masywu Mont Blanc). Nie mówię nie. Pierwsze dwa już mam. Czas pobiec coś za "trójkę". Moim marzeniem jest natomiast UTMF (Ultra Trail du Mount Fuji) w Japonii.

Czego możemy Ci życzyć: w bieganiu i w życiu?
Szczęśliwości. Ale jestem otwarta na inne życzenia. 


           Aleksandra Szulencka, zwana Nolą Szule. Biega od niecałych dwóch lat, na 30. urodziny sprezentowała sobie medal za ukończenie kultowego, 80-kilometrowego Biegu Rzeźnika po Bieszczadach. Za chwilę wyrusza na Transjurę -  170-kilometrowy ultramaraton z Krakowa do Częstochowy. Mieszka i pracuje w Warszawie, ale kocha biegać po nierównym terenie, dlatego kiedy tylko może, startuje w biegach górskich. Jej biegowym marzeniem jest udział w Ultra Trail Mount Fuji w Japonii na dystansie 100 mil.











PS W miniony weekend Nola jako PIERWSZA KOBIETA W HISTORII ukończyła najdłuższą wersję Transjury (200 km). Nie wiem, jak Wam, ale mi spadła z głowy czapka...

Nola, brawo, tak po prostu...

wtorek, 24 czerwca 2014

XI Bieg Rzeźnika - relacja

Zabieram się do napisania tej relacji już od dwóch dni. Zaczynam, ale zaraz potem kreślę, zaczynam od nowa i po chwili wracam do początku, ponawiam próbę, ale zaraz wszystko kasuję. Tyle myśli kłębi się w mojej głowie, tyle przemyśleń, wrażeń, że nie wiem, od czego zacząć, na czym skończyć, co jest ważne a co nie. Bo tak naprawdę wszystko jest dla mnie ważne, wszystko najważniejsze, każdy pokonany kilometr trasy, każda długa sekunda, każdy krok i każde serdeczne spotkanie na trasie.

Wszystko, czego doświadczyłem na Biegu Rzeźnika wydaje mi się wyjątkowe, niezapomniane i niegodne "niewspomnienia". Począwszy od organizacji zawodów, przez piękno Bieszczad, atmosferę biegu, poczucie jedności wśród biegaczy, wszechobecną sympatię i życzliwość, wspaniałego partnera i piękny wspólny rajd czerwonym szlakiem. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że im bardziej próbuję sobie to wszystko w głowie poukładać, tym więcej przypominam sobie nowych pięknych chwil i obrazów z tego absolutnie cudownego święta biegania - Biegu Rzeźnika 2014. Czuję się więc, jakbym właśnie dostał w prezencie wymarzone puzzle ze stu tysięcy elementów, z których wszystkie mogą być tym pierwszym... 

***

Sześćset par, tysiąc dwustu uczestników na starcie, osiemdziesiąt kilometrów trasy, szesnaście godzin limitu, dwie połoniny i przynajmniej siedem innych szczytów do pokonania - to XI edycja Biegu Rzeźnika w liczbach. Jednak "Rzeźnik" to nie tylko imponujące liczby i potężne przewyższenia (+3235m podbiegów oraz -3055m zbiegów), "Rzeźnik" to również (a może: przede wszystkim) pasja, poświęcenie i pełne oddanie - zarówno biegaczy jak i organizatorów, wolontariuszy oraz wszystkich tych, dzięki którym ściganie się wzdłuż czerwonego szlaku jest w ogóle możliwe. Ale "Rzeźnik" to także wysoki poziom sportowy, szczególnie w tym roku, gdy przerósł on wszelkie - nawet najśmielsze - oczekiwania.

Przemek Sobczyk i Kuba Wiśniewski - czyli góral i chłopak z nizin - zwyciężyli w fenomenalny sposób bijąc przy tym niemalże o 20 minut dotychczasowy rekord trasy Marcina Świerca i Piotrka Hercoga. Drugi zespół - Bartek Gorczyca i Łukasz Szumiec - również wykazał się niezwykłą formą i zepchnął w rzeźnickiej klasyfikacji wszech czasów sztandarowy duet Salomona na trzecie miejsce. Wśród zespołów kobiecych co prawda rekord nie padł, ale zabrakło naprawdę niewiele, by Magda Ostrowska-Dołęgowska i Justyna Frączek mogły się cieszyć ze "złamanej" magicznej bariery 10 godzin. Jeśli dodać do tego fakt, że w sumie 6 par pobiegło poniżej 9 godzin, 19 poniżej 10, a 62 poniżej 11, okazuje się, że XI edycja Biegu Rzeźnika pod względem sportowym wzniosła się na absolutnie fenomenalny poziom.

Największy wpływ na to miały zapewne warunki pogodowe - wręcz wymarzone i w niczym nie przypominające tych z kilku ostatnich lat. W ubiegły piątek było bowiem w Bieszczadach stosunkowo sucho i dość chłodno, przez co szlak pozwalał biegaczom się rozpędzić i gnać z dużą prędkością od Komańczy aż do samej mety w Ustrzykach Górnych. Drugim ważnym czynnikiem było to, że do Cisnej zjechało w tym roku wyjątkowo dużo mocnych zespołów, przez co wytworzyła się niesamowita atmosfera rywalizacji, którą czuć było jeszcze po zakończeniu zawodów. Nie należy jednak zapominać też o tym, że wysoka forma uczestników wzięła się również z tego, że ludzie po prostu biegają coraz więcej, lepiej i nasze narodowe bieganie - w tym ultra - jest po prostu na niesamowitej krzywej wznoszącej!           

Bieg Rzeźnika "zaproponował" w tym roku biegaczom jedno z najwyższych startowych w kraju - 250 zł na osobę, czyli równe 5 stów na parę. Dużo? Może i dużo, ale dziś, już po zawodach, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że udział w "Rzeźniku" z całą pewnością jest tych pieniędzy wart.  A za co warto tyle zapłacić?

Za trasę: przepiękną i wymagającą - nie tylko dla biegaczy ale i dla organizatorów, bo to w końcu oni muszą dogadywać się z Bieszczadzkim Parkiem Narodowym, żebyśmy potem my mogli beztrosko wkroczyć w dzikie królestwo Bieszczad. 

Za obsługę - uśmiechniętą, pomocną i zawsze widoczną w swoich żarówiastych pomarańczowych koszulkach z logo OTK Rzeźnik na plecach (a może na piersi?). 

Za biuro zawodów: w pełni profesjonalne w bieszczadzkiej odsłonie - wiem, że byli tacy, którzy musieli czekać na przydział koszulki, ale nie zapominajmy, że Cisna to nie centrum wszechświata i swoje ograniczenia ma. Ja w każdym razie żadnych powodów do narzekań nie mam. Wspólnie z partnerem odebraliśmy pakiet w ciągu piętnastu minut i w naszym przypadku wszystko zagrało na tip-top. 

Do tego całkiem porządne expo, gdzie zapominalscy mogli dokupić właściwie każdy element sprzętu, jeśli czegoś nie zabrali z domu. W tym miejscu warto wspomnieć o firmie Newline, która zrobiła złoty interes wypuszczając specjalne, okolicznościowe "rzeźnickie" bluzy - przez trzy dni pobytu w Cisnej naliczyłem ich na sylwetkach biegaczy i ich towarzyszy dobrych kilkaset. 

Za biegi towarzyszące - Rzeźniczka i Rzeźniczątko (dla dzieci) - pełen sukces i szansa dla rodzin i przyjaciół "Rzeźników" na złapanie górskiego biegowego bakcyla. Na dodatek w planach na przyszły rok jest młodszy ale większy brat "Rzeźnika" - nie wiadomo jeszcze, jak się będzie nazywał (może "Rzeźnior"?), ale ma to być bieg na ponad 100 kilometrów w przeciwnym do "Rzeźnika" kierunku (czyli ze wschodu na zachód).

Za przepaki i punkty na trasie - tu również prawie wszystko zagrało, choć warto byłoby jeszcze jaśniej i wyraźniej doprecyzować, że techniczna pomoc osób trzecich jest na "Rzeźniku" niedozwolona. Jesteśmy zdani tylko na siebie, wolontariuszy i nasze zdeponowane na przepakach plastikowe worki. Jeśli chodzi o punkty żywieniowe, zabrakło moim zdaniem dwóch rzeczy: ciepłej zupy np. w Smereku (nie potrzeba cudów, naprawdę wystarczyłby koncentrat pomidorowy z odrobiną soli i gorącej wody) oraz bananów i czekolady na każdym z punktów (organizatorzy na odprawie obiecywali, że nakarmią biegaczy i był to w mojej ocenie jedyny element, w którym słowa nie dotrzymali). 

Kolejnym udanym zabiegiem było zaproszenie na imprezę bieszczadzkiego browaru Ursa Maior z okazjonalnym piwem "Rzeźnik", które - jak się później okazało - cieszyło się ogromnym powodzeniem przez całe trzy dni, od otwarcia biura zawodów aż do zamknięcia imprezy. A jak ten zimny "Rzeźnik" smakował na mecie...

Na metę wpadliśmy z moim towarzyszem Rosołem równo po 10 godzinach i 6 minutach pięknej biegowej przygody. Zostawiliśmy za sobą dziesiątki podejść i zbiegów, tysiące wartkich kroków, kilka niepewnych spojrzeń w poszukiwaniu szlaku i jeden poważny kryzys. W naszej pamięci jeszcze świeże było wspomnienie kanapki z serem połkniętej w Smereku na pięć kęsów, chłodnej puszki coca-coli, najpierw odizolowanej od promieni słonecznych zawiniątkiem ze skarpet z lycry, a następnie wypitej ze smakiem. Pamiętaliśmy też szalony zbieg na pełnej prędkości pod wyciągiem w Cisnej, niekończące się podejście pod Jasło, poszukiwanie strumienia, gdy skończyła nam się woda, krótką pogawędkę ze znajomymi ultrasami z Gorlic, którzy zmagali się właśnie z najgorszym - niedomaganiem jednego partnera, podczas gdy drugi wciąż czuł się mocny. Ostatecznie chłopaki nie dobiegli do mety, jeden odpadł, drugi musiał zejść z trasy razem z nim - to musiał być dla nich najprawdziwszy test lojalności i wyrozumiałości.  

Bieg Rzeźnika 2014 będę wspominał z najszczerszą nostalgią i z wielką satysfakcją. Przed startem otarcie się o 10 godzin było dla mnie jak marzenie ściętej głowy. Gdyby ktoś powiedział mi wtedy, że na mecie będziemy się zastanawiać, gdzie mogliśmy zaoszczędzić "stracone" 6 minut, popukałbym się z politowaniem w czoło. A jednak! Nie dość, że tak właśnie było, to udało nam się pokonać całą trasę naprawdę równo, bez szczególnych ekscesów z jednym tylko kryzysem w okolicy punkty w Smereku, kiedy to rozważaliśmy dotarcie do mety marszem. Na szczęście magiczna moc kanapki z serem z Ryk wpompowała w nas nowe siły i pozwoliła najpierw rączo wdrapać się na Połoninę Wetlińską, a zaraz potem na jej wyższą siostrę Caryńską. Tam już nie biegliśmy, my po prostu lecieliśmy wyprzedzając przy tym wszystkich na swojej drodze. Byliśmy jak wiatr, jak dwa niebieskie ptaki, jak chmura sunąca wzdłuż grzbietu nie zważająca na nierówności, wzniesienia ani kamieniste grzebienie boleśnie wrzynające się w stopy. Na tym etapie byliśmy po prostu nie do pokonania!

"Rzeźnik" to zatem mój zupełnie niespodziewany największy biegowy sukces w życiu - 22. miejsce przy takim poziomie i tak ogromnej konkurencji? Wciąż nie mogę w to uwierzyć... Tym większy podziw wzbudza we mnie osiągnięcie kompanów z Monte Kazury - Rafała i Dominika, którzy jak gdyby nigdy nic przybyli w Bieszczady z Niziny Mazowieckiej i roztrzaskali Bieg Rzeźnika jeszcze o ponad pół godziny szybciej niż my i szturmem wzięli miejsce w pierwszej dziesiątce klasyfikacji generalnej - najszczerszy szacunek dla Was!

Jednak oprócz satysfakcji sportowej, "Rzeźnik" przyniósł też trzy momenty, które wdarły się w moją pamięć bardziej niż wszystko inne. Pierwszy to przepak w Cisnej, gdzie przybyliśmy w 3 i pół godziny od startu, równo o siódmej. Podczas gdy wszyscy inni uczestnicy wyjmowali przygotowane wcześniej kije, zmieniali kurtki na lżejsze i wlewali do bukłaków zapas izotoniku na nadchodzący najdłuższy etap bez postoju, my stanęliśmy jak wryci. Otóż naprzeciw nas wyrósł wielki jak góra, nasz szacowny kompan Gruby vel Ultra Rob trzymający w dłoniach...dwie kryształowe salaterki wypełnione domową galaretką z truskawkami. Najpierw nas zatkało, a potem po prostu rzuciliśmy się niczym wygłodniałe zwierzęta na ten najlepszy z możliwych przysmak. Wiem, że zjadając galaretkę od Grubego, złamaliśmy regulamin biegu (o czym wtedy nie mieliśmy pojęcia), ale prawda jest taka, że ta cudowna niespodzianka była warta nawet dyskwalifikacji!  

Drugi niezapomniany moment to punkt w Berehach, jakieś 12 kilometrów przed metą. Nagle mojego kompana, biegającego Rosoła, zaczepia jakaś dziewczyna i wdaje się z nim w pogawędkę - chwali jego i jego dziennikarskie dokonania. Na co ja, uniesiony zazdrością i żądzą walki o wymarzone 10 godzin, mówię "Ty, gwiazdor, lećmy, bo inaczej z naszego i tak mocno nierealnego planu nie zostanie już zupełnie nic!". Na to odzywa się dziewczyna i mówi: "A pana też znam, panie Mikołaju, czytamy z mężem pańskiego bloga." No po prostu szok! Nagle w środku Bieszczad okazuje się, że piszę nie tylko dla siebie, ale że jednak ktoś to czyta. W jednej chwili urosłem dwukrotnie, a razem ze mną moja ambicja i wola walki. Dzięki Ci Paula (i Tobie Tomku-Rzeźniku też!) za kilka słów, które wstrzyknęły w mój krwioobieg więcej energii niż mógłby dać wypity cały zapas rozlewanego w Berehach Tigera. Ruszyliśmy więc dalej - gwiazdor i ja!

Trzeci bezcenny moment to chwila, gdy dostrzegłem na mecie tego samego co w Cisnej Grubego vel Ultra Roba. Tym razem nie miał przy sobie galaretek, ale za to zbawienny okazał się jego mocny, serdeczny uścisk, który nie pozwolił mi się osunąć na ziemię pod ciężarem dopiero co włożonego na szyję ceramicznego medalu. Ten uścisk był dla mnie jak klamra spinająca w całość ten niezwykły i przepiękny bieg - Bieg Rzeźnika 2014!       

 
fot.Ultra Rob

PS Nie wiem, jak to się stało, ale zapomniałem o czwartym momencie nie do...zapomnienia - na szczęście w strefie podblogowej pojawił się sam mistrz kuchni Paweł alias Posmakuj i przypomniał mi niebo w gębie, jakie "Rzeźnik" i sam Paweł zaproponowali nam na mecie. Dziękowałem już dwukrotnie, ale korzystając z okazji podziękuję po raz trzeci - za przepyszny makaron z cieciorką, natką pietruszki i całą gamą innych wege smakołyków. Dziś śmiało mogę powiedzieć, że Posmakuj i Paweł w wielkiej białej kucharskiej czapie postawili mnie po biegu na nogi. A niech tam, ze względu na haute cuisine z prawdziwego zdarzenia (choć na zimno) będzie z francuska - MERCI!!!           

niedziela, 15 czerwca 2014

Bieg Rzeźnika 2014


Przejdź od razu do relacji z biegu.



Start sezonu zbliża się wielkimi krokami - już za 5 dni Bieg Rzeźnika! "Rzeźnik" to prawie 80 kilometrów spektakularnej trasy po bieszczadzkim odcinku Głównego Szlaku Beskidzkiego. A zatem jest to dystans niemalże dwóch maratonów, gdzie zasuwa się głównie w górę i w dół z niewielkimi tylko odcinkami po płaskim. "Rzeźnik" to prawdziwy test charakteru i organizmu, na którym zdarza się polec najtwardszym, a zarazem szansa dla niewielkich ciałem a wielkich duchem, którzy mocną głową potrafią zostawić w tyle rywali o największych nawet mięśniach. Wreszcie "Rzeźnik" to test przyjaźni, braterstwa i lojalności.


"Rzeźnika" biegnie się bowiem w parach i, według zasad, na całej długości biegu dystans pomiędzy partnerami nie może wynosić więcej niż 100-200 metrów. Kilkadziesiąt wspólnych kilometrów, kilkanaście godzin jedności na trasie, kryzysy i wzajemne wyciąganie się z nich, pretensje, nieporozumienia i najbardziej skrajne emocje - to na "Rzeźniku" macie jak w banku. Jedni dobiegną więc na metę w Ustrzykach połączeni niemalże w jedno ciało, podczas gdy inni nawet nie podadzą sobie rąk, rozejdą się w swoje strony i nigdy więcej już się nie zobaczą. Tak, "Rzeźnik" potrafi scementować jak najmocniejsza zaprawa, ale może też położyć kres najmocniejszej nawet przyjaźni. "Rzeźnik" jest jak dwuosobowa platforma wiertnicza, jak dwójka bez sternika na pełnym morzu, jak bezludna wyspa z dwoma samotnymi rozbitkami mogącymi liczyć tylko na siebie, jak dawny rower-tandem bez przerzutek. Jednym słowem "Rzeźnik" to wóz albo przewóz!


Ja swojego rzeźnickiego partnera na szczęście już dobrze znam i raczej wiem, czego mogę się po nim spodziewać. On jest ode mnie dużo mocniejszy i znacznie mniej wyrozumiały. Przy czym początek pewnie mi odpuści i nie zagoni od razu do najcięższej roboty - myślę, że dokręcanie śruby i motywacyjne pohukiwanie zacznie się dopiero za Cisną, tam gdzie - jak mówi wielu - prawdziwy "Rzeźnik" dopiero się zaczyna. 


Mój rzeźnicki partner jest świetnym gościem i moim przyjacielem, ale ma jeszcze jedną zaletę - trasę z Komańczy do Ustrzyk Górnych pokonał już dwukrotnie - w 2011 i 2013 roku - podczas gdy ja dopiero na niej debiutuję. Tym samym jego wkład w taktykę naszego wspólnego biegu może się okazać nieoceniony. Trochę już zresztą rozmawialiśmy o tym, jak będziemy biec: przede wszystkim nie chcemy przedobrzyć na początku, nie tracić czasu na punktach żywieniowych i biec wszystkie odcinki nie pod górkę. Brzmi banalnie, ale to właśnie w tych trzech elementach spala się większość początkujących na "Rzeźniku". Gonią na początku i już w połowie zawodów nie mają siły podnosić kolan, na punktach i przepakach robią sobie swawolny piknik z herbatką z termosu, a na płaskich odcinkach maszerują, bo tak im podpowiada zdradliwy chochlik w głowie. Potem lądują na ostatnim pomiarze czasu w Berehach "za pięć dwunasta" i tylko od szczęścia zależy, czy organizatorzy puszczą ich dalej czy nie. Tego na pewno chcemy uniknąć.


W zeszłym roku miałem okazję robić reportaż z Biegu Rzeźnika i - mimo że sam nie zmierzyłem się z trasą - przeżywałem zmagania tak mocno, jakbym był jednym z oznaczonych literką "x" lub "y" uczestników. Byłem wtedy na punktach na Przełęczy Żebrak, pod wyciągiem powyżej Cisnej, na przepaku w samej Cisnej, w Smereku, pod "Chatką Puchatka" na Połoninie Wetlińskiej, w Berehach i na mecie w Ustrzykach. Niezwykłe było to uczucie, gdy patrzyłem na twarze biegaczy i słuchałem ich wypowiedzi na kolejnych etapach, gdy ich stroje z czasem stawały się coraz bardziej ubłocone, kolana poździerane, oczy coraz dziksze, mięśnie wykończone, a zdania coraz mniej składne. Początkowo wszyscy wyglądali jak pewna zwycięstwa armia idąca w bój jak po swoje, jednak z każdym kolejnym pokonanym etapem, na ich obliczach pojawiało się coraz więcej niepewności, trwogi, czasem grymas bólu, a nierzadko i zwątpienie. Pod "Chatką Puchatka", po - według wielu - najtrudniejszym podejściu pod Smerek często było już naprawdę źle. Strudzeni biegacze rezon odzyskiwali dopiero po niezwykle trudnym zbiegu ku Berehom. Jednak uśmiech wracał na ich twarze dopiero 12 kilometrów dalej - po przekroczeniu mostku nad Reczycą, pokonaniu ostatnich kilku drewnianych schodów w górę i nadstawieniu karku po pamiątkowy medal, który nareszcie mógł zająć miejsce na ich dumnej piersi.


"Rzeźnik" to już bieg kultowy - dlatego, że trudny, że biegnie się go w parach, że na dzikiej trasie można spotkać wilka albo niedźwiedzia, ale też dlatego, że został stworzony i jest rozwijany przez grupę przyjaciół, zapaleńców, miłośników biegania i świetnych organizatorów. I to oni - oprócz fantastycznej trasy - sprawiają, że na Bieg Rzeźnika walą prawdziwe tłumy, a zapisy kończą się w kilkanaście minut od ich otwarcia. To dzięki nim atmosfera biegu jest tak świetna, punkty żywieniowe co roku obfitsze, a słynne kanapki na przepaku w Smereku coraz smaczniejsze. Wcale więc nie dziwi, że tym razem - już w najbliższy piątek przed świtem - na starcie w Komańczy stanie około 500 dwuosobowych zespołów, czyli w sumie jakiś tysiąc osób.


Tak się składa, że tegoroczna - jedenasta już - edycja "Rzeźnika" odbędzie się w ostatni dzień wiosny. Jest więc szansa, że tradycyjny nocny start tym razem okaże się wyścigiem z brzaskiem. I tu pojawia się pytanie: kto pierwszy pokona początkowy, stosunkowo łatwy odcinek po asfaltowej drodze prowadzący ku leśnym odstępom, my czy świt? Warto się nad tym zastanowić, bo jest bardzo prawdopodobne, że tegorocznego "Rzeźnika" będziemy mogli pobiec bez latarki-czołówki na głowie. Wygląda też na to, że w przyszłym tygodniu w Bieszczadach ma być relatywnie sucho i ciepło - koniecznie trzeba więc rozważyć uszczuplenie wyposażenia, jakie zabierzemy ze sobą na bieg. Może tym razem nie warto wypychać sobie plecaka wszystkimi możliwymi warstwami i ruszyć w bój "na pusto"? Jeśli tak się stanie "Rzeźnik" 2014 może przynieść wiele życiówek. A może i jakiś zespół pokusi się o rekord trasy?


Oczywiście na te kilka dni przed startem najważniejsza jest dla mnie dyspozycja moja i mojego partnera, jednak biegnąc będę mocno trzymał kciuki również za wszystkich innych uczestników. Szczególnie zaś będę życzył powodzenia dzielnemu Darkowi i mojemu biegającemu bratu, którzy w "Rzeźniku" startują w duecie już po raz drugi z rzędu, a także niesamowitej Noli, która do ostatniego tygodnia przed zawodami poszukiwała rzeźnickiej partnerki. Na szczęście w końcu ją znalazła, dzięki czemu do Biegu Rzeźnika przystąpi kolejny w pełni damski zespół - brawo! A już następnego dnia na starcie Rzeźniczka - biegu towarzyszącego "Rzeźnikowi" - stanie Ultra Rob, najnowszy nabytek polskich biegów górskich w kategorii 50+. Rob, powodzenia!!!             

***

Wszystkie fotografie pochodzą z galerii Adama Markiewicza

czwartek, 12 czerwca 2014

Monte Kazura - edycja 3.

Monte Kazura nie miała wczoraj dla nas litości - to był wycisk, bombarding, zajazd, umęcz, autowpierdol. Od wczoraj 11 czerwca będzie moim prywatnym Dniem Masochizmu. No bo jakże nazwać inaczej, jeśli nie masochizmem, diabelską wspinaczkę w pełnym ukropie, szaleńcze zbiegi z przełykiem szczelnie oklejonym przez suchy pył, a do tego proste odcinki, po których ze zmęczenia większość z nas biegła zygzakiem? Tak, to była kwintesencja masochizmu. Jednak trzeba dodać, że ten masochizm niósł za sobą prawdziwie narkotyczną przyjemność.

Co prawda o narkotykach nie wiem zbyt dużo, ale to i tak jedyne porównanie, jakie wydaje mi się na miejscu przy próbie opisu tego, co wydarzyło się wczoraj na Kazurce. Niby wszyscy wiedzieliśmy, że wgryzienie się w ostre zbocze ursynowskiej górki będzie bolało jak wrzynająca się pod skórę igła, ale nawet to nie było w stanie powstrzymać nas przed ustawieniem się na starcie zawodów, które w krótkim czasie stały się prawdziwą perłą wśród biegów górskich rozgrywanych na nizinach.

fot. Justyna Grzywaczewska

Monte Kazura rośnie. I nie mam tu na myśli samej górki, która w ostatnim czasie raczej nie zmieniła swoich rozmiarów, ale o samo wydarzenie. Z edycji na edycję bierze w nim udział coraz więcej uczestników, organizacja jest coraz sprawniejsza, a i pod względem sportowym jest coraz ciekawiej i różnorodniej. Po Kazurce biegają nie tylko młode, zdrowe konie ale i dziewczyny i panowie z kategorii 50+. Każdy znajdzie tu więc dla siebie własny kawałek toru. Nie każdy jednak będzie miał wystarczająco krzepy, żeby dotrwać do końca trzech morderczych kółek. Szczególnie przy takich warunkach jak wczoraj...
 
11 czerwca 2014 roku warszawski Ursynów, a wraz z nim górka Kazurka, płonął w wyjątkowo palącym, popołudniowym słońcu. Spocić można się było już od samego stania w oczekiwaniu na okrzyk startera, a zatem łatwo sobie wyobrazić, co działo się z organizmami biegaczy już na trasie. Pot lał się nawet nie strumieniami a rwącymi potokami, ciężkie oddechy wprawiały w przerażenie spacerujące u podnóży wzniesienia eleganckie spacerowiczki, a zwiotczałe mięśnie wielu z nas szybko zaczęły odmawiać posłuszeństwa. To była prawdziwa rzeźnia - idealny sprawdzian generalny przed przyszłotygodniowym Biegiem Rzeźnika!

Monte Kazura ma jedną cechę, która może być zarazem wadą i zaletą - tych zawodów nie da się pobiec nie na 100%. Ciągłe zakręty, mijanki, zmieniająca się perspektywa góra-dół, dół-góra, majaczące w oddali sylwetki tych, którzy są przed tobą ale i tych, którzy pozostali daleko w tyle - wszystko to sprawia, że człowiek wciąż się nakręca i idzie na całość, nie ma litości. Monte Kazura to maksymalnie skondensowany wysiłek - na stosunkowo niewielkim dystansie i jeszcze mniejszej przestrzeni. To taka niewielka bomba o wielkim wewnętrznym ładunku, niepozorna dziewczynka o głosie mocnym jak dzwon, no po prostu nasza, warszawska Syrenka z silnikiem terenowego Porsche pod maską! 

Trzy edycje Monte Kazury już za nami, kolejne dwie odbędą się na początku lipca i sierpnia. Bieg ma już grono wiernych fanów, kolejni zapewne wkrótce do nas dołączą. Czy to oznacza, że Monte Kazurze grozi przeludnienie? Na szczęście chyba nie, bo to jednak zabawa dla koneserów. I dobrze, bo tak jak już tu kiedyś pisałem, granica 150 osób to chyba maksimum, po którego przekroczeniu to już nie byłby ten sam, cudownie kameralny i toczony w przyjacielskiej atmosferze biegowy bój.

wtorek, 10 czerwca 2014

Zwycięzca

Ostatnio tylko jeden zwycięzca mi w głowie: on. Jednak tak się składa, że dziś zwycięzcą zostałem i ja - otóż jako jeden z dziesięciu (mam nadzieję, że nie wybrany spośród jedenastu) wygrałem konkurs portalu polskabiega.pl na przepis na ulubioną wegańską potrawę!

Moim daniem popisowym i przepustką do nagrody (był nią audiobook "Jedz i Biegaj" Scotta Jurka) został... ziemniak, którego opisałem tak. Bardzo się cieszę z wygranej, tym bardziej, że książkę w wersji papierowej już kiedyś czytałem i bardzo mi się podobała. A i prawdziwy Zwycięzca ją lubi, tak więc jestem pewien, że kiedyś posłuchamy Jurka w wersji audio wspólnie w drodze na jakieś ultra zawody. 

A żeby było jeszcze piękniej, zupełnie niespodziewaną, drugą nagrodę dostałem od niejakiego Jacka Boguckiego, który zrobił mi podczas Biegu Marduły takie oto zdjęcie:

© Jacek Bogucki
Dzięki Ci, tatrzański paparazzo za tę cudną pamiątkę!

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Biegowy Tydzień Wolności

Skrót "btw" w slangu internetowo-korporacyjnym oznacza (od angielskiego by the way) mniej więcej to samo co: "przy okazji". Jednak z mojej perspektywy ostatnie dni przyniosły tej abrewiacji zupełnie nowe znaczenie. BTW to dziś dla mnie nic innego jak skrócony zapis Biegowego Tygodnia Wolności - zupełnie nieplanowanego tworu, który pojawił się na mojej biegowej ścieżce dość przypadkowo przynosząc ze sobą prawdziwy ogrom radości i satysfakcji. Zarówno z biegania jak i z życia w ogóle!

BIEG WOLNOŚCI

Wszystko zaczęło się w ubiegłą środę na warszawskim Polu Mokotowskim, gdzie wspólnie z innymi biegaczami-rannymi ptaszkami wziąłem udział w Biegu Wolności. Na początku było żwawo, później szybko, jeszcze później zbyt szybko, a na końcu nieprzyzwoicie wolno. Nazwa "Bieg Wolności" na ostatniej prostej nabrała tym samym dla mnie nowego, wyjątkowo przekornego znaczenia.

Ruszyliśmy równo o godzinie 6, wiedzeni przez Roberta Korzeniowskiego, który ciął poranne powietrze na czele stawki ramię w ramię i krok w krok z premierem Tuskiem. Muszę powiedzieć, że zaimponował mi szef rządu, że chciało mu się wstać o 5 rano i uganiać się w kółko po parku. I to w całkiem dobrym tempie. Jednak jeśli jeszcze kiedyś go spotkam na jakimś treningu, z całą pewnością doradzę mu, że bieganie w piłkarskich getrach to zdecydowanie nienajlepszy pomysł!

Robert Korzeniowski powiedział później, że zorganizował "Bieg Wolności" po to, żeby rozpocząć świętowanie XXV-lecia wolnych wyborów z 89' "z przytupem". I muszę powiedzieć, że udał się ten przytup - na starcie zjawiła się dobra setka uczestników, a do mety szczęśliwie dotarła przynajmniej połowa z nich. I nie był to - jak się spodziewałem - świński trucht, tylko całkiem poważny trening w tempie znacznie poniżej 5 minut na kilometr. Szkoda tylko, że pod koniec nie wytrzymałem rytmu prowadzącej grupy, spuchłem jak balon i dowlokłem się do mety nieprzyzwoicie wolno, nawet jak na Bieg Wolności!


BIEG SOKOŁA

Już następnego dnia "wolność" pokazała swoją kolejną odsłonę, tym razem nie do końca biegową, ale bardzo mocno z bieganiem związaną. Był nią kempingowóz-kamper, prawdziwy kosmodrom, który powiózł mnie i dwóch serdecznych kompanów na Weekend Biegowy z Sokołem do Zakopanego. Pierwszy raz poruszałem się taką maszyną i muszę powiedzieć, że w mig zrozumiałem, dlaczego niektórzy sprzedają domy, kupują kampery i ruszają w świat. Ci, którzy mówią, że "kamper to wolność" - nawet jeśli są szalonymi wyznawcami new age'u - mają rację: kamper to wolność!

Nasz piękny, obły, szaro-złoty Bürstner dojechał na Kemping pod Skocznią równo o północy. Nie musiał nawet zatrąbić, by brama - formalnie zamknięta na wszystkie spusty już od godziny 23 - łagodnie się otworzyła i wpuściła nas do środka. Następnie pokręcił się chwilę po terenie i zaraz zajął miejsce najlepsze z możliwych - ciche ale tuż obok sanitariatów. Kto bywa na kempingach, ten wie, o czym mowa w kwestii sanitariatów. Woda na kempingu to prawie jak woda na pustyni!

Bieg Sokoła to taki młodszy brat Biegu Marduły - krótszy, mniej wymagający i nie aż tak spektakularny jeśli chodzi (biega) o przewyższenia i widoki. Jednak nadal są to piękne, trudne i niezapomniane zawody. Startuje się w Kuźnicach by - po kilku godzinach i ponad 15 ciężkich kilometrach - dotrzeć do mety obok schroniska na Kalatówkach. Trasę stanowią po dwa solidne podejścia i zejścia oraz środkowy, długi odcinek wzdłuż Doliny Białego. Bieg Sokoła to idealna okazja dla tych, którzy chcą się sprawdzić w górach, ale nie czują się jeszcze wystarczająco pewnie by przystąpić do "Marduły". "Sokół" jest bowiem bezpieczny, dający w kość, ale nie wykańczający, a przy tym bardzo dobrze obsłużony na punktach żywieniowych, co z perspektywy górskich debiutantów jest szczególnie ważne.      

Tegoroczna edycja Biegu Sokoła miała wielu bohaterów, jednak największym z nich był Gruby vel Ultra Rob. Jego zasługi spokojnie mogłyby się skończyć na bezpiecznym dowiezieniu nas swoim kosmodromem w samo serce Tatr, jednak on zdecydował, że skoro razem przyjechaliśmy to i razem pobiegniemy. Ultra Rob jeszcze kilka lat temu miał 30 kilogramów nadwagi, za to dziś może szpanować nienaganną sylwetką. W osiągnięciu takiego stanu pomogła mu nie tylko żelazna samodyscyplina ale i bieganie. A z czasem tak bardzo to bieganie polubił, że najpierw przebiegł kilka maratonów ulicznych, jakiś czas temu wybrał się na maraton alpejski, a teraz postanowił pójść jeszcze o krok dalej i postawić go na kamienistym tatrzańskim szlaku.

Rob dał na "Sokole" czadu - ani razu się nie zatrzymał, tylko pod największe stromizny podchodził, całą resztę biegł. W pewnym momencie prawie odcięło mu prąd, ale się nie poddał - trochę się powściekał, wyrzucił z siebie parę mocniejszych słów i pokonał kryzys. Na końcowym zbiegu był już jak nowonarodzony. Za to wcześniej, gdzieś na trasie, uroczym dopingiem uraczyła go wycieczka dzieciaków z podstawówki tak głośno krzycząc jego imię, że nawet najgroźniejsze niedźwiedzie pochowały się ze strachu w swoich jamach. Gruby Rob dobiegł do mety cały, zdrowy i szczęśliwy. Trochę zmęczony ale uśmiechnięty i przepełniony radością. Pięknie było lecieć sobie z nim nie ścigając się z nikim i na nikogo się nie oglądając. Tylko Tatry i nasza kamperowa paczka - serce chciało wyć a dusza krzyczeć ze szczęścia. To chyba wolność dawała znać, że wciąż jest w nas!

BIEG MARDUŁY    

Bieg Marduły zamyka tę swoistą wolnościową trylogię. I to jak zamyka!

© Filip Bojko

W "Mardule" startowałem po raz drugi, a debiut sprzed dwóch lat był moim pierwszym startem w jakimkolwiek górskim biegu. Pamiętam, że wtedy przyjechałem do Zakopanego nie mając zielonego pojęcia, z czym się mierzę. Przybyłem w Tatry z tobołkiem, szosowymi butami i głową pełną naiwnych wyobrażeń. Niech za podsumowanie mojej świadomości (a raczej jej braku) wystarczy to, że po wejściu na Karb byłem przekonany, że właśnie zdobyłem Kasprowy Wierch. A płaskie buty na asfalt zrobiły wielkie oczy, jak kawałek dalej przyszło im zasuwać po śliskim, ośnieżonym szlaku. Jednym słowem miałem więcej szczęścia niż rozumu, że wróciłem z tamtej eskapady cało.

© Filip Bojko

Tym razem, mając za sobą kolejne dwa lata biegowego doświadczenia, przystąpiłem do Biegu Marduły z zupełnie inną postawą. Po pierwsze - w przeciwieństwie do poprzedniego razu, kiedy na starcie stawiliśmy się z Bratem Rosołem prosto z nocnego pociągu - wyspałem się i zjadłem porządne śniadanie. Po drugie założyłem buty z bieżnikiem, które dawały mi duże poczucie bezpieczeństwa. Po trzecie wiedziałem, że nie można dać się ponieść na pierwszych dwóch zbiegach - z Nosala i z Karbu. Większość sił i koncentracji trzeba zachować na ten ostatni, najdłuższy - z Kasprowego Wierchu aż do Kalatówek. Poprzednio nogi nie wytrzymały - przedobrzyłem tłukąc piętami o strome zbocze Karbu, przez co później jedną trzecią odcinka od Kasprowego do skrętu na Kalatówki musiałem maszerować i oglądać plecy kolejnych wyprzedzających mnie zawodników.

© Filip Bojko
 
Gdybym miał jak najkrócej opisać mój tegoroczny start w Biegu Marduły, miałbym proste zadanie - to był po prostu mój BIEG ŻYCIA. I to zarówno na poziomie emocji, wrażeń estetycznych jak i satysfakcji czysto sportowej. Fantastycznie ułożył mi się "Marduła" taktycznie - do momentu wdrapania się na Nosal wyprzedzali mnie inni, później wyprzedzałem już praktycznie tylko ja. Dopiero na wspomnianym zbiegu z Kasprowego minęli mnie trzej współzawodnicy. 

© Filip Bojko

Bardzo dobrze szły mi podejścia - nie pokonywałem ich tak jak poprzednio stawiając stopy pomiędzy głazami, tylko szukałem jak najwyższych punktów, dzięki czemu mniej było podnoszenia nóg do góry a więcej posuwania ich naprzód. Krok mi się obniżył i wydłużył - myślę, że dzięki temu bardzo oszczędziłem mięśnie i dałem im spokój przed szaleńczą jazdą w dół na końcowym etapie. Zbiegi natomiast pokonywałem ostrożnie ale dynamicznie - wystarczająco żwawo, żeby nie odstawać od innych, ale na tyle bezpiecznie, żeby nie runąć w którąś z mijanych przepaści. Właściwie tylko raz widmo zagrożenia zajrzało mi w oczy, kiedy zawadziłem podeszwą o jakiś wystający kamień, lewą stopą kopnąłem się w prawą łydkę i niemalże wyleciałem ze szlaku. Całe szczęście, że udało mi się nie runąć, bo akurat w tamtym miejscu zbocze było strome i do półki skalnej były ze trzy metry lotu...

© Filip Bojko
 
Gdy dobiegłem do mety, poczułem dumę, jakiej nie pamiętałem od chwili ukończenia pierwszego maratonu. Cieszyłem się i z wyniku i z fantastycznych widoków, ale największą satysfakcją było dla mnie to, że całą trasę pokonałem równo i na 100 procent. Nigdzie nie odpuściłem, w każdym kroku dawałem z siebie wszystko, a tam gdzie nie mogłem biec, maszerowałem z pełną mocą. Czułem, że w pełni zasłużyłem na medal i dwie przepyszne drożdżówki z lokalnej piekarni. I chyba nie tylko ja to czułem, albowiem, gdy się rozejrzałem, otaczały mnie same roześmiane, uradowane i przepełnione dumą twarze. Otaczały mnie też góry - najpiękniejsze z możliwych zakończenie mojego prywatnego Biegowego Tygodnia Wolności!

© Ultra Rob

wtorek, 3 czerwca 2014

Ultrabalaton 2014

To była prawdziwa męska przygoda - taki współczesny western w wersji southern. Zapytacie: dlaczego southern? Ano dlatego, że podróżowaliśmy - ja i Darek - nie na zachód a na południe - konkretnie nad węgierski Balaton. Zamiast koni poniosła nas tam dzielna, 16-letnia honda, w miejsce nabojów zabraliśmy ze sobą zapas owsianych ciasteczek, skórzane kapelusze zamieniliśmy na syntetyczne czapki z lycry, a naszym coltem był sam Darek. Jak już zajechał nad największe węgierskie jezioro, zaraz wystrzelił całą serię bez przeładowywania, roztrzaskał ultrabalaton w drobny mak, po czym schował się w kaburze ze śpiwora rozłożonej w bagażniku naszej "srebrnej strzały" i zasnął snem sprawiedliwych. Mogliśmy wracać na północ.


To czego dokonał Darek, nie mieści mi się w głowie aż do dziś. Jechał na ultrabalaton - pozornie płaski, ale wciąż niesamowicie trudny 212-kilometrowy bieg - z nastawieniem, że "złamanie" 30 godzin na tej trasie będzie sukcesem. Wbiegając na metę po upływie 26 godzin 27 minut i 53 sekund od startu zaskoczył więc wszystkich dookoła, ze mną i sobą samym włącznie. Przy czym słowo "wbiegł" nie jest w tym miejscu odpowiednie - on ne tę metę wleciał, wfrunął, wpadł niczym rozjuszony podlaski żubr!


Ultrabalaton wystartował w sobotę 31 maja równo o 8 rano. To biegacze indywidualni, bo oprócz nich w zawodach uczestniczyły również sztafety w różnych konfiguracjach - czysto biegowe, biegowo-rowerowe, a nawet biegowo-samochodowe. Jednak - z całym szacunkiem do "sztafetowców" - to biegacze indywidualni byli największymi gwiazdami zmagań nad Balatonem. A wśród nich nasz Zwycięzca - Darek Strychalski.


Piszę o nim jako o "Zwycięzcy", mimo że wcale w ultrabalatonie nie zwyciężył. W niedzielę zajął ostatecznie 27 miejsce na niemalże dwustu startujących i mniej niż stu, którzy ukończyli bieg w limicie 32 godzin. Niemniej każdy kto zna jego historię, zrozumie dlaczego zasługuje na to miano w stopniu godnym największych sportowców tego świata.

Poza startem spotkałem się z Darkiem na trasie trzykrotnie. "Poustawiał" mnie sobie jako pomoc w czterech punktach - na 119,5, na 134 i 171 kilometrze. Na pierwszym z nich bardzo przydała się nasza honda, która w jednym momencie z samochodu naraz przekształciła się w kombinację szatni, jadalni i sypialni. W przeddzień startu Darek wycyrklował, że powinien się tam pojawić około 21, równo po 13 godzinach biegu. Nie wiem, jak on to zrobił, ale na punkt wpadł o...21:03!

Wkrótce nadszedł zmierzch, tak więc nadarzyła się idealna okazja, żeby krótkie portki zmienić na dłuższe legginsy za kolano, do tego kurtka-wiatrówka na wierzch i obowiązkowa czołówka na głowę. Jeszcze tylko łyk coca-coli, gryz owsianego ciasteczka, krótki odpoczynek na odchylonym do tyłu siedzeniu pasażera  i już mógł Darek wyruszać w noc.


Jednak wcześniej kazał sobie na kolejny postój dowieźć porcję czystego makaronu, bo głód zaczynał zjadać mu wnętrzności, a od rodzynek i oliwek serwowanych w punktach żywieniowych zbierało mu się już na wymioty. Niewiele myśląc udałem się więc do lokalnej karczmy w miejscowości Keszthely z prośbą o przygotowanie "pure pasta", ale sympatyczny kelner odpowiedział, że to "traditional hungarian restaurant", a pasty to mogę sobie szukać we Włoszech. Na szczęście dał się namówić na przygotowanie "dania" w postaci ugotowanego ryżu. Co ciekawe, nie chciał za nie wziąć ani forinta.

Kiedy dojechałem na 134 kilometr, ledwie zdążyłem zaparkować samochód, a już słyszałem z punktu głośne nawoływanie Darka: "Mikołaj! Mikołaaaaj!". Musiał był naprawdę głodny, że tak krzyczał, ale przede wszystkim, że ostatni odcinek zdołał pokonać tak szybko. Darek był w gazie - co do tego nie było żadnych wątpliwości! Jednocześnie głód głodem, ale po przebiegnięciu stu kilometrów z solidnym okładem, organizm ludzki zaczyna płatać figle i, pomimo wielkiego łaknienia, Darek nie był w stanie przełykać kolejnych porcji ryżu. Przy każdym kęsie, przełyk bolał go tak bardzo, że odmawiał nałożenia kolejnego widelca. Na szczęście ostatecznie udało mu się połknąć trochę węglowodanów, dzięki czemu zyskał trochę energii przed naszym kolejnym spotkaniem za...ponad 40 kilometrów.


Darek znów ruszył przed siebie, a tymczasem ja miałem kilka godzin na sen, z których skwapliwie skorzystałem wyciągając się na całą długość bagażnika naszego kombi powiększonego o złożoną tylną kanapę. Budzik nastawiłem na 4:30, a już chwilę przed 5 moje zaspane oczy ujrzały znajomą sylwetkę w czerwonej chuście na głowie. Na 171 kilometrze Darek zdał mi czołówkę, która nie była już mu potrzebna z racji tego, że słońce zdążyło już wzejść wystarczająco wysoko, by przegnać na dobre czarną, balatońską noc. Zaraz potem łyknął coli, zadeklarował, że czuje się dobrze, i że "choćby miał dojść, to dobiegnie do końca" i znów ruszył w swoją samotną wędrówkę dookoła największego jeziora Węgier. Na pożegnanie zdążył mi jeszcze powiedzieć, żebym udał się prosto na metę i o 11 rano wybiegł mu naprzeciw, to "spotkamy się gdzieś 10 kilometrów przed końcem i wtedy polecimy już razem".

Całe szczęście, że go nie posłuchałem, bo straciłbym najbardziej niezwykły moment z całej naszej eskapady. Obudziłem się w bagażniku hondy o 10 i - nie zwlekając za długo - założyłem biegowe buty i pomknąłem pod prąd trasy ultrabalatonu. Pomyślałem, że nawet jeśli spotkam go dopiero po kilkunastu kilometrach, to dla mnie będzie to super trening, a dla niego znajoma twarz i towarzystwo na ostatnim odcinku może być bardzo pomocne. Jakże się zdziwiłem, kiedy nie zdążyłem jeszcze dobrze wbiec na pierwszą górkę, a z naprzeciwka wyleciał on - na pełnym gazie, z roześmianą, ale i wykazującą oznaki najwyższej koncentracji, buzią i dziką energią w oczach. Wyglądał jak rasowy atleta, istny demon prędkości!


Ostatnie dwa kilometry - po uprzednim pokonaniu DWUSTU DZIESIĘCIU! - pokonał w tempie około 4 minut na kilometr i gnał tak szybko, że kiedy odbiegałem sprintem do przodu, żeby zrobić mu zdjęcie, nie nadążałem ustawić aparatu w telefonie, a on już mnie wyprzedzał. Później sam przyznał, że rzeczywiście na ostatnim zbiegu "wyłączył hamulce" i na ostrym wirażu na kilkaset metrów przed metą prawie zderzył się z uczestniczką sztafety, która dreptała w dół ze znacznie mniejszą prędkością i nieopatrznie zrobiła bezwładnie pół kroku w lewo. Prosto na tor pędzącego coraz szybciej Darka...


Szczęśliwie obyło się bez ofiar i już po kilkudziesięciu sekundach Ultramaratończyk z Łap przerywał wstęgę na mecie w Balatonvilagos. Cóż to był za niesamowity kontrast zobaczyć Darka najpierw lecącego niczym torpeda, a zaraz potem ledwie trzymającego się na nogach w objęciach podtrzymujących go wolontariuszek. Widząc to nie miałem wątpliwości - Darek dał z siebie na ultrabalatonie wszystko i na swój piękny medal zasłużył jak mało kto. Niestety ominęła nas dekoracja - albowiem od razu po biegu zapakowaliśmy się do hondy: ja za kierownicę, a Darek do tyłu i ruszyliśmy w drogę powrotną. Darek przespał chyba z 10 z 13 godzin naszej podróży. Nie przesadzę, jeśli powiem, że był to najbardziej zasłużony sen, jaki widziałem w życiu!    


Gratulacje, Brachu - to był zaszczyt być tam z Tobą i być świadkiem Twojego wielkiego osiągnięcia!!!