środa, 28 maja 2014

Monte Kazura - runda 2.

Wczoraj pozornie wszystko układało się dość podobnie jak przed debiutem Monte Kazury 23 kwietnia. Nad Warszawą znów krążyły czarne chmury zwiastujące potężną ulewę a może nawet i burzę, powietrze było ciężkie, a pies Etoś ponownie brylował na facebookowym profilu imprezy. Jednak już wielka kałuża, w której się wylegiwał, podczas gdy pozostali organizatorzy w pocie czoła znaczyli trasę, sugerowała, że II edycja Monte Kazury przyniesie zmiany. Wszak poprzednim razem górka kazurka była sucha jak wiór.

No i rzeczywiście tak było. Rzeczona kałuża o rozmiarach małego jeziora - efekt przedwczorajszego oberwania chmury nad Syrenim Grodem - okazała się tylko zwiastunem metamorfozy jaką wielka kazurska gonitwa przeszła pomiędzy swoją pierwszą i drugą odsłoną.

Błotniste cuda natury na trasie, które przynajmniej w trzech miejscach dały się wykazać potężnym bieżnikom butów warszawskich ultrasów, były oczywiście bardzo atrakcyjne (szczególnie z perspektywy tych, którzy na Ursynów przybyli po tzw. "umęcz"), jednak to zafundowane przez organizatorów udogodnienia techniczne sprawiły, że Monte Kazura w oczach większości uczestników zyskała +1 do respektu.

Weźmy na przykład taki oflagowany namiot biura zawodów - niby mała rzecz, a jak cieszy. Nie dość, że pozwolił uniknąć wycieczki do pobliskiej szkoły po odbiór numeru, to jeszcze dodał imprezie profesjonalnego sznytu i skondensował uczestników na jednej przestrzeni. Kolejna sprawa to zegar - element, którego poprzednio zabrakło, a który zawsze pomaga lepiej rozłożyć siły, szczególnie w przypadku "zapętlonych" biegów. Kolejny plus to sprawniejsze niż poprzednio ustawianie bramy, która wczoraj wzbiła się w górę, tak jakby chciała dorównać punktualnością zegarowi. No i oznakowanie trasy - już miesiąc temu nie dawało powodów do narzekań, ale wczoraj - choć trudno w to uwierzyć - było jeszcze lepiej. Słupki i chorągiewki rozstawione były jakby gęściej, na zakrętach szerzej, a w newralgicznych punktach (np. przed muldą-gigantem) - w przeciwieństwie do poprzedniego razu - nie dawały pola do omijania przeszkód.

Następną znaczącą zmianą była frekwencja - na moje oko wystartowało nas wczoraj około stu osób, czyli niemal dwa razy tyle co w debiucie Monte Kazury. Po pierwszej edycji wielu z nas zastanawiało się, co to będzie, jak fama o biegu pójdzie w świat i na kolejne zawody przybędą hordy wygłodniałych gór ultrasów z nizin. Na szczęście jeszcze tym razem najazdu nie było i - przy takiej ilości zawodników jak wczoraj - różnica w komforcie biegu była właściwie nieodczuwalna. Myślę, że nawet gdyby było nas jeszcze o pięćdziesiąt osób więcej, wciąż byłoby dobrze. W mojej ocenie przepustowość trasy pozostanie bez zarzutu mniej więcej do 150 startujących, powyżej tego na podbiegach łokcie mogą zacząć wbijać się w żebra, a na zbiegach może dochodzić do - odpukać! - potrąceń. 

Na koniec warto jeszcze wspomnieć o poziomie sportowym II rundy Monte Kazury. Na pewno tym razem było trudniej niż poprzednio, głównie ze względu na upał i częściowo błotnisty teren, ale i tak większość z tych, którzy startowali po raz drugi, pobiegło tylko nieznacznie gorzej niż w debiucie, co w tych warunkach należy uznać za sukces. A czołówka? Niech za podsumowanie wystarczy fakt, że wschodząca gwiazda naszych biegów ultra Kamil Leśniak został - jak sam to nazwał - "odsadzony" przez zwycięzcę i ostatecznie wbiegł na metę na drugim miejscu. Ja tych najlepszych widziałem tylko na pierwszym okrążeniu - szczególnie zapadł mi w pamięć moment, kiedy mozolnie wspinałem się na czwarty podbieg, a te dzikie konie zbiegały z niego w tempie polujących lampartów - to było nieprawdopodobne!          

To co, pora na puentę? Było cudnie, profesjonalnie i...do dna! Tak jak w ubiegły piątek na pępkowym kumpla biegacza było do dna za zdrowie małego Władzia, tak wczoraj było do dna za zdrowie Monte Kazury. Tylko że wtedy płacił ojciec, za to wczoraj już my - własnym potem, krwią i tchem, którego pod koniec trudno było już szukać w naszych wypompowanych trzewiach. I tak, za metą wszyscy - jak jeden mąż - padaliśmy na trawę i długo dochodziliśmy do siebie. Dopiero łyk wody lany prosto z baniaka przez organizatora Krzycha pozwalał myśleć o powrocie do pionu. Dzięki Krzychu!
Aha, i ostatnia sprawa - podczas gdy liczba uczestników się podwoiła, dziewczyn było wczoraj ze trzy razy więcej niż ostatnio. To cieszy szczególnie, szacunek dla Was!!!   

PS Na Monte Kazurze pojawił się też Darek Strychalski, który w ramach treningu do UltraBalatonu (i Badwater oczywiście!) zrobił treningowo dwie pętle, po czym stwierdził, że takich stromizn to nie było nawet na "Rzeźniku"!    

poniedziałek, 26 maja 2014

Dobry duch w Hajnówce

Zakochałem się w Podlasiu. Idealizuję je sobie, uwielbiam w całości nie dostrzegając wad, wciąż mi go mało, a gdy je widzę, krew w moich żyłach zaczyna krążyć szybciej. Jeśli wierzyć statystykom, człowiek o mojej masie ciała przeciętnie nosi jej w sobie około 6 litrów. Może więc to zasługa jej czwartej części, tego półtora litra odziedziczonego po dziadku z Kresów, że tak to Podlasie zniewoliło moje zmysły...

Przy czym wstyd mi, ale w jego rodzinne strony, do podłosickich Bohukał, zawitałem do tej pory w swoim życiu tylko jeden jedyny raz. Miałem wtedy kilkanaście lat i nie zapamiętałem z tamtej wizyty nic poza wiejskim domem pradziadków, opuszczonej pszczelej pasieki ukrytej pośród owocowych drzew na jego tyłach i rozległych pól, które tylko gdzieniegdzie utkane były nielicznymi chatami. Chyba całkiem mi się tamten krajobraz wówczas spodobał, ale ogólnie rzecz biorąc cała wyprawa wywołała we mnie nastrój takiej niewinnej, dziecięcej obojętności.

Jakże inaczej czuję się dziś, kiedy tylko od początku tego roku odwiedziłem Podlasie już trzykrotnie, czyli trzy razy więcej niż wcześniej przez całe życie. Przy czym każda z wizyt była zupełnie wyjątkowa i nakłaniająca do prędkiego powrotu w te niezwykle gościnne strony. Albowiem przyroda na Podlasiu jest piękna, jednak jeszcze piękniejsi są jego mieszkańcy - przepełnieni otwartością, dobrodusznością i gestem - i to oni sprawiają, że każdy mój powrót stamtąd kończy się nostalgią i poczuciem ściśniętego przełyku.

Traf chciał, że każda z moich wypraw na północny wschód była jednocześnie niezapomnianą wyprawą biegową. Dwie pierwsze eskapady skończyły się fantastycznymi spontanicznymi wycieczkami na cztery i na sześć (a jeśli wliczyć psa Etosia to nawet na 10) nóg, a trzecia - najświeższa, ubiegłosobotnia - to już w ogóle wypad w pełni biegowy. Wypad na jedyny w swoim rodzaju półmaraton hajnowski!

Półmaraton Hajnowski to kameralna impreza, której skala jest nieporównywalnie mniejsza od zaangażowania organizatorów w przygotowanie zawodów. Na każdym kroku dbają oni o to by uczestnicy "hajnówki" czuli się zaopiekowani na sto pięćdziesiąt procent. Nie jestem zwolennikiem bogatych pakietów startowych, bo zwykle te wszystkie "bogactwa" okazują się kompletnie bezużyteczne, jednak w tym przypadku pakiet jest naprawdę hojny. Moim osobistym numerem jeden był zdecydowanie bilet wstępu na wieczorną imprezę w puszczy. Jednak sam bilet to nie wszystko. Do pakietu były dołączone również kolejne bileciki - na piwo, na przekąski i na dzika z rożna. Żaden ze mnie amator dzika, ale widziałem, że inni wcinali go aż im się uszy trzęsły. Za to piwo z beczki, wspaniały chleb na zakwasie, ogórki kiszone to już zdecydowanie moja bajka. Było pysznie!

Ale żeby zasłużyć sobie na to leśne święto, wcześniej trzeba było pokonać 21 kilometrów i 97 metrów leśną szosą z Białowieży do Hajnówki. Trasa była dość płaska i prosta, ale kilka zakrętów, niewielkich zbiegów i podbiegów, które jednak się na niej znalazły, wystarczyły by nie można było się na niej nudzić. Jeszcze na dzień przed biegiem wszystko wskazywało na to, że kolejną atrakcją będzie potężna ulewa nadchodząca ku Białowieży z południa Polski, jednak szczęśliwie rozmyła się ona gdzieś pod drodze, dzięki czemu startowaliśmy w sobotę przy prawie bezchmurnym niebie.

W sumie z Białowieży wybiegło około 300 osób, z których zdecydowana większość ostatecznie zmieściła się w limicie 2 i pół godziny i szczęśliwie dotarła do mety. A tam oprócz imiennych medali, osobistych gratulacji od organizatorów i sterty bananów czekały na nas kolejne atrakcje - pyszny tradycyjny obiad w szkolnej stołówce i prawdziwy hit zawodów, czyli losowanie nagród.

To była moja pierwsza "hajnówka", ale z tego co udało mi się zasłyszeć, tamtejsza "tombola" to już prawdziwa tradycja. Odbywa się ona w miejskim amfiteatrze w atmosferze wielkiego sportowego święta. Nagród jest prawie tyle co zawodników, więc przy każdym kolejnym wyczytywanym numerze, przynajmniej połowa publiczności z nerwów przebywa w ciągłym półsiadzie, żeby w każdej chwili móc wartko ruszyć w dół po wymarzony grant.

A nagród nie dość, że było dużo, to na dodatek były one naprawdę świetne. Począwszy od zestawów lokalnych przypraw i ziołowych herbat o podlaskim charakterze, przez dorodne sękacze, po wzbudzającego duże emocje wśród biegaczy "ducha puszczy". O duchu jeszcze wspomnę, bo jak się później okazało, odegrał wieczorem znaczącą rolę, ale na razie jesteśmy wciąż przy losowaniu. Jego absolutną kulminacją było losowanie dwóch rowerów - damskiego i męskiego. Traf chciał, że "damkę" wylosował jeden z reprezentantów naszej brygady! "Wybiegany" rower sprezentował następnie swojej żonie, która wcześniej dzielnie wspierała go na trasie. To się nazywa uzupełniać się w małżeństwie!

Tyle tylko, że wkrótce miało okazać się, że rower to nie tylko radość, ale i kłopoty. No bo jak tu się teraz z nim zabrać z Hajnówki na imprezę w puszczy aż za Białowieżą?! W końcu dorodny bicykl to nie pakunek herbat ani zestaw ziół, nie da się go schować, ot tak, do bagażnika. Na szczęście do dyspozycji uczestników półmaratonu zostały podstawione specjalne autobusy, które miały zaoszczędzić pracy policjantom z lokalnej drogówki i dowieźć biegaczy bezpiecznie na miejsce a potem zgarnąć ich z powrotem. Pomyśleliśmy więc, że gdzie jak gdzie, ale do autobusu rower upchnąć uda się na pewno. Niestety kierowca był innego zdania, zatrzasnął rowerowi i jego świeżej właścicielce drzwi przed nosem (i przed kołem) i w ten sposób dzielna Grażyna stanęła przed tym samym zadaniem co kilka godzin wcześniej jej mąż. Różnica była taka, że jej zupełnie niespodziewany, prywatny półmaraton wiódł w przeciwnym kierunku, a zamiast stóp napędzały ją rozpędzone koła 28' wygranej "damki".       

No i wtedy się zaczęło. Gdy dotarliśmy do puszczy, w ruch poszły bileciki - najpierw te sympatyczne z pakietów, a potem już te większe, zawsze niebezpieczne, udekorowane profilami polskich królów. W międzyczasie niebo zasnuła wielka czarna chmura i przez dobry kwadrans padało tak mocno, że ciężkie krople wytłukły chyba wszystkie okoliczne komary. Nie wiem, czy to sprawił ten niespodziewany potop, czy może strach przed jego powrotem, w każdym razie tamtego wieczoru te wiecznie nienasycone, krwiopijcze bestie na szczęście nam nie dokuczały. Jednak niestety nie tylko one stały się ofiarami tego gwałtownego oberwania chmury nad Białowieżą. W tym samym czasie, kiedy u nas część towarzystwa już szykowała się do zatopienia zębów w dziczej giczy, dzielna Grażyna była na swoim rowerze dopiero gdzieś w połowie drogi z Hajnówki. Łatwo można sobie wyobrazić, że przy takiej ulewie szosa szybko zamieniła się w rzekę, a wygrana "damka" prędko musiała przekwalifikować się na rower wodny.

Kiedy w końcu nasza nieustraszona Grażyna dotarła na miejsce, dostała od wszystkich zebranych pod wiatą biesiadników owację na stojąco - wszak to ona okazała się największą bohaterką tamtego dnia. Nie zwycięzcy zawodów, nie dzik, ale ona - dziewczyna, która nie przestraszyła się piorunów, wichury i ściany deszczu i dzielnie cięła na swoich dwóch kółkach przez zalaną do ostatniej kreciej nory puszczę. Wszyscy, co do jednego, byli pod wrażeniem jej wyczynu, nie mogło się więc to skończyć inaczej jak...toastem za zdrowie Grażyny!      

Później było już tylko z górki - kontrolę nad wydarzeniami przejął bowiem wspomniany już "duch puszczy" -  magiczny hajnowski napój o kolorze rozrzedzonego ludwika. Uśmiechy z każdą minutą się poszerzały, nadziany na rożen tłusty dzik szybko nabrał wymiarów kościstej modelki, a wkrótce zniknął zupełnie. Pod wiatą prym zaczęli nadawać biegacze z Białorusi, a ze sceny dobrzmiewać zaczęły coraz bardziej skoczne hity grane na żywo. Jednak gdy w uszach zadźwięczały nam pierwsze takty "Ona tańczy dla mnie" uznaliśmy, że to najwyższa pora wrócić w gościnne progi Garego i Leny - naszych sympatycznych białowieskich gospodarzy. Zapakowaliśmy się więc w komplecie do autobusu i - stłoczeni jak sardynki - czekaliśmy na odjazd. Ale czekamy i czekamy, a kierowcy nie ma. Wtem do środka wsiada facet z wąsem i z flaszką. Okazało się, że to główny organizator biegu, który oznajmia, że to kontrola biletów, ale że biletów już brak, to każdy kto chce jechać, musi na pożegnanie łyknąć "ducha puszczy". Potężny silnik przeładowanego autobusu ryknął dopiero, kiedy z flaszki wydobyła się ostatnia kropla zielonkawego trunku.

W drodze powrotnej zrobił nam się prawdziwy wesoły autobus ze śpiewami, żartami i drobnymi, wzajemnymi uszczypliwościami wśród biegaczy. Nie mam żadnych wątpliwości - to był dobry bieg. I jeszcze lepszy duch!  

czwartek, 22 maja 2014

Maraton marazmu

Już od prawie miesiąca mierzę się z jednym z najtrudniejszych maratonów w moim życiu - tym razem nie jest to jednak maraton pokonywany na nogach, a we własnej głowie. 

Dopadł mnie syndrom poultramaratońskiego wypalenia, o którym wspominał między innymi Murakami w swojej książce "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu". Polega on na tym, że po wysiłku ponad swoje możliwości biegacz traci całą przyjemność z biegania. Ja na przykład, kiedy postanawiam, że trzeba w końcu wyjść z marazmu i obiecuję sobie, że od następnego ranka wracam do treningu, nazajutrz okazuje się, że nie jestem w stanie wstać z łóżka. Oszukuję więc umysł i przekładam bieganie na popołudnie. Tyle, że po południu znajduję tysiąc powodów na to, że lepiej będzie jednak pobiegać rano i kółko się zamyka.

Jedyne co na tę chwilę jeszcze w bieganiu mnie cieszy to wspólny trening z kimś bliskim. Wczoraj na przykład wyskoczyliśmy do parku z moim ulubionym sąsiadem i  na chwilę wróciła mi dawna radość. Jeszcze wieczorem wydawało mi się, że to był przełom, i że nazajutrz ruszam pełną parą. Jednak gdy o 7 zadzwonił budzik, zamiast ochoczo zerwać się z łóżka i wskoczyć w biegowe buty, po prostu przestawiłem go o 20 minut do przodu.

To naprawdę niedobrze, że ten marazm dopadł mnie w takim momencie, raptem na niecały miesiąc przed Biegiem Rzeźnika - teoretycznie najważniejszym startem w tym roku. Według planu nakreślonego wczesną wiosną z moim biegowym partnerem, mieliśmy teraz biegać po górce kazurce, Falenicy, robić dziesiątki podbiegów pod Agrykolę. A co robimy? On może i coś robi, ja przysnąłem, znieruchomiałem i - jeśli tak dalej pójdzie - zamiast walczyć w "Rzeźniku" o dobry czas, będę walczył o to, żeby w ogóle dowlec się do mety.

Mam świadomość, że nie nadrobię tego co mogłem w ostatnich tygodniach zbudować, a czego nie zbudowałem, ale jednocześnie wiem, że gdybym zacisnął teraz zęby i wykrzesał z siebie odrobinę ambicji, mogę się jeszcze przed czerwcową wyprawą w Bieszczady choć trochę wzmocnić. W takich momentach jak ten zawsze myślę sobie o moim prywatnym mistrzu Darku, który oddałby wiele, żeby największym problemem w jego bieganiu było to, że mu się nie chce. Myślę sobie wtedy, że pogrążanie się w rozleniwieniu jest po prostu nie w porządku wobec niego. Już kilka razy Darek swoją postawą sprawił, że wyrwałem się z nieróbstwa i ruszyłem z bloków. Mam nadzieję, że tak samo będzie i tym razem - szczególnie po tym jak wczoraj wieczorem powiedział mi w rozmowie telefonicznej, że w ramach treningu we wtorek zrobił 76 a w środę - 40 kilometrów z Łap do Augustowa. Za to dziś wyruszył w drogę powrotną. Po prostu Mistrz!       

wtorek, 20 maja 2014

Z beskidzkiej łąki do białowieskiej puszczy

Zanim wkręciłem się w bieganie, właściwie przez całe życie "moim" sportem była piłka nożna. Kiedy byłem dzieckiem, za boisko mi i moim starszym braciom służyła położona na łagodnym południowym stoku łąka, której mieliśmy wokół domu tyle, że zmieściłoby się na niej pewnie i ze sto maracan. Jako bramki ustawialiśmy na niej pieńki, które zdążyły uratować się spod topora i jeszcze nie wylądowały pod ścianą jako opał na zimę. Tak na marginesie to takie porąbane drewno ułożone wzdłuż drewnianych chat potrafi wyglądać jak piękny obraz. Szkoda że w miastach się tak nie robi, tu królują kaloryfery...

No więc ustawialiśmy te pieńki i graliśmy. Z racji tego, że było nas trzech, zwykle graliśmy na jedną bramkę według zasady "wyjścia za linię". Jak strzeliłeś gola bez uprzedniego wyjścia za swojego przeciwnika, wtedy gol się nie liczył. Jednak nie zawsze musieliśmy się uciekać do tej reguły, albowiem czasem na naszej łące stawała czwarta para nóg i wtedy można było rozegrać regularnego mecza dwóch na dwóch. Wtedy było święto!

Dziś z tych naszych dziecięcych rozgrywek pamiętam głównie to, że starsi bracia jeszcze bardziej niż strzelać gole, lubili mnie przedrzeźniać i wyprowadzać z równowagi - raz faulem, raz "kanałkiem" puszczonym między moimi nogami, a raz złośliwością, której nie zrozumie nikt, kto nigdy nie był młodszym bratem. Koniec końców mecze zwykle kończyły się dla mnie płaczem i ociekającą łzami ucieczką do domu, a dla moich braci niezłym ubawem. Gola strzeliłem za to tylko jednego - ale oczywiście mi go nie uznali, bo według nich był słupek. I to mimo że słupek z pieńka miał 20 centymetrów wysokości, a futbolówka poleciała dobre kilkanaście centymetrów wyżej. No ale weź tu wytłumacz starszemu o pół tuzina lat i wyższemu o dwie głowy starszemu bratu swoje racje. Wtedy jedyną słuszną metodą wydawał mi się ryk i sprint do domu.

Wiele lat później, już w liceum, bezkresną beskidzką łąkę zastąpiły błonia warszawskiego Stadionu X-lecia, pieńki dawno poszły z dymem, a płacz nie był najlepszą metodą na trenera ze Szmulek, który podczas gdy my trenowaliśmy, lubił sobie łyknąć ciepłej gorzałki wprost z miękkiego, plastikowego kubka. Kiedy już wypił co miał wypić, odkładał pusty kubek na dach samochodu, podchodził do linii końcowej boiska i wykrzykiwał spod wąsa kolejne komendy do swoich podopiecznych. Byłem wśród nich i ja i z dzisiejszej perspektywy nie wspominam tego człowieka z największym entuzjazmem. Jeśli mam być szczery, to zupełnie nie nadawał się do zawodu trenera. Zresztą wcale nim nie był, bo trenerka to zajęcie dodatkowe, a prawdziwy etat wyrabiał jako agent ubezpieczeniowy. I tak, jego największym osiągnięciem podczas prowadzenia mojej drużyny było to, że w pewnym momencie udało mu się namówić połowę zespołu do wykupienia polis w swojej firmie. W zamian mieliśmy pojechać na przygotowawczy obóz zimowy na Cypr. Skończyło się oczywiście tak, że na żaden obóz się nie wybraliśmy i skończyliśmy przetrenowując całą zimę na malutkiej sali szkoły specjalnej na Grochowie. Na pocieszenie zostały nam tylko nasze polisy.

Tamtego trenera zapamiętałem również z tego, że z uwielbieniem powtarzał słynne piłkarskie porzekadło brzmiące "jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz". Wówczas był on dla mnie swego rodzaju autorytetem, więc szybko uwierzyłem w te słowa, szczególnie że powtarzał je dość często. Jednak dziś, po kilkunastu latach, uważam, że powiedzonko to jest wyjątkowo okrutne i bezlitosne. Nie zgadzam się z nim ani w kontekście piłki ani żadnej innej dziedziny sportu ani życia. Gdyby dziś ktoś powiedziałby mi: "jesteś tak dobry jak twój ostatni bieg", roześmiałbym mu się prosto w twarz.

Albowiem każdy bieg - tak samo jak i mecz - jest inny. Inne są przygotowania, inne warunki, inna trasa, właściwie to wszystko jest inne. I nigdy nie możesz być pewny, dlaczego jednego dnia poszło ci całkiem dobrze, a drugiego zupełnie fatalnie. 

Dla przykładu dwóch moich serdecznych biegowych druhów wzięło udział w niedzielnym maratonie w Krakowie, przy czym obydwaj przystąpili do niego z nadzwyczaj ambitnymi celami. Jeden chciał pobiec poniżej trzech godzin, a drugi szykował się na łamanie dwóch godzin i pięćdziesięciu minut. Nie udało się żadnemu - pierwszy zszedł z trasy na 27. kilometrze, drugi spóźnił się na metę o niemalże 6 minut. Ten, który zszedł, był załamany, ten który dobiegł - niepocieszony. Teoretycznie można by więc uznać, że - zgodnie z maksymą dawnego trenera - poziom tego, który odpuścił jest załamujący, a tego, który w bólach dotarł do końca - niepocieszający. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Obaj są bowiem dla mnie fantastycznymi biegaczami-amatorami, do których jeszcze długo (jeśli w ogóle) ze swoim bieganiem nie doszusuję. A że nie zrealizowali swoich celów - cóż, bywa... Następnym razem to zrobią, jestem pewien!    

Na przeciwnym biegunie znalazła się za to dzień wcześniej moja dzielna biegająca sąsiadka. Dziewczyna która nigdy wcześniej nie pokonała dystansu większego niż 15 kilometrów, w sobotę równym tempem przemierzyła półmaraton hajnowski. I to z uśmiechem na ustach i przyśpieszeniem na ostatnim kilometrze! Wraz z jej mężem najlepszym na świecie sąsiadem i grupą znajomych, wspieraliśmy ją rozmową, żartami a nawet piosenką, ale prawda jest taka, że tego dnia żadne wsparcie nie było jej potrzebne. Miała w sobie tę moc, której niestety zabrakło chłopakom w Krakowie. I tak, podczas gdy oni szukali przyczyn niepowodzenia, ona mogła się po prostu cieszyć z nadzwyczaj udanego półmaratońskiego debiutu. Jeśli wcześniej nie wiedziałem, co znaczy sąsiedzka duma, teraz już wiem!     

Swoją drogą wspaniale było tak pobiec na wynik nie swój a kogoś innego, bez oczekiwań, za to z zapachem puszczy w nozdrzach i jej cieniem na plecach. Co prawda również z bólem kolan ciągnącym się jeszcze od Niepokornego Mnicha, ale nawet on nie był w stanie wyrwać mnie z nastroju błogości, jaki towarzyszył tej naszej przyjacielskiej przeprawie przez puszczę. I nawet jeśli bieg z Białowieży do Hajnówki nie był najszybszy, to i tak był genialny. Także gdyby trener jednak miał rację i "jesteśmy tak dobrzy jak nasz ostatni bieg", zarówno ja, sąsiedzi, jak i pozostali kompani nie mielibyśmy nic przeciwko temu. Wyszłoby przecież na to, że jesteśmy fantastycznymi biegaczami. No, takie bieganie to ja lubię!               

piątek, 9 maja 2014

Darek Potrafi!

Kochani!

Dzisiejszy wpis to moja serdeczna i najszczersza prośba o wsparcie mojego (i naszego) drogiego Przyjaciela - niepełnosprawnego biegacza Darka Strychalskiego. Pisałem już tu kiedyś o nim, jednak tym razem nie tylko piszę, ale i proszę o pomoc.

Wspólnymi siłami możemy spełnić marzenie tego niezwykłego i doświadczonego przez los człowieka. Jest nim udział w ultramaratonie Badwater - słynnych amerykańskich zawodach na dystansie 217 kilometrów w smażącym słońcu i pustynnym klimacie. Niewiele jest rzeczy, których Darek pragnąłby bardziej niż powrót do Badwater i ponowne zmierzenie się z tym piekielnym wyścigiem. Tym razem tylko od nas zależy, czy mu się uda. Od dziś na portalu PolakPotrafi przez 45 dni będzie "wisiała" zbiórka funduszy na projekt Darka "Badwater 2014 - Powrót". Zajrzyjcie na nią, przeczytajcie o Darku i jego planie i wpłaćcie na jego projekt. Pamiętajcie - liczy się każda złotówka. Dziękuję w imieniu swoim i Darka!

A do zaglądających tu czasem bloggerów: Krasusa, MikołajaBiega, KubyWnogi, ZenAny i innych (jeśli tacy są) mam dodatkową prośbę o puszczenie informacji o akcji Darka na swoich blogach. Dziękuję po stokroć!

  

środa, 7 maja 2014

Buty Inov-8 x-talon 212 - opinia

W moich x-talonach dwieście dwunastkach biegam od dwóch miesięcy. Choć może uczciwiej byłoby powiedzieć, że od dwóch miesięcy to je mam, bo na stopy założyłem je przez ten czas raptem...cztery razy. Jednak to nie ilość, a jakość treningów i startów w tych butach jest wyznacznikiem mojej ich oceny.
              
x-talony w akcji (fot.Filip Bojko)
Przygodę z bieganiem w x-talonach zacząłem od szybkiego treningowego półmaratonu po płaskich leśnych ścieżkach. Teoretycznie mógł to być fałszywy ruch, bo dystans ponad 20 kilometrów w zwartym tempie i nierozbitych butach spokojnie mogłoby się okazać torturą dla stóp. Jednak już po wszystkim okazało się, że nie przybył mi tamtego ranka ani jeden odcisk. Nie tylko jak na pierwszy raz, ale w ogóle, biegło mi się w nich przy tym lekko, przyjemnie i dynamicznie. Dość powiedzieć, że czas 1 godzina 33 minuty z małym hakiem okazał się wówczas moim najlepszym wynikiem w życiu na dystansie półmaratonu. Poprawiłem go dopiero kilka tygodni później - już w szosówkach - ale i tak raptem o niewiele ponad 2 minuty.  A zatem pierwsze zaskoczenie - pomimo terenowego przeznaczenia i agresywnego bieżnika wysokiego na dobry centymetr, x-talony ujawniły swój prawdziwie wyścigowy charakter. Ale jak tu się dziwić, skoro są to buty, o których mówi się, że wygrano w nich więcej górskich biegów niż w jakimkolwiek innym modelu...

W następnej kolejności dwukrotnie porwałem się w moich "inowejtach" na górkę Kazurkę: raz spokojnie, treningowo, a kilka tygodni później już zdecydowanie żwawiej podczas pierwszych zawodów cyklu Monte Kazura. Traf chciał, że za każdym razem górka była sucha jak wiór, przez co strome zbiegi nie były w stanie w pełni zweryfikować doskonałej opinii o stabilności podeszwy x-talonów na mokrym, pochyłym terenie. Mogłem więc się cieszyć z tego, że nie ślizgałem się na świeżej, wiosennej trawce, ale o prawdziwym teście kontroli trakcji nie mogło być mowy.  Ten miał przyjść dopiero 26 kwietnia w Szczawnicy.

Odbywający się tego dnia Niepokorny Mnich - ultramaraton po pasmach Pienin i Beskidu Sądeckiego - okazał się najlepszym możliwym poligonem doświadczalnym nie tylko dla biegaczy ale i dla ich butów. Przyczyniły się do tego zmienne warunki atmosferyczne, różnorodność podłoża i cała gama nachyleń podejść i zbiegów. No i ten dystans - co jak co, ale 95 bitych kilometrów jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy buty, w których je przebiegłeś, były dobre czy złe.

Przed startem nurtowało mnie pytanie, czy przypadkiem nie popełniłem błędu nie kupując rozmiaru 45,5 zamiast 45. Mówi się, że jeśli buty szosowe powinny być większe o przynajmniej pół numeru od noszonego na co dzień, to przy "trailówkach" zapas powinien wynosić już jeden pełny numer. Ja jednak nie mogłem się przekonać do przymierzanych "kajaków" i ostatecznie zdecydowałem się na te mniejsze. Inna teoria mówi, że nie należy patrzeć na rozmiary, tylko trzeba spróbować wcisnąć dwa palce między piętę a zapiętek buta i, jeśli wejdą bez problemu, to znaczy, że jest dobrze. I choć w moim przypadku metoda ta sprawdziła się doskonale, to i tak na starcie zastanawiałem się, czy na którymś ze zbiegów nie pożałuję swojej decyzji, kiedy dopychane masą całego ciała palce raz po raz będą zderzać się boleśnie z solidną przednią ścianką buta.     

Już na trasie okazało się, że moje obawy nie sprawdziły się w najmniejszym stopniu. Owszem, były momenty, że na szybkich, kamienistych zbiegach zabrakło kilku milimetrów, żeby uniknąć zderzenia palucha z okalającą przody twardą gumą, jednak były one na tyle nieliczne, że nie wprowadzały do mojego biegu ani odrobiny dyskomfortu. Tym bardziej, że kamienie nie były najpopularniejszą nawierzchnią tamtego dnia. Zdecydowanie było nią za to błoto. I jeśli nie założyłeś na to błoto odpowiedniego obuwia, byłeś przegrany - brązowa maź była gotowa pochłonąć cię w całości. Ja na szczęście nie miałem tego problemu - uratowały mnie x-talony!

To było niesamowite uczucie, kiedy na zbiegach parłem przed siebie mając pełne zaufanie do butów, że nie wyjadą mi spod tyłka. I podczas gdy wielu biegaczy na największych stromiznach powoli i ostrożnie się zsuwała, a co poniektórzy musieli nawet przytrzymywać się gałęzi drzew, ja mogłem odkręcić śrubkę i lecieć w dół z poczuciem pełnej stabilności. Nie inaczej było na podejściach - tam gdzie wielu musiało wspomagać się kijkami, a poślizg i tak prędzej czy później się zdarzał, ja w moich x-talonach spokojnie i pewnie wspinałem się ku górze. Nie wiem, czy to zasługa samego bieżnika czy jeszcze innych elementów budowy butów, ale fakt jest faktem, że stabilizacja w błotnistym terenie jest w nich idealna. Właściwie dopiero na ostatnim zbiegu, gdzie błoto miejscami sięgało kostek i było już bardzo mocno wyrobione, zdarzyły się ze dwa momenty kiedy nawet mocarna podeszwa nie dała rady. Dopiero tam rowki bieżnika zakleiły się na amen i jedyne co można było robić to zamykać oczy i liczyć na szybką jazdę w dół.

Bardzo obawiałem się ostatniego 10-kilometrowego odcinka prowadzącego po asfalcie. Również dlatego, że nie wiedziałem, jak będą się czuły moje stopy po przebiegnięciu ponad 80 kilometrów po górach. I tu kolejne pozytywne zaskoczenie, ponieważ nie dość, że x-talony doniosły mnie i moje stopy aż tam w zaskakująco dobrym stanie, to okazało się, że całkiem sprawnie można w nich biegać również po twardym. Tak więc po błocie, kamieniach, korzeniach i łąkach, okazało się że i asfalt im nie straszny. Doholowały mnie po nim moje inov-8 do końca i sprawiły, że na mecie mogłem być z nich naprawdę szczerze zadowolony.   

Reasumując, za największe zalety x-talonów 212 uznaję:
- genialną podeszwę stabilną na błocie, a zarazem wygodną na twardym podłożu
- bardzo niską masę i dynamiczność
- odporną i stosunkowo wodo(i błoto-)szczelną cholewkę
- cenę (szczególnie model zeszłoroczny można znaleźć w świetnych promocjach)

Wadę do tej chwili odkryłem tylko jedną:
- sznurówki bardzo lubią się rozwiązywać, dlatego jeśli nie zastosujesz jakiegoś myku i zasznurujesz je w sposób tradycyjny, możesz mieć pewność, że prędzej czy później trzeba będzie je wiązać na nowo!