Arturo Pérez Reverte napisał ostatnio książkę "Mężczyzna, który tańczył tango". Jeszcze jej nie czytałem, ale bardzo chciałbym przeczytać, chyba więc wspomnę o niej w liście do Św. Mikołaja. W wywiadzie z autorem, który ukazał się przy okazji promocji powieści, Reverte ciekawie opowiada o symbolice motywu przewodniego - tanga - a przy okazji ujawnia swoje postrzeganie roli kobiety i mężczyzny w świecie.
Tango to przenośnia ludzkiego życia - dużo tu fałszu, gry pozorów, uwodzenia, seksu, żądzy władzy i chęci podporządkowania sobie partnera. Pozornie to mężczyzna prowadzi kobietę. Uważny obserwator zauważy jednak, że kobieta, okrążając mężczyznę, oplata go niczym pajęczyna. Ona ma siłę percepcji dużo większą niż mężczyzna. Nie chodzi o to, że jest inteligentniejsza, tylko skuteczniej wykorzystuje inteligencję. Mężczyzna przychodzi na świat i chce stworzyć swoją biografię. Kobieta ma połowę biografii napisaną już w chwili narodzin, jakby miała zakodowane umiejętności radzenia sobie w życiu. Dlatego sądzę, że aby zrozumieć świat, trzeba przyglądać się kobietom. A jeśli będziemy je obserwować ze skromnością, z pokorą, chęcią nauczenia się nowych rzeczy, możemy odkryć wyjaśnienie kluczowych kwestii. Na przykład mimowolną, wrodzoną wyższość kobiety nad mężczyzną. Kiedy zastanawiam się nad swoim życiem, mogę to zrobić tylko przez pryzmat kobiet, które były w nim obecne. Bez nich byłbym intelektualnie upośledzony. Nie mówię o seksie czy sferze fizycznej, mówię o inteligencji. Chodzi o zrozumienie świata i jego skomplikowanych zasad. Kobiety instynktownie wiedzą więcej, inaczej - i trzeba to doceniać. Widziałem, jak w obliczu wielkich tragedii zachowują się mężczyźni, a jak kobiety. Oczywiście atak z bagnetem lepiej przeprowadzi mężczyzna. Ale w kryzysowej sytuacji kobieta ujawnia siłę wewnętrzną o wiele większą niż każdy facet. Lepiej znosi porażkę, ból, samotność. (...)
Co prawda bieganie z tangiem nie ma za wiele wspólnego - w jednym za wiele jest seksualności, w drugim indywidualizmu - ale już tańczący tango mężczyźni i kobiety to dokładnie takie same kobiety i tacy sami mężczyźni jak ci, którzy biegają. I po kilku latach obserwacji biegaczy zgadzam się z Reverte w tym, że płeć silniejsza płci piękniejszej nie dorówna, choćby nie wiem jak bardzo się starała i jak wielu zwycięstw nie odnosiła. Byłem świadkiem wspaniałych dokonań mężczyzn czempionów - od najlepszych w biegu ulicznym na 10 kilometrów, po zwycięzców ultra trudnego ponad stukilometrowego biegu dookoła masywu Mont Blanc. Jednak zawsze największe wrażenie robiły na mnie przybiegające dużo później od najlepszych mężczyzn pierwsze kobiety.
Obrazem, który najbardziej zapadł mi w pamięć był niesamowity finał Biegu Rzeźnika 2013 - 82-kilometrowego rajdu czerwonym szlakiem po najpiękniejszych pasmach Bieszczad. Jest to bieg, w którym uczestnicy startują w dwuosobowych zespołach, z których zdecydowaną większość stanowią pary męskie, niewielki procent to pary mieszane, a dosłownie tylko kilka dwójek jest czysto kobiecych.
Pierwsze dwie pozycje na mecie zajęły, zgodnie z oczekiwaniami, dwa zespoły męskie złożone z samych facetów-atletów. Jakże wielkie było zaskoczenie dla wszystkich zgromadzonych na mecie, gdy jako trzecia pokonała trasę para mieszana, a konkretnie Maciej Więcek i Agata Matejczuk. Niesamowita para - on wielki jak góra i umięśniony jak Herkules, ona drobniutka i zupełnie niepozorna, razem duet na miarę 3. miejsca w jednym z najtrudniejszych biegów górskich w Polsce.
Maciek to facet, po którym można się było spodziewać wszystkiego - wystarczy wspomnieć, że ledwie chwilę przed "Rzeźnikiem" wygrał w cuglach 100-kilometrowy bieg na orientację Kierat, a chwilę po nim pokonał biegiem w rekordowym czasie cały Główny Szlak Beskidzki prowadzący z Wołosatego do Ustronia i liczący aż 519 kilometrów. Agata to zupełnie inna historia - bieganie jest dla niej jedynie odskocznią od ciężkiej, codziennej harówy w barze szybkiej obsługi przy autostradzie A2. Trenuje głównie na trasie dom-praca-dom, a do "Rzeźnika" przygotowywała się robiąc podbiegi po schodach przy autostradzie i interwały na pobliskiej pochyłej drodze awaryjnej.
Ostatnie kilometry przed metą Maciek biegł przodem, a Agata resztkami sił utrzymywała najwyżej takie tempo, żeby nie stracić go z oczu. Była absolutnie niezwykła w swoim heroizmie - widać było, że włożyła w ten bieg wszystko, co miała do zaoferowania, całą siebie, swoje siły i serce. Ostatnie 500 metrów pokonałem biegnąc za nią z kamerą licząc na dobre ujęcia do reportażu, który robiłem z tego biegu. Przy okazji starałem się ją zagadywać i choć trochę zmotywować na ostatni odcinek trasy. Jednak widać było, że ona nic nie słyszy, że jest w innym świecie. Przebierała nogami automatycznie, co rusz potykając się o wystające korzenie i łapiąc poślizg na licznych kałużach. Nie miała już sił, ale serce kazało przeć do przodu, parła więc niczym gazela uciekająca przed wygłodniałym lwem. Tyle, że lew został już daleko w tyle. A nazywał się Połonina Caryńska.
Agata wpadła na metę zmordowana, ale szczęśliwa. Nie miała już przed czym uciekać i mogła cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem. Gdy tak patrzyłem na nich - na uśmiechniętego Maćka i jakby nieobecną Agatę - pomyślałem, że może i na niego nie ma mocnych, ale to ona - filigranowa, lekka jak piórko kobieta - zostawiła tamtego dnia na trasie tak dużo siebie, jak nigdy nie zostawił i być może już nigdy nie zostawi żaden facet.
Pierwsze dwie pozycje na mecie zajęły, zgodnie z oczekiwaniami, dwa zespoły męskie złożone z samych facetów-atletów. Jakże wielkie było zaskoczenie dla wszystkich zgromadzonych na mecie, gdy jako trzecia pokonała trasę para mieszana, a konkretnie Maciej Więcek i Agata Matejczuk. Niesamowita para - on wielki jak góra i umięśniony jak Herkules, ona drobniutka i zupełnie niepozorna, razem duet na miarę 3. miejsca w jednym z najtrudniejszych biegów górskich w Polsce.
Maciek to facet, po którym można się było spodziewać wszystkiego - wystarczy wspomnieć, że ledwie chwilę przed "Rzeźnikiem" wygrał w cuglach 100-kilometrowy bieg na orientację Kierat, a chwilę po nim pokonał biegiem w rekordowym czasie cały Główny Szlak Beskidzki prowadzący z Wołosatego do Ustronia i liczący aż 519 kilometrów. Agata to zupełnie inna historia - bieganie jest dla niej jedynie odskocznią od ciężkiej, codziennej harówy w barze szybkiej obsługi przy autostradzie A2. Trenuje głównie na trasie dom-praca-dom, a do "Rzeźnika" przygotowywała się robiąc podbiegi po schodach przy autostradzie i interwały na pobliskiej pochyłej drodze awaryjnej.
Ostatnie kilometry przed metą Maciek biegł przodem, a Agata resztkami sił utrzymywała najwyżej takie tempo, żeby nie stracić go z oczu. Była absolutnie niezwykła w swoim heroizmie - widać było, że włożyła w ten bieg wszystko, co miała do zaoferowania, całą siebie, swoje siły i serce. Ostatnie 500 metrów pokonałem biegnąc za nią z kamerą licząc na dobre ujęcia do reportażu, który robiłem z tego biegu. Przy okazji starałem się ją zagadywać i choć trochę zmotywować na ostatni odcinek trasy. Jednak widać było, że ona nic nie słyszy, że jest w innym świecie. Przebierała nogami automatycznie, co rusz potykając się o wystające korzenie i łapiąc poślizg na licznych kałużach. Nie miała już sił, ale serce kazało przeć do przodu, parła więc niczym gazela uciekająca przed wygłodniałym lwem. Tyle, że lew został już daleko w tyle. A nazywał się Połonina Caryńska.
Agata wpadła na metę zmordowana, ale szczęśliwa. Nie miała już przed czym uciekać i mogła cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem. Gdy tak patrzyłem na nich - na uśmiechniętego Maćka i jakby nieobecną Agatę - pomyślałem, że może i na niego nie ma mocnych, ale to ona - filigranowa, lekka jak piórko kobieta - zostawiła tamtego dnia na trasie tak dużo siebie, jak nigdy nie zostawił i być może już nigdy nie zostawi żaden facet.
Maciek i Agata na trasie Biegu Rzeźnika 2013. Fotografia autorstwa Adama Markiewicza. |
PS Niewiele później dotarł do celu pierwszy zespół złożony w 100% z kobiet. Magda Ostrowska-Dołęgowska z Sabiną Giełzak pokonały metę z czasem 10 godzin i 40 sekund, pobijając w nieprawdopodobny sposób kobiecy rekord trasy. Dziewczyny i ich ambitny plan początkowo były traktowane przez starych bieszczadzkich wyjadaczy z politowaniem, ale na każdym kolejnym punkcie kontrolnym, na którym pięły się w klasyfikacji, uśmieszek ironii zamieniał się w uśmiech podziwu. Na mecie już nikt nie miał żadnych wątpliwości - dziewczyny dokonały fantastycznego osiągnięcia, upokarzając przy tym wielu niedowiarków, a mi dając jeszcze jeden powód, żeby podpisać się pod słowami Arturo Péreza Reverte, że w kryzysowej sytuacji kobieta ujawnia siłę wewnętrzną o wiele większą niż każdy facet...
Magda i Sabina na trasie Biegu Rzeźnika 2013. Fotografia autorstwa Adama Markiewicza. |
Widziałem reportaż biegającego Rosoła "Rzeźnik" - Agata wyglądała na mecie na totalnie nieobecną :) ech przeżyć to musi być coś niesamowitego!
OdpowiedzUsuńByła niesamowita, ale rzeczywiście nie do końca wiedziała, co się dzieje dookoła. Dopiero bohaterski ratownik medyczny otulił ją folią NRC, opatrzył obtarcia i odrobinę doprowadził do porządku. A zaraz potem Maciek dał jej do ręki piwo i kazał pić - "dla uzupełnienia witamin" :-)
OdpowiedzUsuńA tu Rzeźnik według Agaty: http://twojezwyciestwo.wordpress.com/2013/06/18/bieg-rzeznika/
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
Dzięki Agnieszka! Już kiedyś czytałem ten wpis, ale miło go sobie przypomnieć. Podobnie jak wspaniałe osiągnięcie Agaty i Maćka!
OdpowiedzUsuń