Właśnie mija mój szósty dzień niebiegania. A piąty niechodzenia. Za to coraz sprawniej radzę sobie z kuśtykaniem.
Po niedzielnym maratonie w Łodzi i wtorkowej kraksie rowerowej na warszawskim Powiślu moja aktywność sportowa uległa totalnemu wywróceniu do góry nogami. Ze świata walki o życiówki, urywania sekund, pożerania kolejnych wzniesień i pokonywania biegiem dziesiątek kilometrów, nagle zostałem zmuszony odnaleźć się w krainie powolności. W minionym tygodniu każde napotkane schody były dla mnie jak maratońska ściana, dystans do osiedlowego warzywniaka nagle stał się wyprawą, nie mówiąc już nawet o trasie z przystanku autobusowego do bram pracy. Mój kulawy, powolny krok sprawił, że czas zaczął mi płynąć zupełnie inaczej.
Od razu zaznaczę, że nie jest ze mną tak znowu źle, a nawet zdążyłem w międzyczasie odebrać z naprawy rower. Co więcej w piątek wsiadłem na niego i pojechałem do pracy już na dwóch kółkach. Zabawne, że zdecydowanie łatwiej było mi jechać niż iść. Ale zanim to się stało musiałem stawić czoła żarliwym protestom mojej najdroższej biegaczki, która absolutnie nie chciała wypuścić mnie z domu, póki w dłoniach dzierżyłem rączki kierownicy. Przekonała ją dopiero moja obietnica, że cały dystans pokonam jadąc po ścieżce rowerowej, i że będę uważał tak, jak jeszcze nigdy nie uważałem. Poza tym pamiętam z czasów, gdy jeszcze trochę jeździłem konno, że po upadku należy jak najszybciej wskoczyć w siodło ponownie, jak to się mówi "na przełamanie", żeby nie hodować w sobie lęku. A więc podążając tym jeździeckim tropem wskoczyłem na siodełko i pomknąłem przed siebie czujnie wypatrując, czy gdzieś za rogiem nie czai się drapieżne volvo.
Ale wracając do kwestii mojego spowolnienia, muszę powiedzieć, że świat widziany z perspektywy kogoś, kto nawet jakby chciał, to i tak nie może podbiec do autobusu, przebiec przez skrzyżowanie na czerwonym świetle czy skakać po schodach w dół po trzy stopnie, wygląda zupełnie inaczej. Ze swoją chwilową ułomnością czuję się trochę jak świadek życia, które toczy się obok mnie - bliżej mi tym samym do okraszonych dostojną siwizną dziadków niż do przepełnionych werwą młodzieńców łapczywie połykających czas każdym oddechem. Chodzę więc sobie powoli po warszawskich chodnikach, patrzę na moje miasto, obserwuję mijanych ludzi i mógłbym ten stan określić na wiele sposobów, ale na pewno żaden z nich nie brzmiałby "w biegu".
Jednocześnie wciąż mam nadzieję, że poobijane biodro będzie dochodziło do siebie w takim tempie jak dotychczas i ostatecznie będę mógł w przyszłym tygodniu zmierzyć się z dwoma upragnionymi wyzwaniami - najpierw z Monte Kazurą a później z Niepokornym Mnichem. Ale zanim będę wiedział, czy będzie mi to dane, pławię się w niespodziewanym, słodkim, a zarazem w pełni usprawiedliwionym lenistwie i cieszę się każdą upływającą w żółwim tempie chwilą.
Mniej więcej dwa lata temu miałem małą kontuzję stopy, bo biegałem po chodnikach w płaskich butach. Od chęci biegania, została mi niechęć do siedzenia w domu. Pierwsze kilka dni to było wyzwanie idąc nawet do wc. Trzymam kciuki za powrót do zdrowia i za kolejne życiówki. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDzięki! A z tymi płaskimi butami trzeba uważać, to fakt, bo nieodpowiednio użytkowane mogą być jak wyrok dla nóg...
Usuń