Dzisiaj rano niezbyt uroczyście, ale jednak zakończyłem długi okres przygotowań do łódzkiego maratonu. Ostatnie cztery dni poświęcę już tylko na nie zepsucie tego, co udało mi się zbudować przez 4 i pół miesiąca rzetelnych treningów. No i oczywiście na malowanie.
Okres przygotowawczy zamknąłem dziś o poranku 11 kilometrami w spokojnym tempie 5 minut na kilometr, pokonanymi w znacznej większości po płaskich parkowych alejkach. Nie było żadnych podbiegów, żadnego przyśpieszania, żadnych zmian techniki na ostatniej prostej. Na metę w Łodzi chcę wpaść z taką kondycją, z taką sylwetką i z takim czasem, na jaki sobie zasłużyłem ponad stu dwudziestoma dniami treningowymi uzbieranymi od początku grudnia zeszłego roku.
Znaczna większość z nich to naprawdę piękne momenty poczucia wolności, władzy nad ciałem i umysłem i niezwykłej równowagi stanu ducha z fizycznością. Ale były też takie dni, kiedy musiałem zaprzęgać do siebie naprędce wytworzone we własnej wyobraźni woły, żeby w ogóle wyjść na trening. Nogi nie zawsze niosły bowiem lekko i ochoczo - czasem nawet "30 centymetrów ponad chodnikami", jak deklamował niegdyś Fisz, to było dużo za dużo dla niechętnych stóp. A i pogoda nie zawsze rozpieszczała, i to nawet pomimo wyjątkowo łagodnej zimy. Niejednokrotnie więc przyszło mi zmagać się z wiatrem, deszczem, rzadziej śniegiem, czy zlodowaciałą nawierzchnią. Nie zawsze było łatwo, ale na pewno zawsze (poza kilkoma niechlubnymi wyjątkami) było efektywnie. Jak już wychodziłem z domu na bieganie, wracałem do niego później z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. Raz dumny, raz blady. Czasem dumny i blady.
Wyjąwszy kilka treningów z moją najdroższą biegaczką, kilka kolejnych z biegającym przyjacielem, dwa wypady do Mistrza Darka (jeden z nich wspólnie z biegającym bratem) i jedno poimprezowe rozbieganie z sąsiadem, zwykle biegałem jednak sam. Przeważnie rano. A że zimą rano jest noc, to przeważnie biegałem też i po ciemku. W tym miejscu można sobie pomyśleć: co też może być przyjemnego w samotnym ganianiu po ciemku i to jeszcze w mieście? Sam nie wiem, ale fakt jest taki, że jest coś w tej nieciekawie brzmiącej czynności, co wciąga i - gdy już wejdzie się w rytm - nie chce się robić już nic innego. Za nic w świecie.
Na początku biegałem według samodzielnie opracowanego, w miarę urozmaiconego planu, który obejmował przebieżki, podbiegi, szybkość na bieżni i długie wybiegania. Jednak po jakichś dwóch miesiącach plan się posypał, bo tu Falenica, tu wyjazd w Beskid, tu romans z CrossFitem, a jeszcze tenis się w to wplątał i basen. Trzeba było więc wprowadzić intuicyjne zmiany i nie szafować zanadto siłami. Dziś myślę, że to się udało, bo, poza drobnymi niedogodnościami w pachwinie i kolanie, obyło się bez poważniejszych urazów.
Przed Łodzią czuję się w miarę mocny fizycznie i solidnie przygotowany kondycyjnie. Na pewno pomogły w tym regularne wypady w góry, a jak nie to do Falenicy lub na górkę Kazurkę. Natomiast gorzej jest z szybkością. Na finiszu przygotowań zdałem sobie sprawę, że bieganie na dłuższą metę z prędkością poniżej 4 minut na kilometr jest na razie zdecydowanie poza moim zasięgiem. Na szczęście na maratonie będę mógł sobie pozwolić na dużo spokojniejsze tempo - teoretycznie około 4:37/km. Z głową też jest chyba w porządku i mam nadzieję, że największy kryzys - ten z półmaratonu pabianickiego - jest już za mną i w Łodzi od początku do końca pobiegnę z "luźną" głową i bez nadmiernej ekscytacji.
Nadszedł więc czas na ostatnie poprawki malarskie, a biegowe buty aż do soboty zostawiam w spokoju. Wtedy może wyjdę sobie na 5 kilometrów na miękką bieżnię. A może i nie, jak mi się nie będzie chciało. Miałem pomysł, żeby przetestować na sobie często stosowaną metodę wypłukiwania a później kumulowania glikogenu, o której pisał całkiem niedawno warszawskibiegacz, ale że przedwczoraj jadłem pierogi i makaron, wczoraj pół bochna chleba, a dzisiaj pewnie znowu zjem coś wysoko węglowodanowego, lepiej poczekam z tym do następnego razu (może do jesieni...). Jakby co, mogę w każdym razie mówić, że kumulować kumulowałem, tylko wypłukać jakoś się nie udało!
No dobra, koniec tej pisaniny. Teraz trzeba trzymać kciuki. To co, trzymacie?
Pewnie! Powodzenia!
OdpowiedzUsuńdZENkuję Ana ;-) Twoje kciuki będą bezcenne - wspomnę je szczególnie gdzieś na 33 km!
OdpowiedzUsuńPowodzenia! Ja jutro Orlen, ale tylko na 10 km. Maraton na jesieni.
OdpowiedzUsuńObrigado! Rozumiem, że szykujesz się na 2:50 jesienią? ;-)
Usuń