Już od prawie miesiąca mierzę się z jednym z najtrudniejszych maratonów w moim życiu - tym razem nie jest to jednak maraton pokonywany na nogach, a we własnej głowie.
Dopadł mnie syndrom poultramaratońskiego wypalenia, o którym wspominał między innymi Murakami w swojej książce "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu". Polega on na tym, że po wysiłku ponad swoje możliwości biegacz traci całą przyjemność z biegania. Ja na przykład, kiedy postanawiam, że trzeba w końcu wyjść z marazmu i obiecuję sobie, że od następnego ranka wracam do treningu, nazajutrz okazuje się, że nie jestem w stanie wstać z łóżka. Oszukuję więc umysł i przekładam bieganie na popołudnie. Tyle, że po południu znajduję tysiąc powodów na to, że lepiej będzie jednak pobiegać rano i kółko się zamyka.
Jedyne co na tę chwilę jeszcze w bieganiu mnie cieszy to wspólny trening z kimś bliskim. Wczoraj na przykład wyskoczyliśmy do parku z moim ulubionym sąsiadem i na chwilę wróciła mi dawna radość. Jeszcze wieczorem wydawało mi się, że to był przełom, i że nazajutrz ruszam pełną parą. Jednak gdy o 7 zadzwonił budzik, zamiast ochoczo zerwać się z łóżka i wskoczyć w biegowe buty, po prostu przestawiłem go o 20 minut do przodu.
To naprawdę niedobrze, że ten marazm dopadł mnie w takim momencie, raptem na niecały miesiąc przed Biegiem Rzeźnika - teoretycznie najważniejszym startem w tym roku. Według planu nakreślonego wczesną wiosną z moim biegowym partnerem, mieliśmy teraz biegać po górce kazurce, Falenicy, robić dziesiątki podbiegów pod Agrykolę. A co robimy? On może i coś robi, ja przysnąłem, znieruchomiałem i - jeśli tak dalej pójdzie - zamiast walczyć w "Rzeźniku" o dobry czas, będę walczył o to, żeby w ogóle dowlec się do mety.
Mam świadomość, że nie nadrobię tego co mogłem w ostatnich tygodniach zbudować, a czego nie zbudowałem, ale jednocześnie wiem, że gdybym zacisnął teraz zęby i wykrzesał z siebie odrobinę ambicji, mogę się jeszcze przed czerwcową wyprawą w Bieszczady choć trochę wzmocnić. W takich momentach jak ten zawsze myślę sobie o moim prywatnym mistrzu Darku, który oddałby wiele, żeby największym problemem w jego bieganiu było to, że mu się nie chce. Myślę sobie wtedy, że pogrążanie się w rozleniwieniu jest po prostu nie w porządku wobec niego. Już kilka razy Darek swoją postawą sprawił, że wyrwałem się z nieróbstwa i ruszyłem z bloków. Mam nadzieję, że tak samo będzie i tym razem - szczególnie po tym jak wczoraj wieczorem powiedział mi w rozmowie telefonicznej, że w ramach treningu we wtorek zrobił 76 a w środę - 40 kilometrów z Łap do Augustowa. Za to dziś wyruszył w drogę powrotną. Po prostu Mistrz!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz