Już jutro półmaraton warszawski.
To świetny bieg z wspaniałą atmosferą i jeszcze lepszą trasą. Wiedzie ona przez
większość najważniejszych punktów miasta, z których najbardziej wyczekiwanym przez
biegaczy jest zapewne przelot Aleją Chińską przez sam środek Łazienek. Za to
zaraz za nim uczestników czeka dla odmiany fragment najtrudniejszy – prawie półkilometrowy
podbieg pod ulicę Agricola. Dobrze go znam, bo to właśnie na nim ćwiczę raz w
tygodniu siłę biegową. I gdybym jutro
startował w warszawskiej „połówce”, na pewno poczułbym się na tym znajomym
wzniesieniu jak w domu. Gdybym startował…
Ale że nie startuję, to nie będę miał ku temu okazji, podobnie jak nie będzie
mi dane spotkać się z łazienkowskimi wiewiórkami, ani wypatrywać wśród uczestników
licznie wpisanych na listę startową znajomych twarzy. A to dlatego, że ściganie
się po miejskim asfalcie tym razem ustąpiło samotnym przedmaratońskim treningom
po gminnych i wiejskich drogach Beskidu Niskiego. Choć nie tylko po drogach,
ale o tym za chwilę.
Mój plan na biegowy weekend w
górach był taki, że w sobotę robię długie wybieganie, a niedzielę poświęcam na
pracę nad siłą. Ale już po dzisiejszej sesji w postaci 23 kilometrów po górkach,
dołkach i dolinach Łemkowszczyzny wiem, że nie odpuściłbym sobie, gdybym jutro
ponownie nie wybrał się na kilkugodzinną wycieczkę po moim ukochanym odludziu. A
siła niech czeka.
Dzisiejszy trening był jak spełnione marzenie długodystansowca – czternaście
stopni Celsjusza, ciepłe promienie słońca na twarzy, a do tego ciągły, lekki
wiatr wiejący to z jednej to z drugiej strony. Gdy biegłem po asfalcie,
samochody mijały mnie z rzadka, a jeśli już to raczej w ślimaczym tempie, za to
gdy na ostatnie trzy kilometry porzuciłem bitą drogę na rzecz pokrytej trawą
połoniny, już definitywnie zostałem na trasie tylko ja i moje leniwe na tym etapie kroki.
Było dzisiaj wszystko – długi,
5-kilometrowy zbieg, jeszcze dłuższa 10-kilometrowa prosta wzdłuż zasilonej resztkami
roztopów rzeki Zdyni i masakryczny 2-kilometrowy podbieg pod Oderne, pod które wdrapałem
się technicznie rzecz biorąc wolnym truchtem, ale tak naprawdę to siłą woli. Za
to końcówka to wspomniana bajeczna przebieżka po częściowo namokniętej połoninie,
przez co w butach szybko zrobiły mi się dwa bajora, ale za to stawy rozkosznie
sobie odpoczęły od monotonnego tłuczenia asfaltowej drogi.
Jedyne czego zabrakło to woda –
nie wziąłem jej ze sobą z premedytacją, chciałem sprawdzić swój organizm i
przygotować go na nieuniknione maratońskie katusze, które zawsze się w pewnym
momencie pojawiają, nawet jeśli pije się łyk płynów na każdym punkcie odżywczym
(pominąwszy Darka Strychalskiego, który swoją życiówkę w Cracovia Maraton
zrobił nie pijąc ani kropli!). I w sumie można powiedzieć, że dzisiejsza strategia
się sprawdziła – dobiegłem do celu cały i zdrowy, nie zabrakło mi ani krwi ani
śliny, więc mój bezwodny wybór jakoś się obronił. Za to jutro już na
pewno podejdę do sprawy inaczej, tym bardziej, że planuję pokonać jeszcze
dłuższą trasę, w granicach 30 kilometrów. A zatem mój magiczny plecak z
bukłakiem i rurką na pewno zostanie uruchomiony – tylko obiecuję sobie, że tym
razem nie zapomnę spuścić z niego powietrza, żeby mi nie chlupał na trasie tak
jak ostatnio!
Te 30 km to ostatnie tak długie wybieganie przed maratonem? Pytam, bo powoli nadchodzi już chyba czas na regenerację :)
OdpowiedzUsuńA pogody i warunków tylko pozazdrościć - z resztą tak, jak i uczestnikom Półmaratonu Warszawskiego - co to był za weekend :)
Regeneracja to była w zeszłym tygodniu, teraz robota! ;-) A tak na poważnie, to to był zdecydowanie ostatni tak intensywny weekend, teraz powoli spuszczam z tonu i przenoszę się na bieżnię popracować jeszcze odrobinę nad szybkością. Bo szybkość w Łodzi będzie na wagę złota!
OdpowiedzUsuń