Niesamowite jest to, jak szybko można obecnie z jednego świata przeskoczyć do drugiego. Jeszcze wczoraj biegałem w zimowej scenerii po górskich zboczach, a dziś jestem już po treningu na miejskich chodnikach w temperaturze tak wysokiej, że nie przydała się ani czapka ani rękawiczki. Raptem kilka godzin, kilkadziesiąt litrów gazu LPG i dawka koncentracji na drodze wystarczają, żeby przemieścić się między dwoma, zupełnie do siebie nieprzystającymi rzeczywistościami. Nie wiem, czy któryś z tych światów jest gorszy, a któryś lepszy, ale na pewno są od siebie tak bardzo różne, że nagły przeskok między nimi może doprowadzić człowieka do lekkiego zachwiania wewnętrznej równowagi.
Po treningu w górach zostało mi mnóstwo pięknych wspomnień, dużo tlenu we krwi i...potworne zakwasy w łydkach i piszczelach. Było trochę wspinaczki, były ostre zbiegi i było ślisko - to wszystko sprawiło, że nogi nie miały ani chwili na odpoczynek i w ciągu całego godzinnego biegu musiały pracować na najwyższych obrotach. Dostało się więc i mięśniom i ścięgnom i więzadłom. Na dodatek biegałem - jak zawsze po naturalnym podłożu - w minimalistycznych butach o cieniutkiej podeszwie, przez którą czuć każdą nierówność, i która nie zapewnia stawom właściwie żadnej amortyzacji. Uwielbiam to uczucie, kiedy każdy kamyczek pod stopami nie pozwala mi zapomnieć, po czym biegnę, ale mam też świadomość, że jest to lekki masochizm, a przy tym ogromne obciążenie dla nóg. Kiedy wiosną - biegając po tych samych górach - doznałem kontuzji, z którą zmagałem się przez kolejne pół roku (http://biegajsercem.blogspot.com/2013/12/powrot.html), często zastanawiałem się, czy spowodowało ją nadmierne obciążenie czy jednak miały na nią wpływ moje "odtłuszczone" buty i brak odpowiedniego przygotowania do ich używania. Bieganie w nich sprawia bowiem, że czuje się każde uderzenie stopy o podłoże, należy więc poruszać się w nich jak najlżej, unikając przeciążeń. Jednocześnie ich lekkość sprawia, że łatwo poczuć się w nich jak gazela i dać się ponieść prędkości. Dlatego - szczególnie na początku - trzeba bardzo uważać, żeby niechcący nie zrobić sobie dużego kuku. Zwłaszcza na zbiegach, kiedy wspomagani przez grawitację możemy rozwijać zawrotne prędkości, a stopy układają się tak, że z dużą mocą uderzają piętą o podłoże. Łatwo wtedy o uszkodzenie różnych wrażliwych elementów naszych nóg, od ścięgien po strukturalne części kolan. Nie biegłem wczoraj zbyt agresywnie, raczej w sprawnym tempie weekendowym, ale mimo to, na którymś ze zbiegów, poczułem znajome uczucie - lekkie ćmienie pod prawym kolanem. Wiedziałem, że na pewno nie jest tak źle jak wtedy, gdy musiałem odłożyć biegowe buty na półkę na ponad pół roku, ale czułem też, że to na pewno daje o sobie znać ten sam uraz, który teoretycznie był już zaleczony i zapomniany. Nie zwolniłem jakoś szczególnie, bo i nie było z czego, ale zacząłem zdecydowanie uważniej stawiać kroki i wzmogłem czujność na zbiegach. Z upływem czasu i kilometrów ćmienie ani nie wzrastało ani nie znikało, więc poczułem się odrobinę spokojniej. Odepchnąłem od siebie myśli, że po raptem 3 tygodniach od powrotu do treningów, czeka mnie kolejna przerwa i spokojnie dobiegłem do końca trasy. Jasne, że lekki dyskomfort pozostał, ale postanowiłem nie panikować i po prostu przyglądać się sprawie.
Wszystko to sprawiło, że dzisiejszy trening - już miejski - skróciłem o jeden podbieg nie chcąc ryzykować pogłębienia urazu. Ćmienie dalej jest, ni mniejsze ni większe, ale uznaję, że póki nie kłuje ani nie boli, trzeba pracować dalej i wierzyć w to, że nieprzyjemne uczucie rozejdzie się w końcu po kościach. Dlatego biegnę dalej wytyczonym krokiem, ale jednocześnie obiecuję sobie, że przy najdrobniejszym sygnale świadczącym, że jest gorzej, tym razem nie będę zwlekał i, zamiast na trening, ruszam do ortopedy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz