środa, 9 kwietnia 2014

Koniec przygotowań

Dzisiaj rano niezbyt uroczyście, ale jednak zakończyłem długi okres przygotowań do łódzkiego maratonu. Ostatnie cztery dni poświęcę już tylko na nie zepsucie tego, co udało mi się zbudować przez 4 i pół miesiąca rzetelnych treningów.  No i oczywiście na malowanie.

Okres przygotowawczy zamknąłem dziś o poranku 11 kilometrami w spokojnym tempie 5 minut na kilometr, pokonanymi w znacznej większości po płaskich parkowych alejkach. Nie było żadnych podbiegów, żadnego przyśpieszania, żadnych zmian techniki na ostatniej prostej. Na metę w Łodzi chcę wpaść z taką kondycją, z taką sylwetką i z takim czasem, na jaki sobie zasłużyłem ponad stu dwudziestoma dniami treningowymi uzbieranymi od początku grudnia zeszłego roku.

Znaczna większość z nich to naprawdę piękne momenty poczucia wolności, władzy nad ciałem i umysłem i niezwykłej równowagi stanu ducha z fizycznością. Ale były też takie dni, kiedy musiałem zaprzęgać do siebie naprędce wytworzone we własnej wyobraźni woły, żeby w ogóle wyjść na trening. Nogi nie zawsze niosły bowiem lekko i ochoczo - czasem nawet "30 centymetrów ponad chodnikami", jak deklamował niegdyś Fisz, to było dużo za dużo dla niechętnych stóp. A i pogoda nie zawsze rozpieszczała, i to nawet pomimo wyjątkowo łagodnej zimy. Niejednokrotnie więc przyszło mi zmagać się z wiatrem, deszczem, rzadziej śniegiem, czy zlodowaciałą nawierzchnią. Nie zawsze było łatwo, ale na pewno zawsze (poza kilkoma niechlubnymi wyjątkami) było efektywnie. Jak już wychodziłem z domu na bieganie, wracałem do niego później z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. Raz dumny, raz blady. Czasem dumny i blady.

Wyjąwszy kilka treningów z moją najdroższą biegaczką, kilka kolejnych z biegającym przyjacielem, dwa wypady do Mistrza Darka (jeden z nich wspólnie z biegającym bratem) i jedno poimprezowe rozbieganie z sąsiadem, zwykle biegałem jednak sam. Przeważnie rano. A że zimą rano jest noc, to przeważnie biegałem też i po ciemku. W tym miejscu można sobie pomyśleć: co też może być przyjemnego w samotnym ganianiu po ciemku i to jeszcze w mieście? Sam nie wiem, ale fakt jest taki, że jest coś w tej nieciekawie brzmiącej czynności, co wciąga i - gdy już wejdzie się w rytm - nie chce się robić już nic innego. Za nic w świecie.

Na początku biegałem według samodzielnie opracowanego, w miarę urozmaiconego planu, który obejmował przebieżki, podbiegi, szybkość na bieżni i długie wybiegania. Jednak po jakichś dwóch miesiącach plan się posypał, bo tu Falenica, tu wyjazd w Beskid, tu romans z CrossFitem, a jeszcze tenis się w to wplątał i basen. Trzeba było więc wprowadzić intuicyjne zmiany i nie szafować zanadto siłami. Dziś myślę, że to się udało, bo, poza drobnymi niedogodnościami w pachwinie i kolanie, obyło się bez poważniejszych urazów. 

Przed Łodzią czuję się w miarę mocny fizycznie i solidnie przygotowany kondycyjnie. Na pewno pomogły w tym regularne wypady w góry, a jak nie to do Falenicy lub na górkę Kazurkę. Natomiast gorzej jest z szybkością. Na finiszu przygotowań zdałem sobie sprawę, że bieganie na dłuższą metę z prędkością poniżej 4 minut na kilometr jest na razie zdecydowanie poza moim zasięgiem. Na szczęście na maratonie będę mógł sobie pozwolić na dużo spokojniejsze tempo - teoretycznie około 4:37/km. Z głową też jest chyba w porządku i mam nadzieję, że największy kryzys - ten z półmaratonu pabianickiego - jest już za mną i w Łodzi od początku do końca pobiegnę z "luźną" głową i bez nadmiernej ekscytacji. 

Nadszedł więc czas na ostatnie poprawki malarskie, a biegowe buty aż do soboty zostawiam w spokoju. Wtedy może wyjdę sobie na 5 kilometrów na miękką bieżnię. A może i nie, jak mi się nie będzie chciało. Miałem pomysł, żeby przetestować na sobie często stosowaną metodę wypłukiwania a później kumulowania glikogenu, o której pisał całkiem niedawno warszawskibiegacz, ale że przedwczoraj jadłem pierogi i makaron, wczoraj pół bochna chleba, a dzisiaj pewnie znowu zjem coś wysoko węglowodanowego, lepiej poczekam z tym do następnego razu (może do jesieni...). Jakby co, mogę w każdym razie mówić, że kumulować kumulowałem, tylko wypłukać jakoś się nie udało!

No dobra, koniec tej pisaniny. Teraz trzeba trzymać kciuki. To co, trzymacie? 

4 komentarze:

  1. dZENkuję Ana ;-) Twoje kciuki będą bezcenne - wspomnę je szczególnie gdzieś na 33 km!

    OdpowiedzUsuń
  2. Powodzenia! Ja jutro Orlen, ale tylko na 10 km. Maraton na jesieni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obrigado! Rozumiem, że szykujesz się na 2:50 jesienią? ;-)

      Usuń