poniedziałek, 26 maja 2014

Dobry duch w Hajnówce

Zakochałem się w Podlasiu. Idealizuję je sobie, uwielbiam w całości nie dostrzegając wad, wciąż mi go mało, a gdy je widzę, krew w moich żyłach zaczyna krążyć szybciej. Jeśli wierzyć statystykom, człowiek o mojej masie ciała przeciętnie nosi jej w sobie około 6 litrów. Może więc to zasługa jej czwartej części, tego półtora litra odziedziczonego po dziadku z Kresów, że tak to Podlasie zniewoliło moje zmysły...

Przy czym wstyd mi, ale w jego rodzinne strony, do podłosickich Bohukał, zawitałem do tej pory w swoim życiu tylko jeden jedyny raz. Miałem wtedy kilkanaście lat i nie zapamiętałem z tamtej wizyty nic poza wiejskim domem pradziadków, opuszczonej pszczelej pasieki ukrytej pośród owocowych drzew na jego tyłach i rozległych pól, które tylko gdzieniegdzie utkane były nielicznymi chatami. Chyba całkiem mi się tamten krajobraz wówczas spodobał, ale ogólnie rzecz biorąc cała wyprawa wywołała we mnie nastrój takiej niewinnej, dziecięcej obojętności.

Jakże inaczej czuję się dziś, kiedy tylko od początku tego roku odwiedziłem Podlasie już trzykrotnie, czyli trzy razy więcej niż wcześniej przez całe życie. Przy czym każda z wizyt była zupełnie wyjątkowa i nakłaniająca do prędkiego powrotu w te niezwykle gościnne strony. Albowiem przyroda na Podlasiu jest piękna, jednak jeszcze piękniejsi są jego mieszkańcy - przepełnieni otwartością, dobrodusznością i gestem - i to oni sprawiają, że każdy mój powrót stamtąd kończy się nostalgią i poczuciem ściśniętego przełyku.

Traf chciał, że każda z moich wypraw na północny wschód była jednocześnie niezapomnianą wyprawą biegową. Dwie pierwsze eskapady skończyły się fantastycznymi spontanicznymi wycieczkami na cztery i na sześć (a jeśli wliczyć psa Etosia to nawet na 10) nóg, a trzecia - najświeższa, ubiegłosobotnia - to już w ogóle wypad w pełni biegowy. Wypad na jedyny w swoim rodzaju półmaraton hajnowski!

Półmaraton Hajnowski to kameralna impreza, której skala jest nieporównywalnie mniejsza od zaangażowania organizatorów w przygotowanie zawodów. Na każdym kroku dbają oni o to by uczestnicy "hajnówki" czuli się zaopiekowani na sto pięćdziesiąt procent. Nie jestem zwolennikiem bogatych pakietów startowych, bo zwykle te wszystkie "bogactwa" okazują się kompletnie bezużyteczne, jednak w tym przypadku pakiet jest naprawdę hojny. Moim osobistym numerem jeden był zdecydowanie bilet wstępu na wieczorną imprezę w puszczy. Jednak sam bilet to nie wszystko. Do pakietu były dołączone również kolejne bileciki - na piwo, na przekąski i na dzika z rożna. Żaden ze mnie amator dzika, ale widziałem, że inni wcinali go aż im się uszy trzęsły. Za to piwo z beczki, wspaniały chleb na zakwasie, ogórki kiszone to już zdecydowanie moja bajka. Było pysznie!

Ale żeby zasłużyć sobie na to leśne święto, wcześniej trzeba było pokonać 21 kilometrów i 97 metrów leśną szosą z Białowieży do Hajnówki. Trasa była dość płaska i prosta, ale kilka zakrętów, niewielkich zbiegów i podbiegów, które jednak się na niej znalazły, wystarczyły by nie można było się na niej nudzić. Jeszcze na dzień przed biegiem wszystko wskazywało na to, że kolejną atrakcją będzie potężna ulewa nadchodząca ku Białowieży z południa Polski, jednak szczęśliwie rozmyła się ona gdzieś pod drodze, dzięki czemu startowaliśmy w sobotę przy prawie bezchmurnym niebie.

W sumie z Białowieży wybiegło około 300 osób, z których zdecydowana większość ostatecznie zmieściła się w limicie 2 i pół godziny i szczęśliwie dotarła do mety. A tam oprócz imiennych medali, osobistych gratulacji od organizatorów i sterty bananów czekały na nas kolejne atrakcje - pyszny tradycyjny obiad w szkolnej stołówce i prawdziwy hit zawodów, czyli losowanie nagród.

To była moja pierwsza "hajnówka", ale z tego co udało mi się zasłyszeć, tamtejsza "tombola" to już prawdziwa tradycja. Odbywa się ona w miejskim amfiteatrze w atmosferze wielkiego sportowego święta. Nagród jest prawie tyle co zawodników, więc przy każdym kolejnym wyczytywanym numerze, przynajmniej połowa publiczności z nerwów przebywa w ciągłym półsiadzie, żeby w każdej chwili móc wartko ruszyć w dół po wymarzony grant.

A nagród nie dość, że było dużo, to na dodatek były one naprawdę świetne. Począwszy od zestawów lokalnych przypraw i ziołowych herbat o podlaskim charakterze, przez dorodne sękacze, po wzbudzającego duże emocje wśród biegaczy "ducha puszczy". O duchu jeszcze wspomnę, bo jak się później okazało, odegrał wieczorem znaczącą rolę, ale na razie jesteśmy wciąż przy losowaniu. Jego absolutną kulminacją było losowanie dwóch rowerów - damskiego i męskiego. Traf chciał, że "damkę" wylosował jeden z reprezentantów naszej brygady! "Wybiegany" rower sprezentował następnie swojej żonie, która wcześniej dzielnie wspierała go na trasie. To się nazywa uzupełniać się w małżeństwie!

Tyle tylko, że wkrótce miało okazać się, że rower to nie tylko radość, ale i kłopoty. No bo jak tu się teraz z nim zabrać z Hajnówki na imprezę w puszczy aż za Białowieżą?! W końcu dorodny bicykl to nie pakunek herbat ani zestaw ziół, nie da się go schować, ot tak, do bagażnika. Na szczęście do dyspozycji uczestników półmaratonu zostały podstawione specjalne autobusy, które miały zaoszczędzić pracy policjantom z lokalnej drogówki i dowieźć biegaczy bezpiecznie na miejsce a potem zgarnąć ich z powrotem. Pomyśleliśmy więc, że gdzie jak gdzie, ale do autobusu rower upchnąć uda się na pewno. Niestety kierowca był innego zdania, zatrzasnął rowerowi i jego świeżej właścicielce drzwi przed nosem (i przed kołem) i w ten sposób dzielna Grażyna stanęła przed tym samym zadaniem co kilka godzin wcześniej jej mąż. Różnica była taka, że jej zupełnie niespodziewany, prywatny półmaraton wiódł w przeciwnym kierunku, a zamiast stóp napędzały ją rozpędzone koła 28' wygranej "damki".       

No i wtedy się zaczęło. Gdy dotarliśmy do puszczy, w ruch poszły bileciki - najpierw te sympatyczne z pakietów, a potem już te większe, zawsze niebezpieczne, udekorowane profilami polskich królów. W międzyczasie niebo zasnuła wielka czarna chmura i przez dobry kwadrans padało tak mocno, że ciężkie krople wytłukły chyba wszystkie okoliczne komary. Nie wiem, czy to sprawił ten niespodziewany potop, czy może strach przed jego powrotem, w każdym razie tamtego wieczoru te wiecznie nienasycone, krwiopijcze bestie na szczęście nam nie dokuczały. Jednak niestety nie tylko one stały się ofiarami tego gwałtownego oberwania chmury nad Białowieżą. W tym samym czasie, kiedy u nas część towarzystwa już szykowała się do zatopienia zębów w dziczej giczy, dzielna Grażyna była na swoim rowerze dopiero gdzieś w połowie drogi z Hajnówki. Łatwo można sobie wyobrazić, że przy takiej ulewie szosa szybko zamieniła się w rzekę, a wygrana "damka" prędko musiała przekwalifikować się na rower wodny.

Kiedy w końcu nasza nieustraszona Grażyna dotarła na miejsce, dostała od wszystkich zebranych pod wiatą biesiadników owację na stojąco - wszak to ona okazała się największą bohaterką tamtego dnia. Nie zwycięzcy zawodów, nie dzik, ale ona - dziewczyna, która nie przestraszyła się piorunów, wichury i ściany deszczu i dzielnie cięła na swoich dwóch kółkach przez zalaną do ostatniej kreciej nory puszczę. Wszyscy, co do jednego, byli pod wrażeniem jej wyczynu, nie mogło się więc to skończyć inaczej jak...toastem za zdrowie Grażyny!      

Później było już tylko z górki - kontrolę nad wydarzeniami przejął bowiem wspomniany już "duch puszczy" -  magiczny hajnowski napój o kolorze rozrzedzonego ludwika. Uśmiechy z każdą minutą się poszerzały, nadziany na rożen tłusty dzik szybko nabrał wymiarów kościstej modelki, a wkrótce zniknął zupełnie. Pod wiatą prym zaczęli nadawać biegacze z Białorusi, a ze sceny dobrzmiewać zaczęły coraz bardziej skoczne hity grane na żywo. Jednak gdy w uszach zadźwięczały nam pierwsze takty "Ona tańczy dla mnie" uznaliśmy, że to najwyższa pora wrócić w gościnne progi Garego i Leny - naszych sympatycznych białowieskich gospodarzy. Zapakowaliśmy się więc w komplecie do autobusu i - stłoczeni jak sardynki - czekaliśmy na odjazd. Ale czekamy i czekamy, a kierowcy nie ma. Wtem do środka wsiada facet z wąsem i z flaszką. Okazało się, że to główny organizator biegu, który oznajmia, że to kontrola biletów, ale że biletów już brak, to każdy kto chce jechać, musi na pożegnanie łyknąć "ducha puszczy". Potężny silnik przeładowanego autobusu ryknął dopiero, kiedy z flaszki wydobyła się ostatnia kropla zielonkawego trunku.

W drodze powrotnej zrobił nam się prawdziwy wesoły autobus ze śpiewami, żartami i drobnymi, wzajemnymi uszczypliwościami wśród biegaczy. Nie mam żadnych wątpliwości - to był dobry bieg. I jeszcze lepszy duch!  

4 komentarze:

  1. https://lh6.googleusercontent.com/-0cLLCoRw9Xc/U4O8F19CXmI/AAAAAAAACl4/YXnEIN7A2lY/w958-h477-no/hajnowka+finisz.jpg

    OdpowiedzUsuń
  2. Ta karetka wygląda, jakbyśmy zamykali bieg! Od razu prostuję - nie byliśmy ostatni!!!
    Dzięki za super pamiątkę :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zastanawiam sie, co z tym rowerem jest nie tak. Najpierw ulewa. A wczoraj - zderzenie z psem. Slicznym golden retrieverem. Włascicielom zabrakło rozumu lub wyobraźni. Rozpędzony wskoczył mi prosto pod koło na ścieżce rowerowej. Nie wiem jak pies, ale ja mam złamaną rękę. Psia jego mac.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pies by to ***
      Kurczę, jak mi Ciebie żal... Tłumaczenia pisemne przy pomocy jednej ręki, to chyba ultra master degree, co? ;-)
      No ale dość żartów i duuuużo życzeń zdrowia przesyłam!
      Trzymaj się, Kochana!!!

      Usuń