Ultra Trail du Monte Kazura, a przynajmniej Ultra Trailik du Monte Kazura - tak spokojnie mogłaby się nazywać impreza biegowa, która zadebiutowała wczoraj na stokach ursynowskiej górki kazurki. Nawiązanie do jednego z najsłynniejszych biegów ultra na świecie jest absolutnie nieprzypadkowe. Albowiem - oczywiście zachowując odpowiednie proporcje - Monte Kazura już po pierwszej edycji bezwzględnie zasłużyła na miano gwiazdy biegów ultra w miejskiej odsłonie. I to gwiazdy nieprzypadkowej, bo zrodzonej w wyobraźni, dłoniach i stopach ludzi, którzy na czym jak na czym, ale na bieganiu się znają. Niech więc Alpy i Francuzi mają swoje UTMB, a my - górale mazowieccy - nie pozostając gorsi uroczyście ogłaszamy narodzenie nowej, pięknej, biegowej tradycji: UTMK!
Zanim przejdę do relacji z wczorajszych zawodów chciałbym tylko podkreślić, że mój entuzjazm co do potencjału Monte Kazury wcale nie jest taki bezpodstawny, podobnie jak mogące się wydawać na nazbyt śmiałe porównanie małego, miejskiego biegu do wielkiego, alpejskiego przedsięwzięcia, w którym biorą udział tysiące ludzi z całego świata. Miałem kiedyś bowiem okazję zamienić parę słów z Catherine Poletti, szefową UTMB, która powiedziała mi, że w pierwszej edycji biegu, który dziś jest jednym z najpopularniejszych na świecie (jeśli nie najpopularniejszym), wzięło udział...5 osób. Jak sama powiedziała, wszystko co nastąpiło później wzięło się z pasji, poświęcenia i ciężkiej pracy. Osobiście jestem przekonany, że akurat tych trzech czynników w działaniach napierajów nigdy nie zabraknie, a zatem jestem więcej niż pewny, że Monte Kazurę czeka świetlana przyszłość. Szczególnie, że debiutancką edycję ukończyło 55 osób, czyli ponad dziesięciokrotnie więcej niż UTMB w 2002 roku...
***
Nadchodzące ze wszystkich stron i kłębiące się nad Warszawą przez całe wczorajsze popołudnie burzowe chmury zapowiadały, że wieczorem (start był zaplanowany na 19) na kazurce może być mokro, ślisko i niebezpiecznie. Szczególnie biorąc pod uwagę ilość i stopień nachylenia zbiegów wytyczonych przez organizatorów. A było ich pięć na każdym okrążeniu, podobnie zresztą jak i zbiegów. A że okrążeń do pokonania było równo trzy, to ilość podejść i zejść w sumie zamknęła się w liczbie po piętnaście.
Ja sam górkę kazurkę znam już całkiem dobrze z przedrzeźnickich treningów, więc wiedziałem, czego mogę się po niej spodziewać. Natomiast wśród tych biegaczy, którzy u stóp Wzgórza Trzech Szczytów pojawili się po raz pierwszy, już sam rzut oka w jego stronę wzbudzał drżenie łydek i respekt przed nadchodzącym wyzwaniem. A było ich niemało, bowiem na kazurkę naprawdę trudno trafić bez, hmm powiedzmy...inicjacji. Nie widać jej z poziomu żadnej z głównych ursynowskich ulic i raczej nie sposób wpaść na nią przypadkowo. Ten uśpiony pomiędzy blokami kolos to takie najprawdziwsze miejsce dla wtajemniczonych - do tej pory głównie rowerzystów, snowboardzistów i paralotniarzy. Za to od wczoraj także dla biegaczy...
©Filip Bojko |
Start I edycji Monte Kazury miał drobną obsuwę - debiut wymaga oprawy z pompą, trzeba więc było napompować dmuchaną bramę startową, a że przygotowania do tego trwały dobrą chwilę, w końcu wyruszyliśmy kilka czy kilkanaście minut po zapowiadanej 19. Na szczęście dla nikogo nie stanowiło to problemu - wśród niemalże 60 uczestników nie znalazła się ani jedna nieżyczliwa, narzekająca czy pomstująca osoba. Tak na marginesie, jakże to miła odmiana wziąć udział w kameralnych zawodach, na które zapisy nie wyczerpują się po kwadransie od ich otworzenia, i w których biorą udział właściwie sami pogodni, uśmiechnięci i sympatyczni ludzie.
Kiedy brama w końcu się naprężyła i stanęła dumnie po wschodniej stronie górki kazurki, zaczęło się wspólne odliczanie. Chwilę później wszyscy zawodnicy z czipami do pomiaru czasu wpiętymi w sznurowadła (biedni salomonowcy!) swoich butów przebiegli przez rozłożoną na ziemi matę, a wkrótce potem zniknęli za pierwszym z licznych zakosów na trasie Monte Kazury.
Trudno opisać wrażenia, jakie towarzyszą biegaczowi w trakcie tego krótkiego acz niezwykle intensywnego wysiłku. Każdy z nas bowiem inaczej rozkłada siły, przyjmuje odmienną taktykę na zbiegi i podbiegi. Historia trudu każdego z uczestników (w tym trzech dzielnych dziewczyn, brawo dla nich!) jest więc zupełnie odrębną historią, a każdy z biegaczy przeżywa ją na swój, niepowtarzalny sposób. Niezmienne pozostaje tylko jedno - nieważne czy biegniesz na maksa, czy się oszczędzasz, Monte Kazura w końcu i tak weryfikuje wszystko i wszystkich. Szczególnie trzecie okrążenie, kiedy ci, którzy szli "po bandzie" już ledwie łapią dech, zaś ci, którzy zachowali odrobinę sił na finał, teraz też dają z siebie wszystko, a w konsekwencji jedni i drudzy wpadają na metę tak samo zmordowani i wykończeni. Ale i szczęśliwi...
©Filip Bojko |
Monte Kazura to piękne zawody zarówno w warstwie widokowej, sportowej jak i ludzkiej. Na każdym kroku widać niezwykle osobiste podejście napierajów do biegu, choć to nie powinno dziwić, bo przecież to ich najmłodsze organizatorskie dziecko, ursynowski pupilek. Jednak dobra energia nie płynie tylko od nich, można ją też czerpać garściami od współuczestników i - przede wszystkim - od wspaniałych kibiców. W ogóle jeśli określić Monte Kazurę wydarzeniem fenomenalnym z perspektywy biegaczy, to naprawdę nie znajduję słowa, jak mogliby ją określić kibice. Wystarczy bowiem raz wdrapać się na szczyt, a tam przychodzi zrobić już tylko parę kroków raz w jedną raz w drugą stronę, żeby wspierać "swoich" na każdym z piętnastu ciężkich podbiegów. Kibice przemieszczają się więc nadzwyczaj łatwo, a korzystają z tego zawodnicy, bo nawet kilku sprawnych dopingowiczów jest w stanie sprawić, że ma się wrażenie, jakby dosłownie cały szczyt był obstawiony przez szpalery fanów biegania.
Gdybym miał podsumować I edycję Monte Kazury jednym słowem, byłoby to takie oto słowo: "fantastycznezawodynaktórechcesięwracaćijużsięniemogędoczekaćkolejnejrundy!". Ale, żeby nie było, że słodzę, jest jedno ale. Rozumiem, że jednym z fundamentów MK jest założenie, że ma być trudno, i tu jest moja pełna zgoda. Jednak wredna, prawie pionowa mulda na ostatnim zbiegu to, moim zdaniem, element do usunięcia. Bez niej i tak każdy ucheta się na trasie dokumentnie, a z nią pojawia się ryzyko kontuzji, albo tego, że co cwańsi będą ją brali bokiem. A naiwniacy tacy jak ja, pomimo kontuzjowanego biodra, będą się przez nią honorowo przedzierali, jakby pokonanie jednej, głupiej muldy było grą o życie. Moja propozycja jest więc taka: muldę niech sobie zabierają runmaggedonowcy, a montekazurkowcy omijają ją szerokim łukiem, umowa stoi?
©Filip Bojko |
"fantastycznezawodynaktórechcesięwracaćijużsięniemogędoczekaćkolejnejrundy" - dokładnie tak samo mam!
OdpowiedzUsuńA tę muldę to ktoś ominął? Bo dla mnie to ona była bombastyczna, dodawała takiego zakwaszenia mięśni, że kosmos, absolutnie nie zgadzam się na jej usunięcie!;) A jeśli ktoś ominął, to należy go zdyskwalifikować i więcej do zabawy nie dopuścić, o.
Świetna impreza, w pełni podpisuję się pod peanami na jej cześć - Viva UTMK!!! :-)
OdpowiedzUsuńPodobnie jak Krasus, nie zgadzam się na usunięcie muldy :-) Można ją tylko dodatkowo oznakować, żeby uniknąć uminięć. A i tak można ją było pokonać nabiegiem albo po schodkach po prawej ;-) Do zobaczenia na następnej rundzie! :-)
Panowie Obrońcy Muldy, rozumiem i respektuję Wasze argumenty. Siła złego na jednego sprawia, że ustępuję i mulda może zostać, ale trzeba w takim razie postawić przed nią znak zakazu brania bokiem. Albo warczącego Etosia-psakomandosa-mistrza drugiego planu ;-)
OdpowiedzUsuńZgłoś to orgom, np. na FB. Na 100% wezmą Twoją (słuszną!) uwagę do serca:)
Usuń