środa, 12 marca 2014

Fit as F***

Dziś nareszcie dowiedziałem się, co oznacza dobrze mi znane z dzieciństwa, ale nigdy do końca nie rozpoznane, określenie "fafarafa". "Ale z niego fafarafa", "Nie bądź taki fafarafa" - w taki sposób mówiło się w dawnych czasach (a może mówi się dalej?) o kozaku, ważniaku. Wołano tak na przykład na szychę osiedlowego towarzystwa, tego, który najlepiej się bił, miał najlepsze gadane, albo potrafił zrobić najwięcej podciągnięć na poprzeczce bramki do piłki nożnej... 

Nigdy nie wiedziałem, skąd ów tajemniczy fafarafa się wziął. Aż do dzisiaj, kiedy przeżyłem najprawdziwsze olśnienie. Czytając relację biegającego brata z Ultramaratonu Karokonoskiego dowiedziałem się zupełnym przypadkiem, że fafarafa to nikt inny jak...crossfiter. A skąd taki pomysł? A stąd, że crossfiterzy sami o sobie mówią często "fit as fuck", w wolnym tłumaczeniu: kurewsko wyćwiczeni, w skrócie: FAF. A od faf do fafarafa już naprawdę niedaleko, prawda?

Ja, po czterech treningach, jestem ze swoim crossfitem pewnie gdzieś w połowie pierwszego "f" i do miana prawdziwego fafarafa jeszcze mi daleko, ale się staram. Wczoraj na przykład uczyłem się latać na drążku, robić kaczy kuper ze sztangą nad głową, a na koniec wypychać w górę dziesiątki razy piętnastokilogramowy ciężarowy talerz robiąc jednocześnie przysiady. A w przerwach zbiegać i wbiegać po schodach. Mówię wam, istne pozytywne szaleństwo!

© Filip Bojko

Po pierwszym miesiącu mojej znajomości z crossfitem mogę śmiało powiedzieć, że zakochałem się w tej formie ruchu na zabój. Po każdym treningu czuję się bowiem, jakbym na chwilę wrócił do tych niezwykłych lat życia, kiedy przez całe, spędzane w górach, wakacje mogłem na zmianę rąbać drewno na opał, wozić ze strumienia wielkie, ciężkie kamienie do utwardzania terenu, albo wkopywać w ziemię setki metrów ogrodzenia dla koni. Crossfit jest dla mnie jak łyk świeżego powietrza w gęstwinie miejskich obowiązków, jak chwilowy powrót do beztroskiej przeszłości, jak nagła przemiana z dorosłego mężczyzny w małego chłopca...

Ale ma też crossfit jedną podstawową wadę - nie mogę przez niego biegać. Może nie, że nie mogę zupełnie, ale na pewno nie tyle, ile bym chciał. A wynika to z tego, że każdy trening daje mi tak popalić, że muszę po nim dobrych kilka dni dochodzić do siebie. A żeby było śmieszniej, za każdym razem, kiedy zakwasy w danej partii mięśni ustąpią, okazuje się, że kolejne ćwiczenie uruchamia następną zastaną partię ciała i, gdy wydaje mi się, że gorzej być już nie może, okazuje się, że jednak może... 

Jedynym pocieszeniem pozostaje to, że podobno po około dwóch miesiącach ćwiczeń limit miejsc do zakwaszenia się wyczerpuje i godzenie crossfitu z bieganiem zaczyna być możliwe. Jednak w moim przypadku te dwa miesiące mijają akurat w dniu maratońskiej próby, także chyba będę zmuszony na jakiś czas porzucić marzenia o zostaniu crossfitowym fafarafa i na kilka tygodni skupić się tylko na bieganiu!     

2 komentarze:

  1. Miałem z CF podobnie. Opanował mnie zachwyt, ale musiałem przystopować, bo potem nie mogłem pływać ani biegać. Zacząłem więc regularnie chodzić na te treningi po zakończeniu sezonu, co pozwoliło mi zaadaptować się do tego wysiłku. Nadal po zajęciach miewam zakwasy, ale nie przeszkadzają mi one w innych treningach, co więcej po zakończeniu CF w poniedziałek o 20, potrafię we wtorek o 6:30 rano zrobić interwały kilometrowe, które są jednym z najtrudniejszych treningów biegowych jakie robię. Także cierpliwości i będzie git:)

    OdpowiedzUsuń
  2. No tak, tylko jak tu myśleć o zakończeniu sezonu, kiedy ten się dopiero rozpoczyna?! ;-)
    Myślę, że najmądrzej będzie oszczędzać się do maratonu, za to później, przed górami, żaden zakwas nie będzie mi już straszny! Serdeczności!

    OdpowiedzUsuń