IV Półmaraton Pabianicki to pierwsze od dawna zawody, które przebiegłem bardziej głową niż nogami. Kryzysy z jakimi zmagałem się na trasie były bowiem chyba największymi, z jakimi przyszło mi się w mojej dotychczasowej przygodzie z bieganiem zmierzyć. Przy czym tak naprawdę mam tu na myśli nie tyle cały półmaraton, co jego dramatyczny środek. Bo pierwsze dziesięć i ostatnie pięć kilometrów poszło mi jak z bicza strzelił. Za to feralny odcinek od dwunastego do szesnastego słupka był taki, jakby ktoś tym samym biczem strzelił mnie...
A wszystko zaczęło się od sobotniej przejażdżki na rowerze w pełni wiosennego słońca. To był przeddzień zawodów w Pabianicach, a ja postanowiłem dać odpocząć nogom od biegania i wybrałem się na spokojną wycieczkę na dwóch kółkach po budzącej się do życia Warszawie. Nie wiem, czy załatwiły mnie krótkie spodenki, które przywdziałem rozochocony dawno nie odczuwanym na skórze ciepłym powietrzem, czy może lekki wiatr, który przez cały dzień nie przestawał owiewać ulic, placów i miejskich chodników. W każdym razie finał był taki, że kiedy wróciłem do domu, dosłownie zwaliło mnie z nóg. Narastająca gorączka, czop w gardle i wypełniające się zatoki szybko zagoniły mnie prosto do łóżka. A wyciągnąć z niego mogło mnie tylko jedno - nastawiony na 6:45 budzik zwiastujący 150-kilometrową wyprawę na południowy zachód. Wcześniej jednak zastosowałem sprawdzone remedium: spaghetti aglio&olio z podwójną dawką czosnku i natki, a na deser 6 rutinoscorbinów popitych szklanką wody z podwójnym aspirynowym wkładem. Za to później już tylko łóżko, oczy wlepione najpierw w "Zapaśnika" a później "American Hustle", no i duża dawka nadziei, że jutro będzie lepiej.
Na szczęście rano okazało się, że stał się swoisty cud, choroba ustąpiła, a ja mogłem ruszać do Pabianic. Cztery placki owsiane i kubek czarnej kawy później siedziałem już w samochodzie i kierowałem się na autostradę A2, która wkrótce żwawo poniosła mnie ku Polsce centralnej.
Soundtrack z autostrady:
Do celu - stadionu miejscowego "Włókniarza" - dotarłem o 9:45, czyli równo na kwadrans przed zamknięciem biura zawodów. W nim odebrałem pakiet startowy o sygnaturze 886, wyposażony w całą masę ulotek, gruby kąpielowy ręcznik, karmelowy baton mister choc i pseudo-izotonik z aspartamem. Należę do tych biegaczy, którzy w pakiecie startowym najchętniej widzieliby tylko numer i chip, ale akurat w tym przypadku obecność ręcznika szczerze mnie rozbawiła i ucieszyła. W końcu ręczników nigdy nie za wiele! W przeciwieństwie do tych słodkich paskudztw, które nawet dzieciom wstyd oddać, bo gotowe jeszcze się od nich potruć. Czy naprawdę nie lepiej i łatwiej byłoby wyposażyć zawodników w paczkę suszonych fig, daktyli albo przynajmniej rodzynek?
Pogoda w niedzielę była wymarzona dla biegaczy i przechlapana dla kibiców. Co prawda było dość ciepło, ale wciąż siąpił nieprzyjemny deszcz. Tym większe były mój podziw i wdzięczność dla tych, którzy wcale nie rzadko pojawiali się przy trasie i głośno dopingowali półmaratończyków sprawnie manewrując przy tym dłońmi, żeby klaszcząc nie wypuścić z rąk nieodłącznych parasolek.
Za to uczestnicy lepszych warunków do biegania wyobrazić sobie nie mogli. Temperatura odrobinę ponad 10 stopni, prawie bezwietrznie i zagwarantowane ciągłe chłodzenie rozgrzanych ciał prosto z niebios - tak, to były okoliczności wręcz idealne do walki o wyśrubowane życiówki. Do tego niemalże płaska trasa, sporo długich prostych i nieszczególny tłok, i to pomimo prawie 900 osób na trasie. Organizacja również bez zarzutu - woda, banany i czekolada, zgodnie z obietnicami, serwowane były przez uśmiechniętych harcerzy równo co 5 kilometrów. Jeśli dodać do tego porozmieszczane w różnych punktach grupki kibiców dzielnie dopingujących i swoich i "obcych" jawi się nam obraz imprezy na piątkę z plusem. I taka też była. Wprost przeciwnie do mojej taktyki na niedzielny bieg...
Popełniłem w Pabianicach najgorszy, a zarazem najbardziej pospolity błąd, jaki można sobie wyobrazić na długim dystansie - za bardzo chciałem, a w konsekwencji za szybko zacząłem. Wizja zejścia poniżej półtorej godziny kompletnie mnie zamroczyła i nie pozwoliła dać prowadzić się ciału. Wiodła mną (i mnie zwiodła) ambicja, nadmierne oczekiwania wobec samego siebie i brak cierpliwości. Dotychczas zawsze biegałem pierwszą połówkę wolniej niż drugą, tak by nie ryzykować utraty tchu gdzieś pośrodku dystansu. Jednak tym razem od początku poszedłem ostro, na granicy poczucia komfortu, bez wyraźnie wyczuwalnego buforu bezpieczeństwa. Już po kilku kilometrach wiedziałem więc, że albo wytrzymam tempo i na mecie będę świętował, albo... pa, pa Pabianice. I jeszcze do 12 kilometra bardziej prawdopodobny był ten pierwszy scenariusz, jednak gdzieś na wysokości miejscowości Rydzyny nagle uszło ze mnie całe powietrze. Czułem się tak, jakby stan z poprzedniego dnia powrócił ze zwielokrotnioną siłą. Tylko że tym razem nie mogłem liczyć na zbawienną moc aglio&olio i aspiryny. Po raz pierwszy od dawna rozważałem wtedy poddanie biegu. I chyba jedyne co mnie od tego odwiodło to świadomość, że byłem akurat w miejscu najbardziej oddalonym od mety, więc najlepsze co mogłem dla siebie zrobić to po prostu jak najszybciej powłóczyć nogami i wierzyć w to, że ten koszmar w końcu minie.
Brakowało mi wtedy chłopaków z Pabianic, chłopaków z Proletaryatu, którzy nagle wyszliby z lasu z gitarami i zaśpiewali mi na przykład tak:
Co prawda ostatecznie Tomek Olejnik i spółka się nie zjawili, ale za to los zesłał mi na drogę kogoś innego - niewykluczone, że nawet bardziej w tamtym momencie przydatnego niż banda rozkrzyczanych post-punkowców. A tym kimś był...Michał Kaczmarek - jeden z najlepszych polskich maratończyków - który, niczym mój prywatny Mesjasz, nagle nadbiegł z naprzeciwka i chwilę później zupełnie niechcący wyrwał mnie z wyjątkowo fatalnego położenia. Okazało się bowiem, że tuż za plecami miałem dwóch jego podopiecznych, dla których był tej niedzieli zającem i zaraz po dołączeniu do nich, wziął ich na plecy, po czym cała trójka prędko mnie wyprzedziła. Pomyślałem wtedy, że to musi być znak, że nie wolno mi się poddać. Ponadto wiedziałem, że to może być jedyna w moim życiu okazja, żeby choć poudawać, że biegnę z zającem Kaczmarkiem jak równy z równym. Co prawda niedługo potem okazało się, że nie udało mi się utrzymać ich tempa, aż w końcu zniknęli mi z zasięgu wzroku, ale dla mnie najważniejsze było co innego - byłem uratowany, dzięki Michałowi zapomniałem o kryzysie i powoli znów zacząłem przyśpieszać. To był drugi cud tego weekendu, dzięki Michelangelo!
Do szesnastego kilometra jeszcze zbierałem siły, natomiast potem, zupełnie niespodziewanie dla samego siebie, odpaliłem petardy. Ostatnie 5 kilometrów pokonałem w równe 20 minut, co daje zupełnie jak na mnie szalone 4 minuty na kilometr. Naprawdę aż do teraz nie mogę zrozumieć, co się stało i gdzie zgubiłem tak dużo czasu, że przy tak sprawnym początku i jeszcze lepszym finiszu jednak nie udało mi się zmieścić w upragnionych 90 minutach. Zabrakło niewiele - bo tylko 1 minuty i 23 sekund - jednak fakt jest faktem i wymarzona bariera półtorej godziny nie pękła...
© Krzysztof Szymczak |
Niemniej na pewno nie czuję się przegranym, bo nawet jeśli nie zrealizowałem zamierzonego celu, to mam świadomość, że czas 1:31:22 w półmaratonie to i tak świetny rezultat. Szczególnie biorąc pod uwagę okoliczności, przebytą kontuzję i raptem 4 miesiące treningów, które minęły od mojego powrotu do biegania. Muszę też pamiętać o tym, że celem numer jeden na tę wiosnę jest łódzki maraton, a niedzielna lekcja pokory na pewno mi się przyda na pełnym dystansie. Do domu wracałem więc z podniesionym czołem, a na dodatek z uszami wypełnionymi pięknym brzmieniem głosu i gitary Michaela Powersa...
Czytając ten wpis przypomniał mi się mój pierwszy (i niestety, jak na razie jedyny) półmaraton. Tez biegłem wtedy w województwie łódzkim (dokładnie w Skierniewicach) i też moim celem było złamanie bariery 90 minut. Przez pierwsze 10 km wydawało się to możliwe, ale ze względu na szarpane wcześniej tempo, a do tego temperaturę znacznie powyżej 30 stopni i prawie całą trasę bez skrawka cienia, nie udało się tego osiągnąć. Chociaż 1:33 też nie był wtedy złym wynikiem.
OdpowiedzUsuńPatrząc na czas z Półmaratonu Pabianieckiego i jego przebieg, jestem pewien, że pokonanie 90 minut to tylko i wyłącznie kwestia odpowiedniej taktyki - gdyby rozpocząć wolniej i przyspieszać na trasie, to myślę, że już w następnym starcie na tym dystansie będziesz cieszyć się z czasu poniżej 1,5h :)
Dzięki za wiarę! Następnym razem postaram się tak nie kozaczyć :-) A Tobie życzę, żeby ten skierniewicki krótko był Twoim jedynym przebiegniętym półmaratonem! Powodzenia i do zobaczenia na trasie!
UsuńNie ma za co, to nawet nie kwestia kozaczenia tylko przekonania głowy, że na wcale nie jest tak lekko, jak się na początku biegu wydaje :) Co do półmaratonu, to nie ma bata, muszę w tym sezonie zmierzyć się z kolejnym! W ogóle, jak patrzę na Twój plan startów, to widzę sporo podobieństw - ja planowałem w ostatni weekend półmaraton, 6 kwietnia (mam nadzieję, że już będę w stanie) lecę na 5 km, widziałem, że u Ciebie w planie jest wtedy start na dychę, a 13 kwietnia maraton - tyle, że ja zamiast w Łodzi biegam w stolicy na Orlenie, więc co najmniej przez miesiąc na trasie się nie zobaczymy :D ale później, kto wie :)
UsuńNo to lecz kontuzję i daj czadu najpierw na "piątce" a później na Orlenie - oby nie zabrakło Cie vervy! ;-)
OdpowiedzUsuńNo i serdeczne gratulacje dla rodziców za ukończenie "Marzanny"!