Wczorajszy dzień zaczął się dla mnie trzęsieniem ziemi. I tak też się skończył. Tyle tylko, że trzęsienie poranne było tylko jednym małym Richterkiem w porównaniu do wieczornego. Za to pomiędzy nimi znalazło się tej dziwnej soboty miejsce na piękny kawałek biegania. Ale od początku...
Około 5 nad ranem zerwał mnie z łóżka rytmiczny huk uderzających o beton wojskowych kamaszy. Obudzona nagłym zamieszaniem pod kołdrą moja najdroższa biegaczka zapytała zaspanym głosem: "Co to za dźwięk?". Na co ja odpowiedziałem: "Nie wiem, ale mam nadzieję, że nie wojna...". Po czym poszedłem niepewnym krokiem w kierunku, z którego docierał tajemniczy, złowrogi dźwięk. Wierzcie albo nie, ale w tamtym momencie naprawdę przeszła przez moją głowę myśl, że między Ukrainą a Rosją wybuchła wojna, a nasi dowódcy postanowili w związku z nią zmobilizować i nasze wojsko. Oczami wyobraźni widziałem setki a może i tysiące żołnierzy idących równo rzędami po pięciu ostukując przy tym kruszejący asfalt mocnymi obcasami swoich ciężkich butów. Moje myśli na dłuższą chwilę zdominowało przerażenie. Łatwo więc można sobie wyobrazić ulgę, jaką poczułem, gdy zdałem sobie sprawę, że cykliczny dźwięk to nie echo żadnego wojskowego przemarszu, tylko... odgłos zapomnianej płyty winylowej, kręcącej się bezradnie na talerzu adaptera jeszcze od poprzedniego wieczoru. Traf chciał, że sprawcą tego militarnego złudzenia paradoksalnie okazał się jeden z najbardziej znanych pacyfistów - słynny kanadyjski krzewiciel wartości pokoju, Leonard Cohen. Ale nawet przez myśl mi wtedy nie przeszło, że już kilkanaście godzin później uczucie strachu wróci do mnie ze zwielokrotniona mocą.
Była godzina 20, kiedy odebrałem telefon od biegającej przyjaciółki: "Jest zgoda rosyjskiej rady federalnej na wejście wojsk na terytorium Ukrainy" - powiedziała. Najpierw mnie zmroziło, potem zamarzyłem o tym, żeby prędko okazało się, że to znów Leonard się wygłupia i ździera kolejną płytę, a dopiero na koniec zrozumiałem, że tym razem to już nie poranna fatamorgana, a okrutna rzeczywistość. Nic więcej w tym miejscu nie napiszę, nie jestem bowiem ani historykiem ani politologiem ani tym bardziej jasnowidzem. Jedyne co mi przychodzi do głowy to zwykłe: Rosjo, schowaj pazury, prosimy...
Za to jeśli chodzi o bieganie, sobota udała się znakomicie. W godzinę po niespodziewanej pobudce zgotowanej przez proroczy adapter wsiadłem w samochód i ruszyłem na spotkanie z przyjacielem od biegania i od życia. Dojechałem na miejsce chwilę po 7, po drodze słuchając w radio między innymi fantastycznego, wypełnionego kalifornijskim słońcem utworu z nowej płyty Becka.
W las wyruszyliśmy kwadrans po, a dla mnie miało to być wybieganie szczególne, bo nie dość, że stanowiło pierwszy z trzech założonych testów przed łódzkim maratonem, to na dodatek po raz pierwszy założyłem na nie buty, w których zamierzam pobiec w czerwcu "Rzeźnika"! Biegliśmy z dużym animuszem i bez żadnych oczekiwań - po prostu parliśmy przed siebie nie nastawiając się absolutnie na nic. Jedynym naszym ograniczeniem była godzina 9, o której to biegający przyjaciel musiał skończyć trening. Mieliśmy więc równo godzinę i czterdzieści pięć minut na danie z siebie tego dnia wszystkiego. Wystarczyło.
Równo 1h36minut z naszego limitu poświęciliśmy na zaliczenie dystansu półmaratonu po leśnych kabackich alejach, a kolejne 9 zajęło nam luźne rozbieganie nabitych intensywnym wysiłkiem mięśni. Na koniec zaordynowałem jeszcze dla każdego z nas po nieudanym owsianym ciasteczku. Nieudanym dlatego, że przy pieczeniu dodałem do ciasteczkowej masy melasy zamiast cukru, a efekt jest taki, że ciasteczka przypominają w smaku znienawidzone przez dzieci czarne żelki.
Po tej wątpliwej, choć bardzo wartościowej pod względem odżywczym, przyjemności mogliśmy się rozejść w swoich kierunkach z poczuciem dobrze wykonanego zadania. A zatem podsumowując trening - w przeciwieństwie do ciasteczek - udał się on wybornie, a na dodatek świetnie się na nim spisały moje nowe buty terenowe w salamandrzych barwach. Wystarczy napisać, że, mimo że nierozbiegane i jeszcze sklepem pachnące, poniosły mnie po najlepszy w życiu czas na 21 kilometrów nie sprawiając mi przy tym ani krzty poczucia dyskomfortu i nie powodując ani jednego odcisku na nieprzyzwyczajonych do imponującego bieżnika stopach. A zatem już się nie mogę doczekać pierwszej górki, na którą przyjdzie mi się w nich wspiąć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz