Nie biegałem od niedzieli. Co prawda poniedziałkowe i wtorkowe wolne było zamierzone - moje nogi potrzebowały chwili na regenerację po intensywnym weekendzie - ale już na środę planowałem normalny trening. Jednak skutecznie "wyleczyły" mnie z niego zabójcze zakwasy, jakie czułem po wtorkowym crossficie dosłownie w całym ciele. Najbardziej odczuwałem pachwiny, które - dochodzę do tego wniosku z każdym kolejnym przysiadem - są zdecydowanie moją piętą achillesową i mam w nich wyjątkowo ograniczony zakres ruchu. Ale równie mocno dawały o sobie znać zbolałe uda i nieprzyzwyczajona do wyciskania ciężarów obręcz barkowa.
Jeszcze wczoraj było niewiele lepiej i rano wciąż myślałem, że czwartek będzie z biegowej perspektywy kolejnym straconym dniem. Na szczęście cały dzień odpoczynku i rowerowa rozgrzewka na trasie do i z pracy sprawiły, że wieczorem poczułem się znacznie lepiej, a nogi aż rwały się do wyfrunięcia z domu.
Wybiegłem spokojnie z jasno założonym planem: jeśli będę się czuł niewyraźnie, zrobię 10 kilometrów w spokojnym tempie, jeśli poczuję moc, zrobię po prostu 1 godzinę ciągłego biegu - pomyślałem, że przy najgorszym scenariuszu powinienem wtedy dobić do 12 kilometrów, a przy najlepszym - do 14. Koniec końców zdecydowałem się na opcję jednogodzinną, a odległość jaka wyszła, ostatecznie uplasowała się dokładnie w połowie skali przewidywań. Tym samym 13 marca przebiegłem 13 kilometrów, po drodze zaliczając 3 podbiegi i mijając chyba ze 130 biegaczy. Choć jeśli mam być szczery, szczęśliwą "13" osiągnąłem nie w godzinę, a w godzinę i trzy minuty. Dla nie biegacza to żadna różnica, dla biegacza - wiadomo... No i warto zaznaczyć, że zupełnie niechcący wyszedł mi trening fachowo opisywany jako "bieg z narastającą prędkością" - zacząłem bowiem od tempa powyżej 5 minut na pierwszym kilometrze, by - zachowując stałą i równomierną tendencję spadkową - na ostatnim zejść do 4:16. To lubię!
Jednak pomimo ogromnego entuzjazmu, jakim jestem naładowany, jednocześnie czuję w sobie pewnego rodzaju konflikt biegowych interesów. Z jednej strony zachwyciłem się crossfitem, a wszystkie treningi biegowe najchętniej spędzałbym na górce Kazurce albo w lesie, ale z drugiej, wiem, że przed maratonem powinienem postawić na zupełnie inny rodzaj ćwiczeń. Dlatego postaram się ze wszystkich sił zmobilizować i od przyszłego tygodnia robić zdecydowanie więcej treningów szybkościowych i wydolnościowych, a mniej tych stricte siłowych. Może też warto przez kilka nadchodzących tygodni powstawać godzinę wcześniej i zwiększyć objętość mojego biegania? Tym bardziej, że niewykluczone, że łódzki maraton będzie moim jedynym startem ulicznym na tym dystansie w tym roku. Taka odrobina dodatkowej samodyscypliny i poświęcenia na pewno się przyda. Jasne że mogę odpuścić i pobiec w łódce bazując na tym przygotowaniu, które udało mi się wypracować do tej pory, jednak wiem, że nagroda w postaci radości po osiągniętym celu jest zbyt cenna, żeby dopuszczać ryzyko utracenia jej na własne życzenie. Jeśli się nie uda, ale będę miał przekonanie, że zrobiłem wszystko, żeby się udało - nie będę miał do siebie pretensji, ale głupio by było zaprzepaścić tyle wysiłku po to, żeby na ostatnim wirażu miało zabraknąć mi sił... Tak więc nie ma co pajacować i trzeba ten ostatni miesiąc przepracować najrzetelniej, jak tylko się da!
***
Do kin wchodzi właśnie film "Witaj w klubie". W zeszłym tygodniu miałem okazję oglądać jego pokaz przedpremierowy i byłem nim szczerze zachwycony. Fantastyczne kreacje aktorskie, skromna forma, bogata treść, rozebrany do rosołu Teksas lat 80', no i fantastyczny duet Mccounaughey + Leto - istny dowód na to, jak znakomicie potrafią się uzupełniać dwie skrajności. Do tego świetnie zdjęcia, przyjemna ścieżka dźwiękowa i absolutnie urzekająca tragikomiczność losów głównych bohaterów - wszystko to sprawia, że wizytę w klubie Dallas Buyers polecam wszystkim miłośnikom dobrego kina, nie tylko biegającym!
Konflikt biegowych interesow rozstrzygnąłbym jednak na korzyść biegania, a crossfit pozostawił na zimę ;-)
OdpowiedzUsuńKu temu się skłaniam... A tymczasem, Boa Lisboa!!!
OdpowiedzUsuń