Temat dzisiejszego wpisu jest dość egzotyczny. Niedawno napisał do mnie bowiem list przyjaciel z Kanady - niezwykły człowiek, wspaniały biegacz i prawdziwy miłośnik przyrody - Jordan. Od kiedy go poznałem, przeszło 3 lata temu, zawsze miewał zwariowane pomysły. Potrafił przejechać na rowerze z Vancouver do Kalifornii i z powrotem z pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni, wspinać się samotnie po otaczających Whistler wysokich szczytach, albo założyć tradycyjną farmę w jednym z najnowocześniejszych miast świata. Jednak jego najnowszy pomysł przyćmił wszystkie dotychczasowe. A mianowicie postanowił, że na odbywające się w miejscowości Ixtapa w Meksyku wesele brata, nie przyjedzie a...przybiegnie. Co prawda nie z samego Vancouver, ale z oddalonego o ponad 700 kilometrów od miejsca uroczystości Puerto Vallarta - dystans też nie w kij dmuchał, co? A na dowód, że to nie bujda, przedstawiam wam list, który nadesłał między innymi do mnie z końcówki swojej niezwykłej meksykańskiej tułaczki:
Witajcie drodzy przyjaciele,
Mam wrażenie jakby ostatnie 15 dni trwało
całą wieczność i bardzo za wami wszystkimi tęsknię. Mój samolot wylądował w
Puerto Vallarta, a ja wyruszyłem w drogę prosto z bram lotniska. Do tej pory udawało mi się pokonywać od 40 do 70 kilometrów dziennie z kilkoma dniami przerwy. Staram się trzymać wybrzeża,
ale bez porządnej mapy często muszę się cofać i wspomagać kompasem, żeby nie pogubić się między cyplami i odnaleźć właściwy kierunek przez dżunglę.
Znalazłem wielkiego Boa Dusiciela, którego
rozważałem zabrać ze sobą z powrotem do Kanady – myślę, że mógłby być miłym zwierzakiem, obawiam się tylko, że nie dogadałby się z kaczorem Steve’m. Zaznajomiłem się też ze
skorpionem i nauczyłem aportować tarantulę.
Biegłem pośród oddalonych od cywilizacji
wspólnot, żyjących dokładnie tak jak dawni Meksykanie. W niewielkich wioskach
kobiety gotowały swoje dania na kamiennych piecach, takich jak ten na naszej
farmie, a smażyły nad opalanymi drewnem paleniskami. Byłem tam witany
nadzwyczaj serdecznie i często, kiedy byłem spragniony i zmęczony, proponowano
mi kokosy i zimne piwo.
Czasami na noc rozciągam na jakiejś
dzikiej plaży pomiędzy palmami mój hamak, rozpalam ognisko i przyrządzam sobie
kolację z ryżu i fasoli. Jedynym moim towarzystwem są wtedy samotne kraby i wszystko
to, co skrywa się w dżungli za moimi plecami…
Te miejsca są jak z pocztówki. Jednak
samotność sprawia, że czasami stają się one tylko kolejnymi miejscami, w
których trzeba wytrzymać w niewygodzie noc, po to tylko, by następnego ranka na
nowo wyruszyć w drogę. Jednak zdarza się też, że kiedy uda mi się przebrnąć
przez trudny kawałek buszu, i odnajdę się po drugiej jego stronie na jakiejś plantacji trzciny cukrowej, czuję się najszczęśliwszy na świecie!
W tej chwili jestem niesamowicie podekscytowany,
bo zbliżam się do kresu wędrówki. W sumie pokonałem dotąd około 650 kilometrów,
a jutrzejszy etap nie dość że krótki, to na dodatek wiodący wzdłuż gładkiej
plaży, pośród palm kokosowych, bananowców i plantacji trzciny cukrowej. Już nie
mogę się doczekać, aż zobaczę moją rodzinę.
Wczoraj byłem chory i nie dałem rady wstać
z hamaka. Piłem więc wodę z kokosów, jadłem banany i spałem. Myślę, że to nie
najgorsze, co mogłoby mi się przytrafić.
Najbardziej samotny czuję się, gdy przybywam
do jakiegoś miasta i jestem zbyt zmęczony, żeby z kimkolwiek rozmawiać, a
jedyne o czym marzę to przytulić się do kogoś. Za to najbardziej się denerwuję
nawigując między urwiskami, cyplami, albo przedzierając się przez zarośla nie
bardzo wiedząc, gdzie wyjdę. Najszczęśliwszy jestem natomiast, kiedy piję zimne
piwo, a brzuch mam pełny dobrego jedzenia. Lubię również to uczucie, kiedy
wyłaniam się prosto z dżungli w jakimś odległym gospodarstwie, a zdumiona
rodzina wita mnie i nie może zrozumieć, „co to za biały facet i skąd on się tu
zjawił?”
Najprzyjemniej jest mi z kolei, kiedy
poruszam się owiewany porannym chłodem lub gdy mknę w deszczu po plaży. Ale i
tak największą radością jest dla mnie to, że już wkrótce zobaczę moją rodzinę
na weselu Tika w Ixtapa.
Nogi wytrzymują trudy wyprawy nadspodziewanie
dobrze. Za to nie mogę powiedzieć tego samego o moich butach i skarpetkach.
Staram się tak rozkładać plan dnia, żeby około południa zaliczyć siestę. Gorąco
tu.
Po weselu wyruszam do Nowej Zelandii
pobiegać jeszcze trochę i popracować na farmach.
Mam nadzieję, że macie się bardzo dobrze i
dostajecie 8 uścisków każdego dnia.
Jordan.
Prawda, że ciekawy sposób na dotarcie na rodzinne święto? A to poglądowa ilustracja, jak mniej więcej mogła wyglądać wędrówka dzielnego kanadyjskiego farmera z Vancouver:
Bardzo pozytywny wariat:-) Fajny ten list, przeczytałam już kilka razy.
OdpowiedzUsuńAbsolutnie cudowny człowiek! Cieszę się, że list Ci się podoba, bo ja, jak go dostałem, dosłownie nie mogłem się od niego oderwać... Dobrze, że są na świecie ludzie, którzy pokazują nam, że, przy odrobinie chęci, droga do szczęścia naprawdę jest możliwa...
OdpowiedzUsuń