poniedziałek, 31 marca 2014

Wrażenia po półmaratonie warszawskim

Czytam doniesienia i relacje z półmaratonu warszawskiego, oglądam zdjęcia, wchodzę na publiczne profile biegaczy na facebooku i odnoszę wrażenie, że wydarzyło się wczoraj w Warszawie coś pięknego. Ludzie się cieszą, uśmiechają, chwalą "życiówkami", gratulują sobie nawzajem - gdzie nie zerknę, ukazuje mi się tyle pozytywnych emocji, że aż się to wydaje nieprawdopodobne. A wszystko za sprawą biegania - jednej z najprostszych czynności, jaką tylko można sobie wyobrazić. Muszę przyznać, że nawet na chwilę pozazdrościłem uczestnikom tego pięknego wydarzenia. Ale tylko na chwilę, bo prędko przypomniałem sobie, że to co robiłem, w czasie gdy półmaratończycy warszawscy przemierzali stołeczne ulice, wcale nie było mniej spektakularne.

Zacznę od końca, czyli od bilansu ekspresowego weekendu w Beskidzie Niskim. W dwa dni pokonałem niemalże 60 kilometrów po górach, każdy z nich w absolutnej samotności a zarazem w poczuciu niezwykłej bliskości z przyrodą. To nie było zwykłe bieganie - to była nieustająca kontemplacja każdego kroku, każdego oddechu i każdego mijanego zakrętu. Szczególnie niezwykła była wycieczka niedzielna, kiedy wypuściłem się planowo na maksymalnie 30 kilometrów, ale źle oszacowałem dystans i w końcu musiałem dociągnąć jeszcze dodatkowe sześć z okładem. Niechcący zrobiłem więc sobie niemalże bieg maratoński, ale nawet jeśli nie byłem na to gotowy fizycznie ani mentalnie, to i tak nie żałuję ani jednego przebytego metra.

Droga przez Czarne

Niedzielna wyprawa to był taki trochę Beskid Niski w pigułce - trasa początkowo wiodła międzynarodową wojewódzką wylotówą (a właściwie jej fragmentem) nr 977 z Gorlic do Bardejowa, następnie cudownie urokliwą leśną drogą Zdynia-Radocyna, później jeszcze piękniejszym szutrowym duktem przez dolinę Czarnego, a dalej już asfaltem przez Jasionkę i Krzywą aż do Banicy, gdzie z kolei obrałem kurs na leśny szlak i końcówkę dystansu pokonałem trochę po leśnym runie, trochę po trawie a trochę po zaschniętym błocie. Mijałem po drodze łemkowskie wsie: te istniejące (Gładyszów, Zdynia) i te wysiedlone a potem zapomniane (Lipna, Czarne). Mijałem tradycyjne drewniane chyże ale i nowoczesne gargamele z pustaków aspirujące do zasłonięcia otaczających je gór. W Radocynie prawie zatrzymałem się w tamtejszym schronisku na słynne pierogi (choć na te najsmaczniejsze z jagodami, tfu, borówkami trzeba poczekać do lipca), a w Jasionce minąłem stado krów rasy Limousine, które wyglądały na szczęśliwe wypatrując wschodzącej soczystej trawy, na której już wkrótce przyjdzie im się paść. A na jesieni grzecznie ustawią się w rządku pod topór. Pomyślałem sobie jednak, że jeśli już iść pod topór, to przynajmniej z dobrymi wspomnieniami. A rozległe łąki okalające Jasionkę to taki krowi Eden, więc wspomnienia tamtejszych krasul powinny być raczej niezłe. W Krzywej za to przebiegałem obok żeremi, ale - choć mocno wytężałem wzrok - nie dojrzałem w nich niestety ani jednego bobra. Kawałek dalej natomiast spotkałem jedną z niewielu osób na trasie - to był sympatycznie wyglądający starszy pan, który siedząc w kaszkietce na ganku swojego domu lekko się zdziwił na mój widok, ale nie na tyle, żeby nie odpowiedzieć mi z uśmiechem na ustach serdecznego "dzień dobry".


Przydrożne krzyże i kapliczki, odrestaurowane wojskowe cmentarze ale i zaniedbane miejsca pochówku dawnych mieszkańców tych ziem, futryny drzwi w środku pola symbolizujące dziejące się tu kiedyś życie - wszystko to sprawiło, że moja niedzielna wycieczka biegowa miała bardzo intymny, mistyczny wręcz nastrój. Otaczające mnie pustkowie, zupełny brak ruchu dookoła, kilka miniętych samochodów i kilka mijających mnie motorów, leniwa bacówka wyczekująca świeżej dostawy owiec prosto z Podhala, bezkresne łąki, gęste lasy i nieodpuszczające ani na chwile słońce sprawiały, że jedyne, czego oczekiwałem to, żeby ta chwila trwała w nieskończoność. I nie mógł tego zmienić ani narastający ból nóg, ani niebezpiecznie zbliżająca się pora odjazdu do cywilizacji, ani nawet fakt, że zaczęło mi brakować wody w bukłaku. Świat mógłby się dla mnie w tamtym momencie zatrzymać.


Pewnie jednak nie pisałbym o tej przygodzie z takim entuzjazmem gdyby nie to, że oprócz zapasu wody zabrałem ze sobą...garść daktyli. Z jednej strony jedzenie suszonych owoców prosto z Izraela w połowie drogi z Czarnego do Jasionki było dość abstrakcyjne, ale z drugiej wiem, że uratowały mi one tam może nie życie ale na pewno dobry humor. Dossałem się do nich jak gdyby były boskim nektarem, jadłem łapczywie do tego stopnia, że szybko zakleiły mi buzię, przez co musiałem je popić dużą ilością wody. Łatwo więc można się domyślić, że wkrótce tej wody mi zabrakło. Ale co tam, warto było! A to moja reakcja na opróżniony bukłak:

          

Cała wyprawa zajęła mi blisko 4 godziny - nie śpieszyłem się więc zanadto, ale przecież nie o to chodziło. Ważne było to, żeby organizm poczuł, że żyje i żeby przygotował się na długotrwały, jednostajny wysiłek. Cieszę się, że przyszło mi przebyć kolejny etap maratońskiego przygotowania w moim ukochanym miejscu na ziemi, w mojej małej ojczyźnie, która tak cudownie mnie ugościła i sprawiła, że krótkie dwa dni jawią mi się dzisiaj jak przygoda życia. Teraz możecie więc sobie chyba wyobrazić, że nawet jeśli pojawia się we mnie lekka nutka rozczarowania, że nie było mnie na półmaratonie warszawskim, nie byłbym w stanie zamienić mojego wypadu w Beskid na żaden inny bieg na świecie.

sobota, 29 marca 2014

Zamiast półmaratonu


Już jutro półmaraton warszawski. To świetny bieg z wspaniałą atmosferą i jeszcze lepszą trasą. Wiedzie ona przez większość najważniejszych punktów miasta, z których najbardziej wyczekiwanym przez biegaczy jest zapewne przelot Aleją Chińską przez sam środek Łazienek. Za to zaraz za nim uczestników czeka dla odmiany fragment najtrudniejszy – prawie półkilometrowy podbieg pod ulicę Agricola. Dobrze go znam, bo to właśnie na nim ćwiczę raz w tygodniu siłę biegową. I  gdybym jutro startował w warszawskiej „połówce”, na pewno poczułbym się na tym znajomym wzniesieniu jak w domu. Gdybym startował… Ale że nie startuję, to nie będę miał ku temu okazji, podobnie jak nie będzie mi dane spotkać się z łazienkowskimi wiewiórkami, ani wypatrywać wśród uczestników licznie wpisanych na listę startową znajomych twarzy. A to dlatego, że ściganie się po miejskim asfalcie tym razem ustąpiło samotnym przedmaratońskim treningom po gminnych i wiejskich drogach Beskidu Niskiego. Choć nie tylko po drogach, ale o tym za chwilę.

Mój plan na biegowy weekend w górach był taki, że w sobotę robię długie wybieganie, a niedzielę poświęcam na pracę nad siłą. Ale już po dzisiejszej sesji w postaci 23 kilometrów po górkach, dołkach i dolinach Łemkowszczyzny wiem, że nie odpuściłbym sobie, gdybym jutro ponownie nie wybrał się na kilkugodzinną wycieczkę po moim ukochanym odludziu. A siła niech czeka.

Dzisiejszy trening był  jak spełnione marzenie długodystansowca – czternaście stopni Celsjusza, ciepłe promienie słońca na twarzy, a do tego ciągły, lekki wiatr wiejący to z jednej to z drugiej strony. Gdy biegłem po asfalcie, samochody mijały mnie z rzadka, a jeśli już to raczej w ślimaczym tempie, za to gdy na ostatnie trzy kilometry porzuciłem bitą drogę na rzecz pokrytej trawą połoniny, już definitywnie zostałem na trasie tylko ja i moje leniwe na tym etapie kroki. 

Było dzisiaj wszystko – długi, 5-kilometrowy zbieg, jeszcze dłuższa 10-kilometrowa prosta wzdłuż zasilonej resztkami roztopów rzeki Zdyni i masakryczny 2-kilometrowy podbieg pod Oderne, pod które wdrapałem się technicznie rzecz biorąc wolnym truchtem, ale tak naprawdę to siłą woli. Za to końcówka to wspomniana bajeczna przebieżka po częściowo namokniętej połoninie, przez co w butach szybko zrobiły mi się dwa bajora, ale za to stawy rozkosznie sobie odpoczęły od monotonnego tłuczenia asfaltowej drogi. 

Jedyne czego zabrakło to woda – nie wziąłem jej ze sobą z premedytacją, chciałem sprawdzić swój organizm i przygotować go na nieuniknione maratońskie katusze, które zawsze się w pewnym momencie pojawiają, nawet jeśli pije się łyk płynów na każdym punkcie odżywczym (pominąwszy Darka Strychalskiego, który swoją życiówkę w Cracovia Maraton zrobił nie pijąc ani kropli!). I w sumie można powiedzieć, że dzisiejsza strategia się sprawdziła – dobiegłem do celu cały i zdrowy, nie zabrakło mi ani krwi ani śliny, więc mój bezwodny wybór jakoś się obronił. Za to jutro już na pewno podejdę do sprawy inaczej, tym bardziej, że planuję pokonać jeszcze dłuższą trasę, w granicach 30 kilometrów. A zatem mój magiczny plecak z bukłakiem i rurką na pewno zostanie uruchomiony – tylko obiecuję sobie, że tym razem nie zapomnę spuścić z niego powietrza, żeby mi nie chlupał na trasie tak jak ostatnio!        

czwartek, 27 marca 2014

Akcja Regeneracja

Zdaję sobie sprawę z tego, że myślenie czy mówienie o regeneracji (nie mówiąc już nawet o zafundowaniu sobie jej) na niewiele ponad dwa tygodnie przed maratonem to dość niestandardowa strategia treningu przed najważniejszym startem tej wiosny. Jednak w moim przypadku przynajmniej trzy elementy wpłynęły na to, że od niedzielnego półmaratonu w Pabianicach nie robiłem dosłownie nic. A najciekawsze jest to, że całkiem mi z tym dobrze!

Teoretycznie powinienem teraz być w szczycie okresu zwanego "bezpośrednim przygotowaniem startowym" (w skrócie BPS). Patrząc na sprawę podręcznikowo, powinienem właśnie trzaskać seriami długie wybiegania, do tego robić siłę, a w wolnych chwilach starać się jeszcze odrobinę poprawić szybkość. Jednak w praktyce jest zupełnie inaczej - wolny czas chętniej poświęcam na leżenie pod kołdrą, nadrabianie filmowych zaległości, obkładanie obolałego kolana zbitym liściem kapusty (niezawodna metoda Mistrza Darka) i łykanie uzależnieniowych dawek rutinoscorbinu. I wcale nie uważam, żeby miało mi to przeszkodzić w biciu się z barierą 3:15 w Łodzi.

Z pełną świadomością i odpowiedzialnością cztery ostatnie dni poświęciłem na gruntowny odpoczynek. Już przed Pabianicami czułem bowiem, że zbliża się moment, kiedy organizm zawoła o chwilę przerwy. Świadczyło o tym boleśnie promieniujące lewe kolano, narastające przeziębienie i wzmagający się ból gardła. Z samego startu w harcerskim półmaratonie jestem bardzo zadowolony, ale nie zmienia to faktu, że przez cały bieg myślałem o tym, że udział w nim będzie miał swoją cenę. Na metę dobiegłem jeszcze solidnie rozgrzany, czułem się więc jak młody bóg, za to już wieczorem wiedziałem, że najbliższe dni trzeba przeznaczyć na umiarkowaną rekonwalescencję. Jasne, że ambicja i poczucie treningowego obowiązku pchały mnie do odpuszczenia wypadającego w nieszczęśliwym momencie etapu regeneracji, jednak na szczęście ostatecznie przeważyła bezpieczna strategia nic nierobienia. 

Teraz wiem, że to był bardzo dobry wybór. Przeziębienie powoli odchodzi w niepamięć, gardło boli coraz mniej, a i kapusta wywiązała się z zadania znakomicie prawie doszczętnie eliminując męczący dyskomfort w kolanie. Co prawda dziś już ostatni dzień laby, ale jestem przekonany, że cztery dni poświęcone na odbudowę wszystkiego tego, co zostało nadwyrężone w przeciągu ostatnich niezwykle aktywnych 4 miesięcy, doskonale spełniły swoje zadanie.

A zatem już jutro wracam do treningów i na początek zafunduję sobie godzinny rozruch w bardzo spokojnym tempie na rozbudzenie zastałych gnatów. Za to już w sobotę jest szansa na kolejny krok milowy na mojej drodze do 3:15 w Łodzi. Ruszam w góry, gdzie najpierw zamierzam zrobić 25-kilometrowe wybieganie po pofałdowanych beskidzkich drogach, a dzień później poćwiczyć siłę w otoczeniu pachnącego wczesną wiosną bukowo-świerkowego lasu. Czyż nie brzmi to jak spełnienie marzeń wypoczętego biegacza?!

poniedziałek, 24 marca 2014

IV Półmaraton Pabianicki

IV Półmaraton Pabianicki to pierwsze od dawna zawody, które przebiegłem bardziej głową niż nogami. Kryzysy z jakimi zmagałem się na trasie były bowiem chyba największymi, z jakimi przyszło mi się w mojej dotychczasowej przygodzie z bieganiem zmierzyć. Przy czym tak naprawdę mam tu na myśli nie tyle cały półmaraton, co jego dramatyczny środek. Bo pierwsze dziesięć i ostatnie pięć kilometrów poszło mi jak z bicza strzelił. Za to feralny odcinek od dwunastego do szesnastego słupka był taki, jakby ktoś tym samym biczem strzelił mnie...

A wszystko zaczęło się od sobotniej przejażdżki na rowerze w pełni wiosennego słońca. To był przeddzień zawodów w Pabianicach, a ja postanowiłem dać odpocząć nogom od biegania i wybrałem się na spokojną wycieczkę na dwóch kółkach po budzącej się do życia Warszawie. Nie wiem, czy załatwiły mnie krótkie spodenki, które przywdziałem rozochocony dawno nie odczuwanym na skórze ciepłym powietrzem, czy może lekki wiatr, który przez cały dzień nie przestawał owiewać ulic, placów i miejskich chodników. W każdym razie finał był taki, że kiedy wróciłem do domu, dosłownie zwaliło mnie z nóg. Narastająca gorączka, czop w gardle i wypełniające się zatoki szybko zagoniły mnie prosto do łóżka. A wyciągnąć z niego mogło mnie tylko jedno - nastawiony na 6:45 budzik zwiastujący 150-kilometrową wyprawę na południowy zachód. Wcześniej jednak zastosowałem sprawdzone remedium: spaghetti aglio&olio z podwójną dawką czosnku i natki, a na deser 6 rutinoscorbinów popitych szklanką wody z podwójnym aspirynowym wkładem. Za to później już tylko łóżko, oczy wlepione najpierw w "Zapaśnika" a później "American Hustle", no i duża dawka nadziei, że jutro będzie lepiej.

Na szczęście rano okazało się, że stał się swoisty cud, choroba ustąpiła, a ja mogłem ruszać do Pabianic. Cztery placki owsiane i kubek czarnej kawy później siedziałem już w samochodzie i kierowałem się na autostradę A2, która wkrótce żwawo poniosła mnie ku Polsce centralnej. 

Soundtrack z autostrady:



Do celu - stadionu miejscowego "Włókniarza" - dotarłem o 9:45, czyli równo na kwadrans przed zamknięciem biura zawodów. W nim odebrałem pakiet startowy o sygnaturze 886, wyposażony w całą masę ulotek, gruby kąpielowy ręcznik, karmelowy baton mister choc i pseudo-izotonik z aspartamem. Należę do tych biegaczy, którzy w pakiecie startowym najchętniej widzieliby tylko numer i chip, ale akurat w tym przypadku obecność ręcznika szczerze mnie rozbawiła i ucieszyła. W końcu ręczników nigdy nie za wiele! W przeciwieństwie do tych słodkich paskudztw, które nawet dzieciom wstyd oddać, bo gotowe jeszcze się od nich potruć. Czy naprawdę nie lepiej i łatwiej byłoby wyposażyć zawodników w paczkę suszonych fig, daktyli albo przynajmniej rodzynek?

Pogoda w niedzielę była wymarzona dla biegaczy i przechlapana dla kibiców. Co prawda było dość ciepło, ale wciąż siąpił nieprzyjemny deszcz. Tym większe były mój podziw i wdzięczność dla tych, którzy wcale nie rzadko pojawiali się przy trasie i głośno dopingowali półmaratończyków sprawnie manewrując przy tym dłońmi, żeby klaszcząc nie wypuścić z rąk nieodłącznych parasolek.

Za to uczestnicy lepszych warunków do biegania wyobrazić sobie nie mogli. Temperatura odrobinę ponad 10 stopni, prawie bezwietrznie i zagwarantowane ciągłe chłodzenie rozgrzanych ciał prosto z niebios - tak, to były okoliczności wręcz idealne do walki o wyśrubowane życiówki. Do tego niemalże płaska trasa, sporo długich prostych i nieszczególny tłok, i to pomimo prawie 900 osób na trasie. Organizacja również bez zarzutu - woda, banany i czekolada, zgodnie z obietnicami, serwowane były przez uśmiechniętych harcerzy równo co 5 kilometrów. Jeśli dodać do tego porozmieszczane w różnych punktach grupki kibiców dzielnie dopingujących i swoich i "obcych" jawi się nam obraz imprezy na piątkę z plusem. I taka też była. Wprost przeciwnie do mojej taktyki na niedzielny bieg...

Popełniłem w Pabianicach najgorszy, a zarazem najbardziej pospolity błąd, jaki można sobie wyobrazić na długim dystansie - za bardzo chciałem, a w konsekwencji za szybko zacząłem. Wizja zejścia poniżej półtorej godziny kompletnie mnie zamroczyła i nie pozwoliła dać prowadzić się ciału. Wiodła mną (i mnie zwiodła) ambicja, nadmierne oczekiwania wobec samego siebie i brak cierpliwości. Dotychczas zawsze biegałem pierwszą połówkę wolniej niż drugą, tak by nie ryzykować utraty tchu gdzieś pośrodku dystansu. Jednak tym razem od początku poszedłem ostro, na granicy poczucia komfortu, bez wyraźnie wyczuwalnego buforu bezpieczeństwa. Już po kilku kilometrach wiedziałem więc, że albo wytrzymam tempo i na mecie będę świętował, albo... pa, pa Pabianice. I jeszcze do 12 kilometra bardziej prawdopodobny był ten pierwszy scenariusz, jednak gdzieś na wysokości miejscowości Rydzyny nagle uszło ze mnie całe powietrze. Czułem się tak, jakby stan z poprzedniego dnia powrócił ze zwielokrotnioną siłą. Tylko że tym razem nie mogłem liczyć na zbawienną moc aglio&olio i aspiryny. Po raz pierwszy od dawna rozważałem wtedy poddanie biegu. I chyba jedyne co mnie od tego odwiodło to świadomość, że byłem akurat w miejscu najbardziej oddalonym od mety, więc najlepsze co mogłem dla siebie zrobić to po prostu jak najszybciej powłóczyć nogami i wierzyć w to, że ten koszmar w końcu minie.

Brakowało mi wtedy chłopaków z Pabianic, chłopaków z Proletaryatu, którzy nagle wyszliby z lasu z gitarami i zaśpiewali mi na przykład tak:



Co prawda ostatecznie Tomek Olejnik i spółka się nie zjawili, ale za to los zesłał mi na drogę kogoś innego - niewykluczone, że nawet bardziej w tamtym momencie przydatnego niż banda rozkrzyczanych post-punkowców. A tym kimś był...Michał Kaczmarek - jeden z najlepszych polskich maratończyków - który, niczym mój prywatny Mesjasz, nagle nadbiegł z naprzeciwka i chwilę później zupełnie niechcący wyrwał mnie z wyjątkowo fatalnego położenia. Okazało się bowiem, że tuż za plecami miałem dwóch jego podopiecznych, dla których był tej niedzieli zającem i zaraz po dołączeniu do nich, wziął ich na plecy, po czym cała trójka prędko mnie wyprzedziła. Pomyślałem wtedy, że to musi być znak, że nie wolno mi się poddać. Ponadto wiedziałem, że to może być jedyna w moim życiu okazja, żeby choć poudawać, że biegnę z zającem Kaczmarkiem jak równy z równym. Co prawda niedługo potem okazało się, że nie udało mi się utrzymać ich tempa, aż w końcu zniknęli mi z zasięgu wzroku, ale dla mnie najważniejsze było co innego - byłem uratowany, dzięki Michałowi zapomniałem o kryzysie i powoli znów zacząłem przyśpieszać. To był drugi cud tego weekendu, dzięki Michelangelo!

Do szesnastego kilometra jeszcze zbierałem siły, natomiast potem, zupełnie niespodziewanie dla samego siebie, odpaliłem petardy. Ostatnie 5 kilometrów pokonałem w równe 20 minut, co daje zupełnie jak na mnie szalone 4 minuty na kilometr. Naprawdę aż do teraz nie mogę zrozumieć, co się stało i gdzie zgubiłem tak dużo czasu, że przy tak sprawnym początku i jeszcze lepszym finiszu jednak nie udało mi się zmieścić w upragnionych 90 minutach. Zabrakło niewiele - bo tylko 1 minuty i 23 sekund - jednak fakt jest faktem i wymarzona bariera półtorej godziny nie pękła...


© Krzysztof Szymczak

Niemniej na pewno nie czuję się przegranym, bo nawet jeśli nie zrealizowałem zamierzonego celu, to mam świadomość, że czas 1:31:22 w półmaratonie to i tak świetny rezultat. Szczególnie biorąc pod uwagę okoliczności, przebytą kontuzję i raptem 4 miesiące treningów, które minęły od mojego powrotu do biegania. Muszę też pamiętać o tym, że celem numer jeden na tę wiosnę jest łódzki maraton, a niedzielna lekcja pokory na pewno mi się przyda na pełnym dystansie. Do domu wracałem więc z podniesionym czołem, a na dodatek z uszami wypełnionymi pięknym brzmieniem głosu i gitary Michaela Powersa...


piątek, 21 marca 2014

Pobieżnie o bieżni

Nie jestem szczególnym specem od biegania po tartanie, ale raz lub dwa razy w tygodniu staram się pojawić na bieżni i wykręcić na niej kilka szybkich okrążeń. A mam przy tym to szczęście, że mieszkam równy kilometr od kameralnego stadionu więc wizyta na czerwonym owalu nie wiąże się w moim przypadku z żadnym poświęceniem. Po prostu zakładam buty i już po pięciu minutach rozgrzewki mogę hasać po przyjaznej stawom, miękkiej nawierzchni okalającej boisko bieżni klubu miejskiego Agrykola. Czy ja już kiedyś mówiłem, że jestem szczęściarzem?

Na bieżni zwykle robię szybkie "czterysetki", dla równowagi przeplatane jednym okrążeniem truchtu. Zazwyczaj jest ich sześć, co po dodaniu odcinków na złapanie oddechu daje w sumie 12 okrążeń stadionu. Połowę z nich robię w najszybszym tempie na jakie tylko mnie stać, drugą połowę odpoczywam. Taki trening daje w kość, ale nie na tyle, żeby nie spróbować go wydłużyć. Dlatego po półmaratonie planuję zwiększyć częstotliwość i długość sesji na bieżni - myślę, że przez nadchodzące dwa tygodnie będę tam stałym gościem i zwiększę ilość okrążeń na pełnym gazie do dziesięciu. To powinno wystarczyć do poprawienia mojej szybkości i - tym samym - zwiększyć moje szanse na wymarzone zejście w Łodzi poniżej 3:15.

Jednak wczoraj podczas wieczornego treningu na Agrykoli nie pracowałem nad szybkością. A to dlatego, że po sprawnej dziesiątce w środę, coś zaczęło mnie nieprzyjemnie ćmić w kolanie. Dmuchając na zimne i mając na uwadze niedzielny start w półmaratonie w Pabianicach, postanowiłem więc zrezygnować z biegania po twardych trotuarach warszawskiego Powiśla i moją "dyszkę na czwartek" zaliczyć właśnie na bieżni. Tym samym, pomijając kilometr dobiegu i drugi kilometr na koniec, zrobiłem wczoraj po tartanie równe 8000 metrów, z których każdy tysiąc pokonywałem niemalże dokładnie w 4 minuty i 30 sekund. Wiem to, bo ostatnio często biegam z pożyczonym od mojej najdroższej biegaczki żółtym tomtomem, który w bardzo sprawny sposób sprowadza moje kroki do liczb. I tak, kiedy oglądałem po bieganiu wykres z odbytego treningu, bardzo się ucieszyłem widząc, że każde z 20 okrążeń bieżni pokonywałem w bardzo regularnym tempie, w efekcie uzyskując raptem kilka kilkusekundowych odchyleń od stałej prędkości 4'30'' na kilometr. To dobry prognostyk przed nadchodzącymi zawodami, gdzie regularność będzie na wagę złota.

Mimo że pierwszy dzień wiosny formalnie nadszedł dopiero dziś, ja widziałem ją na agrykolskiej bieżni już wczoraj. Widziałem wiosnę w strojach i w nastrojach biegaczy, dało się też ją dostrzec w ich frekwencji. Dawno nie było bowiem na Agrykoli tak gwarno, tłumnie i wesoło. Po tartanie hasali sprinterzy i maruderzy, indywidualiści i biegacze w grupie, kobiety i faceci, starzy i młodzi. Większość z nich zostawiła przy tym czapki, buffy i długie rajtuzy głęboko w szafie i wybrała się na czwartkowy trening już w wiosennej odsłonie. Przeważały więc krótkie spodenki i nie uwięzione przez czepki z lycry bujne czupryny, a co poniektórzy trenowali nawet w krótkim rękawku. Na większości twarzy widniał przy tym szeroki uśmiech, a ci którzy biegali w towarzystwie, nie przestawali nadawać. I tylko kiedy mijałem kolejną biegnącą ławą grupkę rozmawiającą o tętnie, wynikach i startowych planach cieszyłem się, że akurat wczoraj nie musiałem z nikim o bieganiu gadać, a mogłem po prostu biec przed siebie i nie mówić ani nie myśleć absolutnie o niczym...  
 

czwartek, 20 marca 2014

21, 10, 42

Swoimi dwiema najnowszymi decyzjami igram z ogniem - wiem o tym. Wczoraj postanowiłem bowiem pójść tej wiosny na całość i zagrać z moim bieganiem va banque. A mianowicie, do maratonu 13 kwietnia w Łodzi dorzuciłem półmaraton w Pabianicach w najbliższą niedzielę, a na przekąskę pomiędzy tymi dwoma smakowitymi daniami dorzuciłem jeszcze raszyńską "dychę" 6 kwietnia - równo tydzień przed królewskim dystansem. Żeby było ciekawiej, wszystkie te biegi chcę potraktować najpoważniej jak się da i - przy pomyślnych wiatrach - na każdym powalczyć o dawno nieśrubowaną życiówkę.

Mam świadomość, że mój najnowszy pomysł wygląda dość ambitnie, żeby nie powiedzieć, że bije z niego brak pokory, ale po prostu czuję, że chcę zawalczyć tej wiosny o uliczną pełną pulę. Później - oczywiście jeśli dotrę do mety w Atlas Arenie w jednym kawałku - przyjdzie czas na góry i o bieganiu po płaskim na jakiś czas zamierzam zapomnieć. Jednak - wracając do tu i teraz - zanim podjąłem ostateczną decyzję o planach na najbliższy czas, skonsultowałem ten odważny cykl startów z biegowymi autorytetami.

O półmaraton na 3 tygodnie przed pełnym dystansem zapytałem najpierw niesamowitego ultrasa Krzyśka, a później biegającego przyjaciela Rosoła. Każdy z nich ma na koncie maraton przebiegnięty poniżej trzech godzin i tysiące nabieganych kilometrów doświadczenia. Zaznaczam, że obydwie porady są absolutnie nieoficjalne i - jeśli ktokolwiek zechciałby się nimi kierować - niech robi to na własną odpowiedzialność. Krzysiek odpowiedział krótko: "Trzy tygodnie? Lepiej cztery. Cztery jest idealnie.". Po tych słowach pomyślałem, że może jednak warto odpuścić, ale do drążenia tematu przekonał mnie brak radykalnego sprzeciwu w jego głosie. Zwróciłem się więc do Run2d2, który na moje pytanie odpowiedział z kolei, że według niego 3 tygodnie są wręcz idealne i - przy rozsądnym podejściu - w zupełności wystarczą do całkowitej regeneracji przed głównym startem. O półmaraton na 3 tygodnie przed maratonem zapytałem też biegającego brata - on z kolei zdecydowanie poradził odpuszczenie "połówki" i skoncentrowanie się na tym, na czym najbardziej mi zależy. To tylko niepotrzebne ryzyko - powiedział - i może się skończyć tak, że nie pobiegniesz dobrze ani jednego ani drugiego... A zatem trzy różne osoby i trzy odmienne porady - a każda na swój sposób mądra. Jednak decyzję podjąć trzeba i tak też zrobiłem. Tym samym w niedzielę o 11 stawiam się na starcie w Pabianicach! Cel: <1h:30min.

Po radę odnośnie drugiego biegu - raszyńskiej "dychy" - udałem się natomiast do wujka Interneta. Po wpisaniu w wyszukiwarkę słów "bieg na 10 kilometrów na tydzień przed maratonem" wyskoczyły mi odnośniki do dziesiątek albo i setek dyskusji na ten temat na przeróżnych biegowych forach. Wszystkie je łączył jeden element: wielokrotnie cytowana opinia Jerzego Skarżyńskiego, który podobno uznaje, że "dycha" na 7 dni przed maratonem - nawet pobiegnięta na 100% - jest doskonałym ostatnim mocnym akcentem treningowym w przygotowaniu do biegu na 42 kilometry 195 metrów. A że nie zamierzam się kłócić z tym lekkoatletycznym guru, biorę co mówi w ciemno i 6 kwietnia melduję się w Raszynie. Jeśli uda mi się tam pobiec poniżej 40 minut, w nagrodę pójdę sobie coś kupić na przecenie w Ikea w pobliskich Jankach. Może komplet zapasowych drewnianych nóg od stołu - mogą się przydać tydzień później w Łodzi!  

wtorek, 18 marca 2014

Niepokorny Mnich

Miała być Wielka Prechyba, a jest Niepokorny Mnich. Klamka zapadła, przelew poszedł, a ja równe dwa tygodnie po asfaltowej Łodzi mam w planach wybrać się do kamienistej Szczawnicy na oficjalne otwarcie mojego biegowego sezonu górskiego!

Początkowo myślałem, że nie ma się co za bardzo spinać i zapisałem się nie na najdłuższy ze szczawnickich biegów, tylko na ten ze środka stawki - 42-kilometrową Wielką Prechybę. Jednak im szybciej zbliżała się data 26 kwietnia, a każdy kolejny dzień wstawał coraz wcześniej, ja coraz częściej myślałem o przeniesieniu się z listy startowej Wielkiej Prechyby na ponad dwa razy dłuższego Niepokornego Mnicha.  

Wydawało mi się bowiem dość głupie poświęcać się i jechać 400 kilometrów na południe, a przegapić to co w biegach ultra najpiękniejsze. Bo w przeciwieństwie do Wielkiej Prechyby, która startuje o 9 rano, Niepokorny Mnich rozpoczyna się jeszcze przed wschodem słońca, raptem cztery godziny po północy. Kto nigdy tego nie doświadczył, ten nie zrozumie, jak niezwykłym przeżyciem jest wsłuchiwanie się pośród mroku w wystrzał startera, gdy wszechobecna cisza nie pozwala jego echu przeminąć. Naprawdę trudne do opisania jest również wrażenie, kiedy kilka setek ludzi rozpala swoje czołówki, by zaraz potem nadać swoim krokom zwarty rytm, a ich terenowe buty zaczynają wybrzmiewać o asfalt swoją ciężką melodię. Jednak to co w porannych startach kocham najbardziej to magia budzącego się do życia dnia, którego nagle staję się częścią. Szkoda byłoby opuścić to wszystko i obudzić się o 7 ze świadomością, że "niepokorni" są w tej chwili już na jakimś 30 kilometrze trasy, gdzieś pośród wiosennych połonin Słowacji, a ja dopiero wygrzebuję się ze śpiwora...

Drugą istotną przyczyną, dla której stałem się "przeszczepem" jest to, że zarówno mój rzeźnicki partner jak i biegający brat (też zresztą rzeźnicki) w końcu również wybrali najdłuższą trasę, szkoda więc byłoby nie dać sobie szansy na przebiegnięcie przynajmniej jakiejś jej części ramię w ramię. Ponadto w Niepokornym Mnichu startuje jeszcze kilka innych znajomych twarzy. A zatem względy towarzyskie były - wspólnie z estetycznymi - główną przyczyną, dla której Wielką Prechybę pozostawiłem innym, a sam szykuję się na obiegnięcie polsko-słowackiego pogranicza w najdłuższej odsłonie.

Biegi Górskie w Szczawnicy, oprócz tego, że odbywają się w absolutnie fenomenalnym otoczeniu, mają inną ogromną zaletę. 10 złotych z każdej opłaty startowej (5 zł w przypadku najkrótszego z trzech biegów) jest przeznaczone na Fundację Rak'n'Roll. Moja "dyszka" na pewno nie pozwoli nikomu wygrać życia (jak głosi hasło przewodnie Fundacji), ale jeśli choć trochę komuś pomoże, to jest to dla mnie jeszcze jeden doskonały powód, żeby w Szczawnicy być, biec i zachęcić Was, żebyście zrobili to samo!

fot. maratonszczawnica.pl   

poniedziałek, 17 marca 2014

Łap wiatr

Bieganie w Falenicy miało być największą atrakcją weekendu. Ale nie było. Była nią niedzielna wizyta w Łapach u najsympatyczniejszego biegacza na świecie - Darka.

Gdybym miał podsumować wczorajszy dzień jednym zdaniem, brzmiałoby ono tak: "ból w nogach, wiatr w Łapach". A to dlatego, że: po pierwsze, takiego wiatru, jaki wiał nam w twarz podczas przebieżki po podlaskiej ziemi, nie pamiętam od czasu, gdy kiedyś na Śniardwach biały szkwał niemalże utopił pewną małą łódkę, a jeszcze mniejszego mnie - siedzącego w kajucie - razem z nią.

Po drugie zaś szybko okazało się, że biegowa wycieczka dookoła rozlewiska Narwii stanęła pod znakiem obolałych nóg mojego biegającego brata, a zarazem świeżo upieczonego uczestnika Ultramaratonu Karkonowskiego. No ale jakże mogło być inaczej, jeśli po przebiegnięciu ponad 50 kilometrów po górach w zeszłą sobotę, przez cały poprzedni tydzień nie oszczędzał się ani przez minutę, a na koniec dał nam się jeszcze namówić na kolejne 23 tysiące metrów po asfaltowych drogach białostocczyzny?

    

Było więc sporo bólu i jeszcze więcej poświęcenia, ale dla równowagi zdarzały się też chwile przerwy i liczne momenty wytchnienia. Nie potrzebował ich natomiast drugi z towarzyszących nam karkonoskich ultramaratończyków - pies Eto, zwany psemkomandosem - który sprawiał wrażenie być na dokładnie przeciwstawnym biegunie formy. Gdy patrzyliśmy na niego, jak co jakiś czas sprintem wyrywał do przodu, by zaraz potem jeszcze szybciej do nas wrócić, byliśmy zgodni, że Eto znajduje się właśnie w fazie superkompensacji!

fot. Filip Bojko   

I tak, podczas gdy my pokonaliśmy w sumie trochę ponad 23 kilometry, on do swojego licznika dorzucił pewnie jeszcze kilka. A zrobił to z taką łatwością, jakby chodziło o jedno leniwe merdnięcie ogonem. W tym miejscu muszę dodatkowo oddać to, że oprócz bycia bardzo wysportowanym, jest bardzo subordynowanym psem. A to ważne na podlaskich drogach, na których ma się wrażenie, że zwalnianie na widok pieszego jest surowo zabronione. W tych okolicznościach karność psakomandosa okazała się bezcenna i uratowała nas przed uskakiwaniem do rowu wraz z każdym nadjeżdżającym z przeciwka samochodem.

Trasa, którą zaproponował nam wczoraj Darek obiektywnie może nie była nazbyt spektakularna, jednak dla mnie Podlasie pozostaje niezachwianie przepiękne. Te jego przydrożne drewniane domy z bali przesiąkniętymi olejem i obdrapanymi oknami, których biel znak czasu pokrył już szarością. Te rozlewiska Narwii i jej dopływów tworzące nagle, w środku pola, urokliwe jeziorka. Te bujne iglaste lasy, sobie tylko znanym sposobem wyrastające dumnie z wydawałoby się lichej, piaskowej gleby. No i te krowy leniwie rozglądające się po niekończących się pastwiskach w poszukiwaniu co bardziej smakowitych kępek trawy. A wszystko to spowite wszechobecnym wiatrem, który raz szumi, raz wyje a raz dudni, ale wiać nie przestaje. 
Darek, czy tu zawsze tak daje? - zapytaliśmy w którymś momencie zmęczeni zmaganiem się, nie dość, że ze zmęczeniem, to jeszcze z nieprzychylnym czołowym wichrem. Przeważnie - odpowiedział ze spokojem Darek - tylko, że latem wiatr jest cieplejszy. Po czym lekko się uśmiechnął i odrobinę przyśpieszył. A my razem z nim zostawiając za plecami miejscowość Kuraż i kąpielisko na Narwii, w którym dopiero co zdążył się wypluskać Eto.



Do Łap wróciliśmy po 2 i pół godzinie spokojnego biegu, podczas którego, oprócz wiatru, wciąż towarzyszyła nam rozmowa, snucie planów na kolejne starty, opowieści o tych, które są już za nami i o tych, które na razie pozostają w sferze marzeń. To była dobra niedziela... Dzięki chłopaki!

fot. Filip Bojko 

sobota, 15 marca 2014

Falenica 2013/2014 - podsumowanie

No i się skończyło rumakowanie po wydmie. To była moja pierwsza Falenica, ale na pewno nie ostatnia. Już teraz nie mogę się doczekać, aż w grudniu znów stanę na starcie i wraz z całą ferajną ponownie ruszymy po kolejne zdobyte metry, urwane sekundy i upragnione chwile nieopisanej satysfakcji.

© Nola Szule
 
Sześć falenickich startów było dla mnie jak "szóstka" niechcący trafiona w biegowym totolotku. W każdym z nich rytm moich kroków wyznaczała intuicja, a cyfry, które pojawiały się na świetlnej tablicy, za każdym razem gdy wbiegałem na linię mety, to była istna gra na "chybił-trafił". Nigdy nie mogłem być pewny, czy pobiegłem lepiej czy gorzej niż poprzednim razem. Tylko radość była łatwa do przewidzenia - za każdym razem równie duża, szczera i nieokiełznana...

© Nola Szule
 
Dzisiejsze zawody były dla mnie najtrudniejsze ze wszystkich - a to dlatego, że miałem wobec siebie i swojej formy duże oczekiwania, za to warunki i trasa do najłatwiejszych nie należały. Od początku chciałem się bić o życiówkę, w związku z czym ruszyłem zdecydowanie żwawiej niż zwykle i pod pierwsze wzniesienie gnałem nawet przez chwilę z najlepszymi jak z równymi. Pierwsze okrążenie zrobiłem więc naprawdę szybko, ale jeszcze szybciej przekonałem się, że to nie był ani mój dzień ani moje wymarzone okoliczności do walki o indywidualne rekordy.

© Nola Szule
 
Myślę, że w osiągnięciu zamierzonego rezultatu, czyli zejściu poniżej 42 minut przeszkodziły mi dwa elementy: jednego z nich dziś mi zabrakło, drugiego z kolei było w Falenicy aż nadto. Zacznę od tego, czego nie miałem, a mianowicie mocy - pomimo, że czułem się silny i podbiegi pokonywałem w tempie dotychczas nieosiągalnym, brakowało mi "nośności" na zbiegach i na płaskim. Byłem lekko ociężały i kompletnie utraciłem swoje największe argumenty z poprzednich edycji, kiedy to lecąc w dół mijałem dosłownie wszystkich, a po równym, w najgorszym wypadku, nie odstawałem od pozostałych uczestników. Za to dziś to inni mijali mnie.

© Nola Szule
 
Drugi element, który nie pozwolił mi rozwinąć skrzydeł to piach. Było go dziś na wydmie jakby więcej, a na dodatek wydawał się bardziej kopny i grząski niż zazwyczaj. Chyba tylko podczas pierwszej edycji warunki były porównywalne z dzisiejszymi. Mnie w każdym razie piaszczyste łachy dzisiaj zatrzymały i nie pozwoliły biec tak szybko, jak wymyśliłem to sobie przed startem.

© Nola Szule
 
Rezultat 43:03 sprawia, że szósty bieg w Falenicy był zarazem pierwszym, na którym nie poprawiłem swojego najlepszego czasu, ale nie mam o to do siebie pretensji - dałem bowiem dzisiaj z siebie sto procent i absolutnie nie było mnie stać na pobiegnięcie ani o jedną setną sekundy szybciej. Swoją drogą ciekaw jestem, jak wielu uczestników poprawiło swoje życiówki, ale stawiam, że jednak nie ja jeden musiałem dzisiaj przełknąć gorycz zawiedzionych oczekiwań. Na szczęście, przynajmniej w moim przypadku, gorycz ta szybko została osłodzona przez magiczne eliksiry Sport Guru - w tym miejscu musi się pojawić tradycyjne DZIĘKI za to, że chciało się Wam stać w deszczu, w śniegu i na mrozie i grzać biegaczom swoją najsmaczniejszą na świecie herbatę i niewiele jej ustępujący izotonik!

© Nola Szule
 
A zatem to już koniec. Aż do grudnia nie będzie ani napojów od Guru, ani gromkiego odliczania sekund do startu ani serdecznych uścisków ze współzawodnikami na mecie. Ale żeby jeszcze przez chwilę popławić się w cudownej atmosferze falenickiej wydmy, postanowiłem zrobić subiektywne podsumowanie mojego udziału w Zimowych Biegach Górskich 2013/2014  i związanych z nim wrażeń:
 
Trasa
 
Z uwagi na to, że podczas każdego startu na 10 kilometrów tradycyjną pętlę po wydmie pokonuje się trzykrotnie, łatwo policzyć, że w czasie trwania całego cyklu trzeba ją przebiec osiemnaście razy. Niby dużo, ale nie na tyle, żeby mogła się znudzić. Jest bowiem na tyle różnorodna i męcząca, że przy każdym kolejnym okrążeniu ma się wrażenie, jakby pokonywało się ją po raz pierwszy. Na jedną pętlę składa się 7 podbiegów i 7 zbiegów, czyli po 21 na edycję. A zatem w przekroju całego cyklu zalicza się 126 podbiegów i 126 zbiegów, dacie wiarę?
 
Atmosfera
 
Pomimo że na kilku biegach frekwencja zdecydowanie przekroczyła zdolności absorpcyjne ścieżki, na szczęście na wydmie obyło się bez ekscesów. A to dlatego, że Falenica wciąż jest kameralnym biegiem, który może i nie oferuje technologicznych fajerwerków, ale za to daje uczestnikom wyjątkowe poczucie wspólnoty i rodzinnego podejścia do biegania. Ja sam, gdybym miał wybierać pomiędzy wprowadzeniem elektronicznego pomiaru czasu i innych udogodnień, a zachowaniem niezwykłego charakteru Falenicy w obecnej formie, zdecydowanie postawiłbym na to drugie. No chyba, że udałoby się obie te rzeczy pogodzić...
 
Postęp
 
Co prawda ostatni bieg okazał się końcem mojej passy wciąż poprawianych rezultatów, ale w niczym nie zmienia to faktu, że bieganie w Falenicy, oprócz tego, że przyjemnością, było dla mnie doskonałym treningiem i przygotowaniem do sezonu w górach. Po zaliczeniu całego cyklu czuję się silniejszy, mocniejszy i bardziej świadomy swoich ograniczeń. Dlatego uważam, że sześć falenickich rund zdecydowanie wprowadziło moje bieganie na wyższy poziom, za co jestem szczególnie wdzięczy organizatorom. Bo gdyby nie oni, pewnie nigdy nie dowiedziałbym się, że taki kawał pięknych gór mamy tuż pod Warszawą!   
 
Znajome twarze
 
W Falenicy w zdecydowanej większości przewijają się wciąż te same twarze. Wiele z nich widziałem wielokrotnie i gdybym teraz spotkał je na ulicy, mógłbym mieć problem z powstrzymaniem się przed rzuceniem się ich posiadaczom na szyję i przywitaniem jak najlepszych przyjaciół. Mogłoby to być zabawne, bo przecież wciąż znamy się tylko z widzenia...
Natomiast dwie z nich stały mi się dzięki Falenicy szczególnie bliskie. Z Tomkiem vel Gibonem w większości przypadków startowaliśmy ramię w ramię i tylko traf decydował, kto danego dnia był szybszy. W efekcie raz pierwszy przybiegał on, a raz ja. To zdecydowanie najbardziej pozytywna biegowa rywalizacja, jakiej doświadczyłem w życiu. Dzięki Gibon!

© Nola Szule
 
Z Nolą natomiast nie rywalizowałem bezpośrednio, ale nieustająco patrzyłem na nią z podziwem i stale dopingowałem obserwując, jak dzielnie zmaga się z falenickimi pagórkami. Nola, szczery szacunek! No i dzięki za piękne zdjęcia!
 
Twarze z Internetu
 
Dzięki Falenicy bliższe stały mi się również cztery twarze, które - jak się okazało - mają swoje "przedłużenie" w Internecie. Oprócz tego, że biegają, to o bieganiu piszą i bieganiem zarażają. Za ich sprawą odkryłem, że bieganie w Internecie ma swoje drugie, nie mniej ciekawe oblicze:
Biegacz Krasus: http://www.biecdalej.pl/  
Biegacz Mikołaj: http://mikolajbiega.blogspot.com/ (powodzenia w Lizbonie!)
i, na koniec, mój absolutny faworyt:
Biegacz Norbullo: https://www.facebook.com/biegowo (powodzenia w walce z kontuzją!)
 
Soundtrack na trasę do Falenicy
 
Ten utwór za każdym razem na trasie do Falenicy leciał jako pierwszy, często z włączoną funkcją "repeat", jeszcze częściej niemalże rozsadzając wysłużone głośniki w mojej poczciwej hondzie. "Getaway" napędzał mnie tak, że mając go w pamięci, pierwsze okrążenie robiłem jak na dopingu!
 
 
 
Soundtrack na trasie z Falenicy
 
Gdy wracając z biegu puszczałem z kolei ten kawałek, wyobrażałem sobie, że nagle przenoszę się z Falenicy w rozgwieżdżoną beskidzką noc i gnam przed siebie po odkrytych połoninach nie zważając na to, że na niebie już dawno zagościł księżyc. A od 2 minuty odpływałem już totalnie...

 

Buty

Nie byłoby takiej frajdy i takich wyników w Falenicy, gdyby nie nieocenione wsparcie moich butów. Cały cykl przebiegałem w ukochanych - czy to aby nie wariactwo pisać tak o butach? - minimusach. Podczas sześciu edycji dzielnie prowadziły one moje stopy po piachu, błocie, korzeniach, śniegu i lodzie, i muszę powiedzieć, że spisały się fantastycznie. Czy to na podbiegach czy na zbiegach zawsze trzymały poziom, dzięki czemu ja mogłem trzymać pion.
 
Minimusy to obuwie całkowicie pozbawione amortyzacji, tak więc dystans 10 kilometrów teoretycznie mógłby spowodować jakieś kłopoty. Jednak w moim przypadku ani razu nie pojawił się ani ból w stawach, ani żaden inny rodzaj dyskomfortu. To pewnie w równej mierze zasługa butów, co tego, że falenicka trasa jest bardzo miękka, ale fakt jest faktem i żadnej kontuzji się w minimusach nie nabawiłem.
 
Każdemu, kto chciałby spróbować minimalistycznego doświadczenia, szczerze polecam ten model ponieważ jest on niezwykle przyjazny biegaczowi a zarazem bardzo wytrzymały. Ja biegam w moich już półtora roku (z półroczną przerwą na kontuzję), a buty po umyciu (co za często im się nie zdarza) wyglądają jak nowe.
 
Na jedno tylko trzeba przed okutaniem minimusów uważać, a mianowicie na wagę. Zdecydowanie odradzam je cięższym biegaczom - pomimo całego mojego uwielbienia dla tego modelu, mam świadomość, że przeciążenia jakich doświadczają w nich stopy i nogi są znacznie większe niż w bardziej obudowanych butach. Dlatego przed ich przywdzianiem warto się upewnić, że jest się bliżej dolnej granicy swojej optymalnej wagi niż górnej!
 
                  

Falenico, będę tęsknił i już teraz obiecuję, że nie raz odwiedzę Cię incognito. Do zobaczenia!

© Nola Szule

piątek, 14 marca 2014

"13" trzynastego

Nie biegałem od niedzieli. Co prawda poniedziałkowe i wtorkowe wolne było zamierzone - moje nogi potrzebowały chwili na regenerację po intensywnym weekendzie - ale już na środę planowałem normalny trening. Jednak skutecznie "wyleczyły" mnie z niego zabójcze zakwasy, jakie czułem po wtorkowym crossficie dosłownie w całym ciele. Najbardziej odczuwałem pachwiny, które - dochodzę do tego wniosku z każdym kolejnym przysiadem - są zdecydowanie moją piętą achillesową i mam w nich wyjątkowo ograniczony zakres ruchu. Ale równie mocno dawały o sobie znać zbolałe uda i nieprzyzwyczajona do wyciskania ciężarów obręcz barkowa. 
Jeszcze wczoraj było niewiele lepiej i rano wciąż myślałem, że czwartek będzie z biegowej perspektywy kolejnym straconym dniem. Na szczęście cały dzień odpoczynku i rowerowa rozgrzewka na trasie do i z pracy sprawiły, że wieczorem poczułem się znacznie lepiej, a nogi aż rwały się do wyfrunięcia z domu.

Wybiegłem spokojnie z jasno założonym planem: jeśli będę się czuł niewyraźnie, zrobię 10 kilometrów w spokojnym tempie, jeśli poczuję moc, zrobię po prostu 1 godzinę ciągłego biegu - pomyślałem, że przy najgorszym scenariuszu powinienem wtedy dobić do 12 kilometrów, a przy najlepszym - do 14. Koniec końców zdecydowałem się na opcję jednogodzinną, a odległość jaka wyszła, ostatecznie uplasowała się dokładnie w połowie skali przewidywań. Tym samym 13 marca przebiegłem 13 kilometrów, po drodze zaliczając 3 podbiegi i mijając chyba ze 130 biegaczy. Choć jeśli mam być szczery, szczęśliwą "13" osiągnąłem nie w godzinę, a w godzinę i trzy minuty. Dla nie biegacza to żadna różnica, dla biegacza - wiadomo... No i warto zaznaczyć, że zupełnie niechcący wyszedł mi trening fachowo opisywany jako "bieg z narastającą prędkością" - zacząłem bowiem od tempa powyżej 5 minut na pierwszym kilometrze, by - zachowując stałą i równomierną tendencję spadkową - na ostatnim zejść do 4:16. To lubię!

Jednak pomimo ogromnego entuzjazmu, jakim jestem naładowany, jednocześnie czuję w sobie pewnego rodzaju konflikt biegowych interesów. Z jednej strony zachwyciłem się crossfitem, a wszystkie treningi biegowe najchętniej spędzałbym na górce Kazurce albo w lesie, ale z drugiej, wiem, że przed maratonem powinienem postawić na zupełnie inny rodzaj ćwiczeń. Dlatego postaram się ze wszystkich sił zmobilizować i od przyszłego tygodnia robić zdecydowanie więcej treningów szybkościowych i wydolnościowych, a mniej tych stricte siłowych. Może też warto przez kilka nadchodzących tygodni powstawać godzinę wcześniej i zwiększyć objętość mojego biegania? Tym bardziej, że niewykluczone, że łódzki maraton będzie moim jedynym startem ulicznym na tym dystansie w tym roku. Taka odrobina dodatkowej samodyscypliny i poświęcenia na pewno się przyda. Jasne że mogę odpuścić i pobiec w łódce bazując na tym przygotowaniu, które udało mi się wypracować do tej pory, jednak wiem, że nagroda w postaci radości po osiągniętym celu jest zbyt cenna, żeby dopuszczać ryzyko utracenia jej na własne życzenie. Jeśli się nie uda, ale będę miał przekonanie, że zrobiłem wszystko, żeby się udało - nie będę miał do siebie pretensji, ale głupio by było zaprzepaścić tyle wysiłku po to, żeby na ostatnim wirażu miało zabraknąć mi sił... Tak więc nie ma co pajacować i trzeba ten ostatni miesiąc przepracować najrzetelniej, jak tylko się da!          

***

Do kin wchodzi właśnie film "Witaj w klubie". W zeszłym tygodniu miałem okazję oglądać jego pokaz przedpremierowy i byłem nim szczerze zachwycony. Fantastyczne kreacje aktorskie, skromna forma, bogata treść, rozebrany do rosołu Teksas lat 80', no i fantastyczny duet Mccounaughey + Leto - istny dowód na to, jak znakomicie potrafią się uzupełniać dwie skrajności. Do tego świetnie zdjęcia, przyjemna ścieżka dźwiękowa i absolutnie urzekająca tragikomiczność losów głównych bohaterów - wszystko to sprawia, że wizytę w klubie Dallas Buyers polecam wszystkim miłośnikom dobrego kina, nie tylko biegającym! 

środa, 12 marca 2014

Fit as F***

Dziś nareszcie dowiedziałem się, co oznacza dobrze mi znane z dzieciństwa, ale nigdy do końca nie rozpoznane, określenie "fafarafa". "Ale z niego fafarafa", "Nie bądź taki fafarafa" - w taki sposób mówiło się w dawnych czasach (a może mówi się dalej?) o kozaku, ważniaku. Wołano tak na przykład na szychę osiedlowego towarzystwa, tego, który najlepiej się bił, miał najlepsze gadane, albo potrafił zrobić najwięcej podciągnięć na poprzeczce bramki do piłki nożnej... 

Nigdy nie wiedziałem, skąd ów tajemniczy fafarafa się wziął. Aż do dzisiaj, kiedy przeżyłem najprawdziwsze olśnienie. Czytając relację biegającego brata z Ultramaratonu Karokonoskiego dowiedziałem się zupełnym przypadkiem, że fafarafa to nikt inny jak...crossfiter. A skąd taki pomysł? A stąd, że crossfiterzy sami o sobie mówią często "fit as fuck", w wolnym tłumaczeniu: kurewsko wyćwiczeni, w skrócie: FAF. A od faf do fafarafa już naprawdę niedaleko, prawda?

Ja, po czterech treningach, jestem ze swoim crossfitem pewnie gdzieś w połowie pierwszego "f" i do miana prawdziwego fafarafa jeszcze mi daleko, ale się staram. Wczoraj na przykład uczyłem się latać na drążku, robić kaczy kuper ze sztangą nad głową, a na koniec wypychać w górę dziesiątki razy piętnastokilogramowy ciężarowy talerz robiąc jednocześnie przysiady. A w przerwach zbiegać i wbiegać po schodach. Mówię wam, istne pozytywne szaleństwo!

© Filip Bojko

Po pierwszym miesiącu mojej znajomości z crossfitem mogę śmiało powiedzieć, że zakochałem się w tej formie ruchu na zabój. Po każdym treningu czuję się bowiem, jakbym na chwilę wrócił do tych niezwykłych lat życia, kiedy przez całe, spędzane w górach, wakacje mogłem na zmianę rąbać drewno na opał, wozić ze strumienia wielkie, ciężkie kamienie do utwardzania terenu, albo wkopywać w ziemię setki metrów ogrodzenia dla koni. Crossfit jest dla mnie jak łyk świeżego powietrza w gęstwinie miejskich obowiązków, jak chwilowy powrót do beztroskiej przeszłości, jak nagła przemiana z dorosłego mężczyzny w małego chłopca...

Ale ma też crossfit jedną podstawową wadę - nie mogę przez niego biegać. Może nie, że nie mogę zupełnie, ale na pewno nie tyle, ile bym chciał. A wynika to z tego, że każdy trening daje mi tak popalić, że muszę po nim dobrych kilka dni dochodzić do siebie. A żeby było śmieszniej, za każdym razem, kiedy zakwasy w danej partii mięśni ustąpią, okazuje się, że kolejne ćwiczenie uruchamia następną zastaną partię ciała i, gdy wydaje mi się, że gorzej być już nie może, okazuje się, że jednak może... 

Jedynym pocieszeniem pozostaje to, że podobno po około dwóch miesiącach ćwiczeń limit miejsc do zakwaszenia się wyczerpuje i godzenie crossfitu z bieganiem zaczyna być możliwe. Jednak w moim przypadku te dwa miesiące mijają akurat w dniu maratońskiej próby, także chyba będę zmuszony na jakiś czas porzucić marzenia o zostaniu crossfitowym fafarafa i na kilka tygodni skupić się tylko na bieganiu!     

wtorek, 11 marca 2014

4 biegi moich marzeń

Wiele się odbywa różnych biegów na całym świecie i są wśród nich zapewne piękniejsze, trudniejsze i ciekawsze niż te, które wybrałem, ale z jakichś powodów jeśli miałbym wskazać tu i teraz cztery, w których chciałbym wystartować najbardziej, lista moich marzeń wyglądałaby tak:

Chianti Maraton

Najmniej egzotyczny w zestawieniu. Z Warszawy do Sieny można na upartego dojechać samochodem w 16 godzin, a z południowej i zachodniej Polski nawet szybciej. Dlaczego więc go tu umieściłem? Ano dlatego, że dość dobrze znam okolice, którymi wiedzie jego trasa i jest to jeden z najbardziej urokliwych ze znanych mi zakątków Europy. Region Chianti to bowiem nie tylko smaczne wina, ale i przepiękne krajobrazy, z sięgającymi horyzontu plantacjami winorośli, obłędnymi gajami oliwnymi, dostojnymi cyprysami porastającymi pobocza białych, szutrowych dróg i piękne kamienne budowle często pamiętające jeszcze czasy Średniowiecza. Miałem kiedyś okazję zjeździć okolice Sieny na rowerze, ale myślę, że wzgórza Chianti są jednak najpiękniejsze, kiedy ogląda się je w biegu. Dlatego jeśli tylko będzie mi kiedyś dane być w październiku w tamtych okolicach, na pewno nie odpuszczę Ecomaratona del Chianti!

http://www.ecomaratonadelchianti.it/

©ouritaly.com


Canadian Death Race

Pierwszy z dwóch biegów z mojej listy odbywających się w Ameryce Północnej. Kanadyjski Wyścig Śmierci - jak sama nazwa wskazuje - do łatwych nie należy. Jego trasa prowadzi po najdzikszych zakątkach Gór Skalistych, a jego uczestnicy nie dość, że mają do pokonania 125 kilometrów jeśli chodzi o odległość, to muszą się jeszcze zmierzyć z ponad 5 kilometrami przewyższeń. Z naturalnych przeszkód organizatorzy gwarantują liczne przełęcze, strome zbocza, rwące, górskie rzeki, upał w dzień i chłód w nocy. A najwięksi szczęściarze, lub też pechowcy, w zależności od perspektywy, mogą mieć na Canadian Death Race okazję do spotkania oko w oko z wilkiem lub misiem. A to dodatkowo świetna okazja do poćwiczenia sprintów na pochyłym terenie. Canadian Death Race odbywa się w sierpniu w miejscowości Grande Cache w kanadyjskiej prowincji Alberta, a wpisowe kosztuje drobne 350 $ od osoby.

http://www.canadiandeathrace.com/

©trainharder.com


San Francisco Gore-Tex 50 Mile

Na kolejne zawody musimy udać się równe 1500 mil na południe, do najbardziej europejskiego z amerykańskich miast - San Francisco. Na szczęście biec będziemy tu trzydziestokrotnie krócej niż jechać, bo całkowity dystans do pokonania wynosi "tylko" 50 mil. Przy tym na pokonanie trudnej acz przepięknej trasy w sercu Kalifornii będziemy mieli raptem 14 godzin, więc naprawdę trzeba uważać, żeby cudowne widoki nie wciągnęły nas za bardzo, i nie spowodowały, że nie zmieścimy się w limicie. Okolice San Francisco to, wspólnie z miejscowością Cannon Beach w Oregonie, zdecydowanie najpiękniejsze miejsce, jakie miałem okazję zwiedzić podczas podróży po zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. A zatem gdybym tylko mógł, już teraz zapisałbym się na "mikołajkowy", bo odbywający się 6 grudnia, Gore-Tex 50 Mile.   

http://www.thenorthface.com/en_US/endurance-challenge/san-francisco-championship/?stop_mobi=yes 

©joshuadinen.blogspot.com


Maraton Naftowy

Marzenie o uczestnictwie w ostatnim z czterech biegów z mojej listy jest paradoksalnie najtrudniejsze do zrealizowania. A to dlatego, że te kameralne zawody odbyły się tylko jeden jedyny raz i...słuch po nich zaginął. Miałem to szczęście, że w maju 2012 roku dane było mi się stawić na starcie w Gorlicach w Beskidzie Niskim i wraz z niewiele ponad stu śmiałkami ruszyć przez pagórki i góry Beskidu Niskiego ku mecie w Wysowej. Jednak wielu z moich znajomych i przyjaciół, którzy chcieli wystartować w kolejnych edycjach Maratonu Naftowego, niestety musiało obejść się smakiem. 
Po - moim zdaniem - wielce udanym debiucie organizatorzy zawiesili bowiem imprezę i, tłumacząc się brakiem zainteresowania sponsorów, postawili na krótsze, w pełni miejskie biegi. Wielka to szkoda, bo wiodący przez tradycyjne beskidzkie wsie i mieściny maraton był według mnie prawdziwą perełką na mapie polskich biegów. Urzekła mnie jego kameralna atmosfera, bezpretensjonalność i - przede wszystkim - dzika przyroda i unikalna architektura mijanych miejsc. Dlatego mam nadzieję, że nawet jeśli nie w tym roku, to za rok lub dwa Maraton Naftowy odżyje i znów będziemy mogli ścigać się po malowniczych drogach i bezdrożach Małopolski.       


©weekendnaftowy.pl

poniedziałek, 10 marca 2014

Mt. Kazurka

Za mną piękna biegowa niedziela. Miałem co prawda spore wątpliwości, czy to aby dobry pomysł, żeby dzień po półmaratońskiej próbie znów wskakiwać na najwyższe biegowe obroty, ale koniec końców ambicja pokonała ostrożność i równo 21 godzin po ukończeniu testowych 21 kilometrów stałem u stóp ursynowskiej górki Kazurki z zamiarem zrobienia solidnego siłowego treningu.

Jak już kiedyś wspominałem, kazurkowe boje traktujemy z moim biegowym partnerem jako doskonałe przetarcie przed czerwcowym Biegiem Rzeźnika. Dlatego jak często tylko się da, umawiamy się na wspólną sesję po zboczach ursynowskiej Czomolungmy licząc na to, że wytrenujemy się na niej na tyle dobrze, że za niewiele ponad 3 miesiące to my pokonamy bieszczadzką trasę a nie ona nas.   

Bieganie po Kazurce wymaga: po pierwsze, bardzo dobrej kondycji, po drugie, dość mocnych nóg, a po trzecie - najważniejsze - psychiki na poziomie niemalże wysokogórskiego wspinacza. Kazurka bowiem to już nie przyjemne bieganie po płaskim, gdzie każdy krok jest najczystszą przyjemnością, Kazurka to mordercze podbiegi, trudne, techniczne zbiegi i - choć niepozorne - to skrajnie wykańczające muldy na szczycie. Bieganie po Kazurce to gwarancja braku tchu, tętna na poziomie nierzadko 200 uderzeń na minutę, bólu łydek i napęczniałych ud, które czujesz, jakby miały ci zaraz eksplodować.

Ale Kazurka to również pasja, ambicja i narkotyczna przyjemność. Każda pętla liczy dwa podbiegi, dwa zbiegi i jeden trawers przez grzbiet wzniesienia, który pokryty jest grzebieniem większych i mniejszych muld tworzących ekstremalny tor rowerowy. Przyjemna (jeśli można w ogóle mówić o jakiejkolwiek przyjemności) jest tylko pierwsza z nich, zaś każda kolejna to już po prostu najczystsza walka o przetrwanie. 

Zaskakujące jest to, jak bardzo zróżnicowane szlaki można odnaleźć na tak niewielkiej przestrzeni. Prowadzeni przez lidera naszego dwuosobowego zespołu możemy wspiąć się na Kazurkę albo prostym, stromym zboczem, albo łagodnym - choć sporo dłuższym - lejem, albo też prowadzącym zakosami wyżłobionym głęboko w ziemi torem rowerowym. Ze zbiegami jest podobnie - każdy kolejny różni się od poprzedniego, dzięki czemu naprawdę trudno się Kazurką znudzić. Nie mówiąc o tym, że przy takim poziomie wysiłku, mowa o jakimkolwiek znudzeniu jest dość abstrakcyjna.

W niedzielę - zapewne za sprawą skumulowanego wysiłku z poprzedniego dnia - już przy drugiej pętli zaczęły mnie palić uda, na dodatek czułem, że przeciążyłem kolano, do tego ciągnęła mnie pachwina i coraz ciężej było złapać mi oddech. Myślałem wtedy, że jeśli dotrwam do końca piątej serii, to będzie cud. Całe ciało i głowa jednym głosem mówiły: "STOP!". Wtem, pod koniec czwartego kółka poczułem, że wróciła mi moc, członki jakby się naoliwiły, a charczenie i stękanie znów stało się oddechem. Ciężkim bo ciężkim, ale jednak miarowym i pełnym. Postanowiłem wtedy wykorzystać wiatr w żaglach i dopłynąć na nim tak daleko, jak tylko się da. Ostatecznie dobiliśmy do szczęśliwych siedmiu pętli, a cały trening zakończyliśmy z biegającym przyjacielem (choć bardziej odpowiednie byłoby stwierdzenie: z jego plecami) długim zbiegiem ze szczytu na rozciągający się u podnóży górki Kazurki parking.

Jeszcze tylko obowiązkowe rozbieganie nabitych jak armaty nóg, rozciąganie zmęczonych ścięgien, łyk zimnego kefiru na ugaszenie pragnienia, dojrzały banan na uzupełnienie energii i już można było wracać do domu pod prysznic i na zasłużone, obfite śniadanie. I tylko odjeżdżając spojrzałem jeszcze raz na spowitą lekką mgiełką Kazurkę, która w porannym słońcu wyglądała niczym dumny szczyt z korony świata i pomyślałem, że to naprawdę duże szczęście móc pobiegać w tak wspaniałym otoczeniu i w jeszcze lepszym towarzystwie. Zdałem sobie wtedy sprawę, że może i nie jestem wielkim biegaczem, za to na pewno jestem wielkim szczęściarzem!        

niedziela, 9 marca 2014

Testowy półmaraton

Na 5 tygodni przed startem w Łodzi postanowiłem sprawdzić swoją przedmaratońską formę. Na sprawdzian wybrałem sobotni poranek i dystans 21,1 kilometra, czyli równe pół tego, co zamierzam pokonać za miesiąc z okładem.
 
Do sprawy podszedłem fachowo - obudziłem się o 7, czyli na półtorej godziny przed planowanym ruszeniem z bloków, następnie przygotowałem sobie kilka energetycznych placków owsianych z bananem, wypiłem słabą kawę, po czym na niecałą godzinę wróciłem jeszcze do łóżka "na ułożenie".
 
Wystartowałem równo o 8:30 z przekonaniem, że każdy rezultat poniżej 1 godziny i 35 minut będzie moim zwycięstwem. Miałem przy tym świadomość, że oznacza to, iż będę musiał zasuwać tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu. Oczywiście, zdarzało mi się biegać w większym tempie w zawodach na 5 czy 10 kilometrów, ale nigdy, przenigdy nie zdarzyło mi się - no może poza samymi finiszami - biegać tak szybko na dłuższych biegach. Możecie więc sobie wyobrazić, że w sobotni poranek czułem przed pierwszym krokiem lekką tremę...
 
Na szczęście z każdym pokonanych kilometrem i wraz ze wzrostem zmęczenia, poziom stresu w mojej głowie malał i prędko zamiast na walce z nim, skupiłem się na zmaganiu z dobrze znanym demonem długich dystansów, który ochoczo rozpoczął swoją dywersyjną działalność. "A może zrobić dzisiaj tylko dyszkę?", "A może odpuścić test dzisiaj i zrobić go za tydzień?", "Bolą nogi, nie dam rady" - to tylko niektóre z myśli, jakie przepychały się między sobą w mojej głowie. Ale na szczęście nie dałem im się rozkręcić za bardzo i, jak tylko czułem, że z psychiką jest gorzej, przyśpieszałem kroku, a zdradzieckie myśli momentalnie wyparowywały razem z potem.
 
Trasa mojego prywatnego półmaratonu wiodła bliżej niesprecyzowaną plątaniną ścieżek po warszawskich Łazienkach, a także  wzdłuż chodników i ulic dookoła nich. Początkowo i w samym parku i dookoła niego było zupełnie pusto, ale mniej więcej od godziny 9 alejki zaczęły wypełniać się młodymi rodzicami prowadzącymi przed sobą eleganckie dziecięce wózki, idącymi pod rękę starszymi parami oraz licznymi biegaczami. Nie wiem, czy którykolwiek z nich wyznaczył sobie tamtego dnia równie ambitne zadanie jak ja, ale tak mi to wyglądało, bo w ciągu kilkudziesięciu minut biegu, niektóre twarze minąłem kilka albo i kilkanaście razy.
 
Co dziwne, najtrudniejszym odcinkiem okazał się ten między 7 a 10 kilometrem. Najpierw spojrzawszy na pożyczony od mojej najdroższej biegaczki zegarek z tomtomem nie mogłem uwierzyć, że jestem dopiero w jednej trzeciej zaplanowanej trasy, za to później deprymowało mnie to, jak wolno płynęły zarówno kolejne minuty jak i metry.
 
Przełom nastąpił mniej więcej w połowie trasy, kiedy to przebrnąłem przez najcięższą walkę z samym sobą, a za plecami miałem już również pierwszy z dwóch planowanych długich podbiegów. Po pokonaniu wzniesienia prowadzącego wzdłuż ulicy Belwederskiej wybiegłem na długą prostą vis-a-vis Kancelarii Premiera, gdy nagle usłyszałem skierowany do mnie okrzyk: "Wyżej ręce. Naprawdę. Jestem trenerem!". Byłem cholernie zaskoczony, tym bardziej, że domniemany trener bardziej niż na lekkoatletę wyglądał mi na lekkoducha wracającego właśnie z ostro zakrapianej piątkowej imprezy. Choć w sumie, jedno nie wyklucza przecież drugiego, a na dodatek rozbrajający szczery uśmiech bijący z jego twarzy nie pozwolił mi myśleć, że ów sympatyczny jegomość mógłby mnie okłamywać. A zatem odkrzyknąłem mu donośne: "Dzięki Trenerze!" i pomknąłem dalej. Ręce trzymając oczywiście wyżej...

To niespodziewane i sympatyczne spotkanie z "trenerem" natchnęło mnie entuzjazmem, energią i mocą potrzebną do pokonania drugiej połówki dystansu. A na niej znowu to samo: alejki w Łazienkach, wąskie uliczki dookoła nich i nieliczne wiewiórki zerkające na mnie chytrym wzrokiem orzechożerców. Ale akurat one dobrze już mnie znają i wiedzą, że w kwestiach zaopatrzeniowych nie mają co na mnie liczyć - za bardzo jestem zabiegany...

Ostatecznie udało mi się przebiec testowy półmaraton w 1 godzinę 33 minut, co daje średnio 4 minuty i 25 sekund na kilometr. Byłem zachwycony! Taki wynik to zdecydowanie dobry prognostyk przed Łodzią i potwierdzenie, że moje marzenie o osiągnięciu czasu 3:15 jest całkiem realne. Jednak równocześnie mam świadomość, że nie mogę teraz spocząć na laurach, tylko dalej rzetelnie trenować przez kolejne 4 tygodnie. Dopiero piąty, ten przed samym startem, będzie luźniejszy.
Za to już za tydzień kluczowe długie wybieganie z Mistrzem Darkiem. Planujemy solidnie przepracować 2,5 godziny po malowniczych trasach i bezdrożach dookoła podlaskich Łap. Mistrzu, już nie mogę się doczekać!

piątek, 7 marca 2014

Canuck biegnie przez Meksyk

Temat dzisiejszego wpisu jest dość egzotyczny. Niedawno napisał do mnie bowiem list przyjaciel z Kanady - niezwykły człowiek, wspaniały biegacz i prawdziwy miłośnik przyrody - Jordan. Od kiedy go poznałem, przeszło 3 lata temu, zawsze miewał zwariowane pomysły. Potrafił przejechać na rowerze z Vancouver do Kalifornii i z powrotem z pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni, wspinać się samotnie po otaczających Whistler wysokich szczytach, albo założyć tradycyjną farmę w jednym z najnowocześniejszych miast świata. Jednak jego najnowszy pomysł przyćmił wszystkie dotychczasowe. A mianowicie postanowił, że na odbywające się w miejscowości Ixtapa w Meksyku wesele brata, nie przyjedzie a...przybiegnie. Co prawda nie z samego Vancouver, ale z oddalonego o ponad 700 kilometrów od miejsca uroczystości Puerto Vallarta - dystans też nie w kij dmuchał, co? A na dowód, że to nie bujda, przedstawiam wam list, który nadesłał między innymi do mnie z końcówki swojej niezwykłej meksykańskiej tułaczki:

Witajcie drodzy przyjaciele,

Mam wrażenie jakby ostatnie 15 dni trwało całą wieczność i bardzo za wami wszystkimi tęsknię. Mój samolot wylądował w Puerto Vallarta, a ja wyruszyłem w drogę prosto z bram lotniska. Do tej pory udawało mi się pokonywać od 40 do 70 kilometrów dziennie z kilkoma dniami przerwy. Staram się trzymać wybrzeża, ale bez porządnej mapy często muszę się cofać i wspomagać kompasem, żeby nie pogubić się między cyplami i odnaleźć właściwy kierunek przez dżunglę.

Znalazłem wielkiego Boa Dusiciela, którego rozważałem zabrać ze sobą z powrotem do Kanady – myślę, że mógłby być miłym zwierzakiem, obawiam się tylko, że nie dogadałby się z kaczorem Steve’m. Zaznajomiłem się też ze skorpionem i nauczyłem aportować tarantulę.

Biegłem pośród oddalonych od cywilizacji wspólnot, żyjących dokładnie tak jak dawni Meksykanie. W niewielkich wioskach kobiety gotowały swoje dania na kamiennych piecach, takich jak ten na naszej farmie, a smażyły nad opalanymi drewnem paleniskami. Byłem tam witany nadzwyczaj serdecznie i często, kiedy byłem spragniony i zmęczony, proponowano mi kokosy i zimne piwo.

Czasami na noc rozciągam na jakiejś dzikiej plaży pomiędzy palmami mój hamak, rozpalam ognisko i przyrządzam sobie kolację z ryżu i fasoli. Jedynym moim towarzystwem są wtedy samotne kraby i wszystko to, co skrywa się w dżungli za moimi plecami…

Te miejsca są jak z pocztówki. Jednak samotność sprawia, że czasami stają się one tylko kolejnymi miejscami, w których trzeba wytrzymać w niewygodzie noc, po to tylko, by następnego ranka na nowo wyruszyć w drogę. Jednak zdarza się też, że kiedy uda mi się przebrnąć przez trudny kawałek buszu, i odnajdę się po drugiej jego stronie na jakiejś plantacji trzciny cukrowej, czuję się najszczęśliwszy na świecie!

W tej chwili jestem niesamowicie podekscytowany, bo zbliżam się do kresu wędrówki. W sumie pokonałem dotąd około 650 kilometrów, a jutrzejszy etap nie dość że krótki, to na dodatek wiodący wzdłuż gładkiej plaży, pośród palm kokosowych, bananowców i plantacji trzciny cukrowej. Już nie mogę się doczekać, aż zobaczę moją rodzinę.

Wczoraj byłem chory i nie dałem rady wstać z hamaka. Piłem więc wodę z kokosów, jadłem banany i spałem. Myślę, że to nie najgorsze, co mogłoby mi się przytrafić.

Najbardziej samotny czuję się, gdy przybywam do jakiegoś miasta i jestem zbyt zmęczony, żeby z kimkolwiek rozmawiać, a jedyne o czym marzę to przytulić się do kogoś. Za to najbardziej się denerwuję nawigując między urwiskami, cyplami, albo przedzierając się przez zarośla nie bardzo wiedząc, gdzie wyjdę. Najszczęśliwszy jestem natomiast, kiedy piję zimne piwo, a brzuch mam pełny dobrego jedzenia. Lubię również to uczucie, kiedy wyłaniam się prosto z dżungli w jakimś odległym gospodarstwie, a zdumiona rodzina wita mnie i nie może zrozumieć, „co to za biały facet i skąd on się tu zjawił?”

Najprzyjemniej jest mi z kolei, kiedy poruszam się owiewany porannym chłodem lub gdy mknę w deszczu po plaży. Ale i tak największą radością jest dla mnie to, że już wkrótce zobaczę moją rodzinę na weselu Tika w Ixtapa.

Nogi wytrzymują trudy wyprawy nadspodziewanie dobrze. Za to nie mogę powiedzieć tego samego o moich butach i skarpetkach. Staram się tak rozkładać plan dnia, żeby około południa zaliczyć siestę. Gorąco tu.

Po weselu wyruszam do Nowej Zelandii pobiegać jeszcze trochę i popracować na farmach.
Mam nadzieję, że macie się bardzo dobrze i dostajecie 8 uścisków każdego dnia.

Jordan.


Prawda, że ciekawy sposób na dotarcie na rodzinne święto? A to poglądowa ilustracja, jak mniej więcej mogła wyglądać wędrówka dzielnego kanadyjskiego farmera z Vancouver: