Tuż po ukończeniu Niepokornego Mnicha chwaliłem się, że na trasie nie dotknął mnie żaden kryzys. I rzeczywiście tak było - podczas gdy ciało całymi godzinami wołało o litość, głowa aż do końca pozostała niewzruszona.
Jeśli chodzi o formę fizyczną, najbardziej dokuczliwy był dla mnie ból prawego kolana, którego przeciążona chrząstka już od kilku tygodni wysyłała dojmujący sygnał ostrzegawczy. Na Mnichu sygnał ten najpierw przeskoczył czerwoną kontrolkę, a potem już tylko trwał w tym niewygodnym dla mnie położeniu. Co ciekawe, najmniej z całego towarzystwa cierpiały mięśnie ud i łydek, które na stromych podejściach i ostrych zbiegach teoretycznie powinny oberwać najbardziej. Po przeciwnej stronie granicy komfortu, gdzieś od połowy dystansu, znajdowały się natomiast moje ręce. Żeby było ciekawiej najbardziej w kość dostały nie barki ani ramiona, a przedramiona, które od mniej więcej 50. kilometra musiałem stale trzymać luźno puszczone wzdłuż tułowia. Inaczej pulsujący ból stawał się nie do zniesienia. Kompani, z którymi biegłem, trochę się ze mnie podśmiewali, ale wcale się im nie dziwię, bo musiałem w tej pozycji wyglądać naprawdę śmiesznie. Jak jakiś ultras z przypadku.
fot. Filip Bojko |
A zatem moje ciało przeszło na Niepokornym Mnichu prawdziwą lekcję pokory, dźwigając się odrobinę dopiero na ostatnich kilku kilometrach prowadzących płasko ku mecie. W tym samym czasie głowa, początkowo niepewna i przepełniona najróżniejszymi obawami, z każdym pokonanym szczytem stawała się coraz mocniejsza i stabilniejsza. Napędzała mnie koncentracja - przy czym łatwiej wpadałem we właściwy rytm na podejściach, a zdecydowanie trudniej było mi oswoić zbiegi. A te nierzadko ciągnęły się przez wiele minut i kilometrów. Przy wspinaczce obierałem sobie kolejne cele i rytmicznie parłem do ich osiągnięcia - czasem było to 5 metrów, a czasem 50. Za to kiedy przychodziło puścić się w dół, pozwalałem nogom spokojnie się rozpędzić i oddać wodze sile grawitacji. Przy czym zdecydowanie lepiej znosiłem łagodnie schodzące stoki niż strome ściany, których było na trasie sporo. Albowiem im stromiej, tym bardziej wychodziły moje braki w technice, a wypięty kuper, zamiast brać obciążenia na siebie i na mięśnie czworogłowe ud, każdy zwielokrotniony kilogram mojej masy ładował bezpośrednio w kolana.
Jakże wielkie było więc moje zdziwienie, gdy w poniedziałek wieczorem - dwa dni po biegu - kiedy fizycznie dochodziłem już do siebie, mój organizm pokazał mi, że wcale nie jest ze mnie taki kozak, jak mi się wydawało. Najpierw przyszły nudności, które męczyły mnie całą noc. Były chwile, że chciało mi się wymiotować, ale ostatecznie ani razu nie przyszło mi się modlić nad toaletą. Druga strona była z kolei solidnie zakorkowana ubitymi podczas biegu na kamień bananami, rodzynkami, orzeszkami i - przede wszystkim - trzema pizzami, które zjadłem: jedną dzień przed, drugą parę godzin po biegu, a trzecią nazajutrz już w domu. A zatem zostałem zatkany na amen.
Początkowo byłem przekonany, że to wina przeterminowanego makowca, który zjadłem w poniedziałek rano, jednak dziś - po zażegnaniu nudności i przeżyciu dwóch dni trzęsawki i wieczornego wypatrywania na termometrze wysokiej gorączki - jestem prawie pewien, że kryzys, który szczęśliwie ominął mnie na trasie, pokonał 400 kilometrów dzielące Szczawnicę od Warszawy i dopadł mnie w moim własnym łóżku. Jest jeszcze szansa, ze to jakiś wirus się przypałętał, ale coś mi mówi, że ten wirus zwie się nie inaczej niż...Niepokorny Mnich.
Wpis ten popełniam więc lekko tylko wychylając się spod kołdry i marząc o pozbyciu się poczucia rozsadzanej głowy, odchrząkiwania każdego wypowiedzianego słowa i trzęsących się rąk. Zabawne, że w ciągu dnia po tych dolegliwościach wydawało się nie być już żadnego śladu, jednak gdy wracałem z pracy na rowerze, w pewnym momencie z niego zsiadłem - raz że zadzwoniła przyjaciółka, dwa że po prostu bałem się wypierniczyć. I tym razem nie byłoby mi już do tego nawet potrzebne żadne volvo. Leżę zatem i kwiczę, ale ostatnią rzeczą, której bym żałował to udział w szczawnickim ultramaratonie. Ten cudowny bieg wart był nawet tego, żebym na zrzucanie z siebie piętna Niepokornego Mnicha spędził choćby całą majówkę!
PS. Jakbyście jeszcze nie widzieli, koniecznie obejrzyjcie resztę przepięknych zdjęć ze Szczawnicy autorstwa Piotrka Dymusa: tu.
PS. Jakbyście jeszcze nie widzieli, koniecznie obejrzyjcie resztę przepięknych zdjęć ze Szczawnicy autorstwa Piotrka Dymusa: tu.
I jak po tygodniu zmagań? Jest już lepiej? Bo to trochę niepokojące, żeby takie dolegliwości dopadały, kiedy powinieneś już dochodzić do siebie. A na marginesie, gratulacje świeżo upieczonemu ultramaratończykowi!
OdpowiedzUsuńLepiej? Lepiej nie mówić! ;-)
OdpowiedzUsuńWirus - już pal sześć, czy nazywał się mnich czy nie - wziął mnie, jak bierze bałkański bandzior swoją dziewojkę. A potem mnie połknął i wypluł. No i taki wypluty dochodzę teraz do siebie. Ale się nie martwię, w końcu jestem ultramaratończykiem ;-)
Dzięki za gratulacje, miło!