W drodze do pracy z roweru zdjął mnie samochód. A konkretnie Volvo XC70. Kiedyś chciałem takie mieć, ale po dzisiejszej przygodzie już nie chcę. Volvo upolowało mnie pod samym wiaduktem Mostu Poniatowskiego. Jechałem spokojnie, z mięśniami jeszcze odczuwającymi trudy niedzielnych zmagań z łódzkimi górkami, pedałowałem więc z umiarem nie dociążając ich zanadto. Volvo tylko czekało na taką właśnie lekko osłabioną ofiarę jak ja - zaczaiło się na wyjeździe z Alei 3 Maja i w chwili gdy przecinałem skrzyżowanie z tą podporządkowaną uliczką, zasunęło we mnie bokiem z całym impetem.
Nagłe spotkanie z kupą żelastwa i jeszcze bardziej nagłe lądowanie na tyłku na środku ulicy zrobiło na mnie wrażenie, nie powiem... W pierwszej chwili byłem przekonany, że to niemożliwe, żebym po takim "dzwonie" był cały. Rower leżał kilka metrów z tyłu, chyba jeszcze bardziej zdziwiony ode mnie. Ja kręciłem z niedowierzaniem głową, on - tylnym kołem. Volvo trzasnęło mnie z prawej strony torując sobie drogę do nawrotki, która znajdowała się kilkadziesiąt metrów dalej, już za wiaduktem. Najciekawsze jest to, że ja widziałem to Volvo już na dobre kilkanaście sekund przed wypadkiem. Szkoda tylko, że ono nie widziało mnie...
A więc leżę na ulicy, prawa noga boli od biodra po kostkę, rower też leży i nie przestaje kręcić kołem. Z Volvo wysiada za to jakiś facet, pomaga mi się zebrać i pyta skąd się tu wziąłem. Ja na to trzęsąc się, że z Warszawy. On oczywiście, że nie to miał na myśli. Na co ja odpowiadam, że "stamtąd" wskazując kierunek, z którego przyjechałem. Kierowca szybko zreflektował się, że nie ma co dłużej prowadzić tej jałowej rozmowy, zaczął mnie więc wypytywać, czy coś mnie boli i czy pamiętam, jak się nazywam. Miałem ochotę powiedzieć, że jestem Scott Jurek, ale się powstrzymałem i powiedziałem tylko, że jestem biegaczem, i że boję się, czy moje nogi są całe, i czy będę mógł wystartować za dwa tygodnie w Szczawnicy. To się nazywa niezwyciężony duch biegacza!
Chwilę tak postałem i się potrząsłem na poboczu ulicy Kruczkowskiego, podczas gdy właściciel Volvo dotykał moich nóg wyszukując ewentualnych urazów. Nie byłem w jakimś przesadnym szoku, a przynajmniej miałem w sobie na tyle trzeźwości, żeby poradzić mu, żeby na razie mnie zostawił, i żeby lepiej przestawił ze środka ulicy samochód, bo zaraz oprócz pogiętego roweru będziemy mieli też pogięte Volvo. Po chwili staliśmy na poboczu już we czwórkę: ja, Volvo, jego właściciel i rower (choć on nie stał, a leżał). Sytuacja wydawała się opanowana. Tylko noga wydawała się boleć coraz bardziej...
Po momentalnej naradzie zapadła szybka decyzja, że nie ma co czekać i trzeba jechać z nogą do szpitala. Na szczęście Volvo miało duży bagażnik i bez problemu zmieściło rower. Ja usiadłem z przodu obok kierowcy i już jechaliśmy dosłownie za winkiel, do szpitala na Solcu. Na miejscu okazało się, że na szczęście tego ranka niewielu rowerzystów zderzało się z samochodami, dzięki czemu siedziałem w kolejce na ostry dyżur jako pierwszy. Pół godziny później trzymałem w dłoni skierowanie na rentgen, a po kolejnych pięciu minutach stałem ze spuszczonymi spodniami pośród monumentalnego oprzyrządowania pamiętającego czasy Gierka i "rozkoszowałem się" zbawiennym promieniowaniem. Przeszło mi wtedy nawet przez myśl, że nie jest z tą naszą służbą zdrowia tak źle, jak się o niej mówi i czyta. Jednak po chwili, gdy okazało się, że w szpitalu jest awaria prądu, zdjęć rentgenowskich nie da się wywołać, a na dodatek podsłuchałem, że operacje są wykonywane przy świetle wyświetlaczy telefonów komórkowych, pomyślałem, że mój entuzjazm był zdecydowanie przedwczesny.
Usuwanie awarii i w konsekwencji oczekiwanie na wyniki mojego badania przedłużyło się do ponad godziny. Jednak jak się później okazało, warto było czekać. Pani doktor przyjęła mnie w gabinecie z dobrą nowiną - to tylko mocne stłuczenie, oznajmiła - zimne okłady, tabletki przeciwbólowe i tydzień oszczędzania się i powinien pan dojść do siebie. Co za fart - pomyślałem. Za to nie miał tyle szczęścia chłopak, który dosiadł się do mnie w poczekalni. Piłkarz, a zerwał więzadła chcąc usiąść na siedzeniu autobusu w drodze do szkoły. Co za paradoks - ja zderzam się na dużej prędkości z dwu i półtonowym autem i wychodzę z tego bez szwanku, a on nieszczęśliwie skręca nogę przy siadaniu i ma przynajmniej pół roku z głowy...
Nie wiem, kto miał w tym wszystkim więcej szczęścia - ja, że w sumie nic poważnego mi się nie stało, czy kierowca, którego ominął mandat i sowite odszkodowanie za chwilę nieuwagi i brak jednego, kluczowego spojrzenia w lusterko. Znam przy tym takich, którzy by nie przepuścili takiej okazji i wydusili z nieroztropnego właściciela Volvo ostatni grosz. Ja natomiast ani przez chwilę nie miałem takiego pomysłu - po prostu pragnąłem wyjść z tego wszystkiego na własnych nogach. I móc dalej biegać...
Mniej szczęścia niż ja i kierowca miał natomiast mój ukochany rower. Zwykle nie przywiązuję się do rzeczy, a tym bardziej nie obdarzam ich uczuciem, ale ten rower to wyjątek - spędziłem na jego siodełku zbyt wiele dobrych i niezapomnianych chwil, żeby traktować go jak zwykły przedmiot. To taki mój mechaniczny przyjaciel, towarzysz przygód, a przy tym niezastąpiony środek transportu. No i może to właśnie ten mój nieożywiony przyjaciel sprawił, że nie jest ze mną tak źle, biorąc na siebie znaczną część uderzenia. Wszak ja mam tylko obite biodro, on za to ma zdarty bok, wygięty hak tylnej przerzutki, a i sama przerzutka jest najprawdopodobniej do wymiany. Nie wiem czy zrobiłeś to umyślnie czy nie, ale i tak dzięki za ochronę rowerze!
Na koniec jeszcze tylko słowo o właścicielu Volvo. Wyjechał z podporządkowanej jak ostatni dureń - to fakt - nie zwolnił, nie spojrzał, po prostu nie zachował odpowiedniej ostrożności. Jednak to jak postąpił później, świadczyło o jego dużej klasie. Mimo że na pewno widać było po mnie, że ostatnim na co miałem ochotę, to angażowanie w to wszystko policji, jestem jednak przekonany, że nawet gdybym to zrobił, on zgodziłby się na to z godnością. Ani na moment nie czułem, że chciał choć w najmniejszym stopniu uciec od odpowiedzialności za to, co się zdarzyło. Wziął sprawy na klatę, karnie przesiedział ze mną bite 2 godziny w szpitalu, zawiózł rower do serwisu, a na koniec mnie do pracy. Nie przeczę - był to w tej sytuacji jego święty obowiązek - ale zbyt wielu znam takich, którzy nie mieliby takiego odruchu, a jedyne co mogłoby ich zmotywować do takiego działania to strach. W przypadku właściciela Volvo o strachu mowy być nie mogło - może kierowca z niego nie najlepszy, ale śmiało można o nim powiedzieć, że facet ma jaja!
PS Na koniec okazało się, że mój niedoszły likwidator wczoraj wrócił z Wiednia, gdzie towarzyszył przyjaciółce prowadząc ją w półmaratonie. O ironio - pomyślałem - jednak biegacz biegacza zawsze przyciągnie, nawet przy okazji drogowego wypadku!
Ożesz! Ale historia. No powiem Ci, że jestem mile zaskoczony postawą kierowcy, bo wydaje mi się, że nie jest to powszechna praktyka, częściej królują chamstwo i zapatrzenie na siebie. Ma facet klasę bez dwóch zdań, to budujące - można jednak wierzyć w ludzi. Najważniejsze, że nic poważnego Ci nie jest. Przyoszczędź nogę i wszystko będzie dobrze.
OdpowiedzUsuńOby! Szkoda by było opuścić piękne widoki szczawnickiej wiosny... A facet z Volvo? No rzeczywiście, jeśli już potrącać rowerzystów (oby nie!) to właśnie w taki sposób ;-)
OdpowiedzUsuńDobrze, że nic Ci się nie stało. Zdrowiej jak najszybciej i wracaj do biegania. Co do odszkodowania, ja bym jednak wystąpił z roszczeniem, poniosłeś szkodę, musisz zapłacić za naprawę roweru, do tego należy Ci się zadośćuczynienie za obrażania. I to nie kierowca będzie płacił odszkodowanie, a jego ubezpieczyciel, on co najwyżej zapłaci wyższą składkę za ubezpieczenie. Pracuję w firmie ubezpieczeniowej, gdybyś potrzebował rady, daj znać :)
OdpowiedzUsuńNa szczęście kierowca okazał się wyjątkowo porządnym człowiekiem - nie dość, że z góry zapłacił za pełną naprawę roweru, to jeszcze sfinansował mi konsultację i rehabilitację w ortorehu. Tak więc nie dość, że nie wyszedłem na wypadku stratny, to jeszcze biodro zostało wymasowane a rower nasmarowany. Tak czy inaczej dzięki za gotowość do pomocy! Choć muszę przyznać, że Twoją firmę już całkiem nieźle znam - właśnie wykupiłem u Was OC...tańsze o 200 zł w porównaniu do poprzedniej firmy.
UsuńPS Gwoli ścisłości wszystko obyło się bez "obrażania", więc odpuściłem sobie ewentualne zadośćuczynienie ;-)
Jestem pod wrażeniem. Bardzo dobry artykuł.
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń