wtorek, 20 maja 2014

Z beskidzkiej łąki do białowieskiej puszczy

Zanim wkręciłem się w bieganie, właściwie przez całe życie "moim" sportem była piłka nożna. Kiedy byłem dzieckiem, za boisko mi i moim starszym braciom służyła położona na łagodnym południowym stoku łąka, której mieliśmy wokół domu tyle, że zmieściłoby się na niej pewnie i ze sto maracan. Jako bramki ustawialiśmy na niej pieńki, które zdążyły uratować się spod topora i jeszcze nie wylądowały pod ścianą jako opał na zimę. Tak na marginesie to takie porąbane drewno ułożone wzdłuż drewnianych chat potrafi wyglądać jak piękny obraz. Szkoda że w miastach się tak nie robi, tu królują kaloryfery...

No więc ustawialiśmy te pieńki i graliśmy. Z racji tego, że było nas trzech, zwykle graliśmy na jedną bramkę według zasady "wyjścia za linię". Jak strzeliłeś gola bez uprzedniego wyjścia za swojego przeciwnika, wtedy gol się nie liczył. Jednak nie zawsze musieliśmy się uciekać do tej reguły, albowiem czasem na naszej łące stawała czwarta para nóg i wtedy można było rozegrać regularnego mecza dwóch na dwóch. Wtedy było święto!

Dziś z tych naszych dziecięcych rozgrywek pamiętam głównie to, że starsi bracia jeszcze bardziej niż strzelać gole, lubili mnie przedrzeźniać i wyprowadzać z równowagi - raz faulem, raz "kanałkiem" puszczonym między moimi nogami, a raz złośliwością, której nie zrozumie nikt, kto nigdy nie był młodszym bratem. Koniec końców mecze zwykle kończyły się dla mnie płaczem i ociekającą łzami ucieczką do domu, a dla moich braci niezłym ubawem. Gola strzeliłem za to tylko jednego - ale oczywiście mi go nie uznali, bo według nich był słupek. I to mimo że słupek z pieńka miał 20 centymetrów wysokości, a futbolówka poleciała dobre kilkanaście centymetrów wyżej. No ale weź tu wytłumacz starszemu o pół tuzina lat i wyższemu o dwie głowy starszemu bratu swoje racje. Wtedy jedyną słuszną metodą wydawał mi się ryk i sprint do domu.

Wiele lat później, już w liceum, bezkresną beskidzką łąkę zastąpiły błonia warszawskiego Stadionu X-lecia, pieńki dawno poszły z dymem, a płacz nie był najlepszą metodą na trenera ze Szmulek, który podczas gdy my trenowaliśmy, lubił sobie łyknąć ciepłej gorzałki wprost z miękkiego, plastikowego kubka. Kiedy już wypił co miał wypić, odkładał pusty kubek na dach samochodu, podchodził do linii końcowej boiska i wykrzykiwał spod wąsa kolejne komendy do swoich podopiecznych. Byłem wśród nich i ja i z dzisiejszej perspektywy nie wspominam tego człowieka z największym entuzjazmem. Jeśli mam być szczery, to zupełnie nie nadawał się do zawodu trenera. Zresztą wcale nim nie był, bo trenerka to zajęcie dodatkowe, a prawdziwy etat wyrabiał jako agent ubezpieczeniowy. I tak, jego największym osiągnięciem podczas prowadzenia mojej drużyny było to, że w pewnym momencie udało mu się namówić połowę zespołu do wykupienia polis w swojej firmie. W zamian mieliśmy pojechać na przygotowawczy obóz zimowy na Cypr. Skończyło się oczywiście tak, że na żaden obóz się nie wybraliśmy i skończyliśmy przetrenowując całą zimę na malutkiej sali szkoły specjalnej na Grochowie. Na pocieszenie zostały nam tylko nasze polisy.

Tamtego trenera zapamiętałem również z tego, że z uwielbieniem powtarzał słynne piłkarskie porzekadło brzmiące "jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz". Wówczas był on dla mnie swego rodzaju autorytetem, więc szybko uwierzyłem w te słowa, szczególnie że powtarzał je dość często. Jednak dziś, po kilkunastu latach, uważam, że powiedzonko to jest wyjątkowo okrutne i bezlitosne. Nie zgadzam się z nim ani w kontekście piłki ani żadnej innej dziedziny sportu ani życia. Gdyby dziś ktoś powiedziałby mi: "jesteś tak dobry jak twój ostatni bieg", roześmiałbym mu się prosto w twarz.

Albowiem każdy bieg - tak samo jak i mecz - jest inny. Inne są przygotowania, inne warunki, inna trasa, właściwie to wszystko jest inne. I nigdy nie możesz być pewny, dlaczego jednego dnia poszło ci całkiem dobrze, a drugiego zupełnie fatalnie. 

Dla przykładu dwóch moich serdecznych biegowych druhów wzięło udział w niedzielnym maratonie w Krakowie, przy czym obydwaj przystąpili do niego z nadzwyczaj ambitnymi celami. Jeden chciał pobiec poniżej trzech godzin, a drugi szykował się na łamanie dwóch godzin i pięćdziesięciu minut. Nie udało się żadnemu - pierwszy zszedł z trasy na 27. kilometrze, drugi spóźnił się na metę o niemalże 6 minut. Ten, który zszedł, był załamany, ten który dobiegł - niepocieszony. Teoretycznie można by więc uznać, że - zgodnie z maksymą dawnego trenera - poziom tego, który odpuścił jest załamujący, a tego, który w bólach dotarł do końca - niepocieszający. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Obaj są bowiem dla mnie fantastycznymi biegaczami-amatorami, do których jeszcze długo (jeśli w ogóle) ze swoim bieganiem nie doszusuję. A że nie zrealizowali swoich celów - cóż, bywa... Następnym razem to zrobią, jestem pewien!    

Na przeciwnym biegunie znalazła się za to dzień wcześniej moja dzielna biegająca sąsiadka. Dziewczyna która nigdy wcześniej nie pokonała dystansu większego niż 15 kilometrów, w sobotę równym tempem przemierzyła półmaraton hajnowski. I to z uśmiechem na ustach i przyśpieszeniem na ostatnim kilometrze! Wraz z jej mężem najlepszym na świecie sąsiadem i grupą znajomych, wspieraliśmy ją rozmową, żartami a nawet piosenką, ale prawda jest taka, że tego dnia żadne wsparcie nie było jej potrzebne. Miała w sobie tę moc, której niestety zabrakło chłopakom w Krakowie. I tak, podczas gdy oni szukali przyczyn niepowodzenia, ona mogła się po prostu cieszyć z nadzwyczaj udanego półmaratońskiego debiutu. Jeśli wcześniej nie wiedziałem, co znaczy sąsiedzka duma, teraz już wiem!     

Swoją drogą wspaniale było tak pobiec na wynik nie swój a kogoś innego, bez oczekiwań, za to z zapachem puszczy w nozdrzach i jej cieniem na plecach. Co prawda również z bólem kolan ciągnącym się jeszcze od Niepokornego Mnicha, ale nawet on nie był w stanie wyrwać mnie z nastroju błogości, jaki towarzyszył tej naszej przyjacielskiej przeprawie przez puszczę. I nawet jeśli bieg z Białowieży do Hajnówki nie był najszybszy, to i tak był genialny. Także gdyby trener jednak miał rację i "jesteśmy tak dobrzy jak nasz ostatni bieg", zarówno ja, sąsiedzi, jak i pozostali kompani nie mielibyśmy nic przeciwko temu. Wyszłoby przecież na to, że jesteśmy fantastycznymi biegaczami. No, takie bieganie to ja lubię!               

4 komentarze:

  1. Trasa Hajnówka-Białowieża (lub w przeciwnym kierunku) is the best, czy to na nogach czy na rowerze :) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A co dopiero na wygranym rowerze i wśród piorunów! ;-)
      Grażyna, może to my przebiegliśmy półmaraton, ale medal za wyczyn dnia zdecydowanie należy się Tobie!!!

      Usuń
  2. to było świetne wydarzenie, ale nie reklamujmy za bardzo, bo za rok zabraknie miejsc:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aha, a wszystkie wykupią kumple Siergieja ;-)

      Usuń