Ledwie zdążyłem odpocząć po beskidzkiej eskapadzie, a na horyzoncie już widzę przed sobą kolejne biegowe wyzwanie. W niedzielę w podwarszawskim Raszynie startuję w zawodach na 10 kilometrów, które chcę potraktować jako ostatni znaczący - jak to się ładnie w biegowym slangu mówi - akcent przed maratonem. Potem - aż do 13 kwietnia - ma być już tylko łatwiej. Ale zanim będzie łatwiej, musi być odrobinę trudniej. Tak żeby nie było wstydu i żeby choć spróbować powalczyć z granicą 40 minut na tydzień przed Łodzią. A żeby to osiągnąć, na kilka dni przeniosłem się dziś na bieżnię.
Jak już kiedyś wspominałem, stadion lekkoatletyczny mam właściwie pod nosem, więc wplecienie elementu tartanowego w trening przyszło mi wyjątkowo łatwo. Za to biegło się jakoś dziwnie trudno. W górach było długo i stromo, ale jednak bieganie tam to przyjemność, za to na płaskiej i dynamicznej bieżni mało jest przyjemności a więcej roboty. Gdyby bieganie było korporacją, raszyńska "dycha" - key clientem, ja - executive accountem, to moje zmagania na bieżni spokojnie można by ochrzcić mianem targetu. A target na dziś był taki, że miałem zrobić równo pięć kilometrów w czasie poniżej 20 minut, czyli utrzymując tempo poniżej 4 minut na kilometr.
Musiałem przypominać chomika, kiedy się tak z rana kręciłem dookoła boiska. Biorąc pod uwagę, że jedno okrążenie ma (a przynajmniej powinno mieć) 400 metrów, łatwo wyliczyć, że na zrobienie 5000 metrów potrzebowałem ich pokonać równe 12 i pół. Robiąc je zaliczyłem jednocześnie pierwszy trening na krótkiej drodze do (mam nadzieję) złamania 40 minut w Raszynie. Zadanie co prawda nie zostało wykonane w 100 % zgodnie z planem, bo pokonanie tuzina okrążeń z małym hakiem zajęło mi 20 minut i 22 sekundy, czyli o 5,5 sekundy na każdym okrążeniu za dużo, żeby cieszyć się z "dziewiętnastki" z przodu. Jednak daleki jestem od samobiczowania, bo po pierwsze: jak się spojrzy z dystansu, to całe to liczenie sekund jest mimo wszystko śmieszne (przecież nie chodzi tu o niczyje życie!), a nawet jeśli jednak okaże się ono silniejsze ode mnie, mam na poprawę czas przynajmniej do piątku. Tak żeby w niedzielę stanąć na starcie z luźną głową i świadomością, że przynajmniej połowę dystansu moje nogi będą w stanie pokonać w odpowiednim tempie. A co z drugą połową? Jak to, co? Dam biec głowie!
Oprócz porannych sesji na bieżni chciałem w tym tygodniu dorzucić dodatkowy trening wieczorem. Jednak po tym jak obiecałem sobie, że wykorzystam okazję jaką jest wolna chata do jej odmalowania, a przy tym zobaczyłem, że bielenie ścian to nie jest takie hop siup, chyba będę musiał odpuścić i - zamiast przechodzić na biegowe zawodowstwo - skupię się na dodatkowej połówce etatu malarza pokojowego. No chyba, że odkryję w sobie talent na miarę Matisse'a i porzucę Agrykolę na rzecz Centre Pompidou. A jest na to szansa, bo w moim wykonaniu nawet zwykła biała ściana wygląda dziwnie świetliście i impresjonistycznie. To pewnie przez te wszędobylskie nierówności!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz