Zima w górach jest piękna. I śnieżna. Po kilku miesiącach spędzonych na nizinach zapakowałem się wczoraj w samochód i ruszyłem na południe. Po 6 godzinach i 400 kilometrach jazdy dotarłem na miejsce - w ukochany Beskid Niski, okryty białą pierzyną, otulony gęstą mgłą i spowity mrozem. Tęskniłem za nim, za jego przyjazną niedostępnością i zdradzieckimi, miękkimi poboczami opustoszałych dróg. Brak mi było widoku znajomych twarzy, szczekania sąsiedzkich psów i wieczornego bzyczenia much, które sobie tylko znanym sposobem wytrzymują srogie grudniowe mrozy i włamują się do domów mimo szczelnie podomykanych okien. W tej atmosferze nostalgii nawet zdradziecki podjazd u stóp Magury Małastowskiej oblodzoną, leśną drogą wzbudził we mnie uczucia z pogranicza sentymentalnej ekscytacji. Nic nie smakuje tak jak jedzone w beskidzie grzanki z rozgrzanego pieca z serem i czosnkiem. Żaden napój nie koi pragnienia tak jak gorąca herbata z esencji ogrzewanej na skraju paleniska. Nikt nie powita cię tak, jak zrobi to wierny husky Misza, merdając przy tym radośnie ogonem i uśmiechając się do ciebie po psiemu. I żaden trening nie będzie tak dobry, jak ten odbyty wczesnym niedzielnym rankiem po dziewiczej, leśnej trasie lekko tylko przyprószonej świeżym śniegiem.
Żeby tu być, musiałem zmodyfikować swój, do tej pory rzetelnie realizowany, plan. I tak, sobotę poświęciłem na długą i dość męczącą podróż po mapie w dół, a trening przesunąłem na niedzielę. Już na miejscu, cieniutki śpiworek nie zdał testu górskiej, oddychającej wiatrem chaty, przez co noc spędziłem na przekonywaniu siebie samego, że wcale nie jest zimno, a poranek rozpocząłem od przegonienia poczucia przemarznięcia. Na szczęście początek założonej trasy biegł pod górkę, rozgrzały mnie więc już pierwsze stawiane kroki, a już chwilę później zacząłem parować, co oznaczało, że ciało zamiast pobierać ciepło, zaczyna je oddawać. Cudownie jest tak biec drogą pośrodku gęstego lasu, po której prawie nigdy nie jeżdżą samochody, a jeszcze rzadziej przechadzają się ludzie. Można się wtedy poczuć zupełnie oderwanym od rzeczywistości, od wszelkich trosk i zmartwień. Jesteś tylko ty, ośnieżony trakt i echo trzaskających na mrozie drzew. Jedyne, na co trzeba uważać, to nieoczekiwane lodowe płaty pod stopami – zawsze trzeba być przygotowanym na to, że pod milimetrową warstwą nawianego śniegu znajduje się lodowa pułapka, która przy chwili nieuwagi niechybnie doprowadzi cię do spotkania z orłem. Wywiniętym orłem. Pętla, którą dziś zrobiłem ma około 10 kilometrów. Pierwszą jej część biegnie się po lesie, a drugą w górę wsi. Normalnie na wiejskiej drodze spotykam kogoś na każdym kroku, jednak dziś przez dłuższy czas natknąłem się jedynie na trzy psy, z których każdy był w innym kolorze, i każdy chciał na mnie naszczekać głośniej niż pozostałe. Co za jazgotliwa banda! Dopiero w górze wsi, tam gdzie Nowica staje się Przysłupiem, spotkałem sąsiadkę śpieszącą w przeciwnym kierunku na niedzielną mszę w kaplicy. Im wyżej, tym było bardziej stromo i trudniej się biegło, ale jednocześnie ustał wiatr, który dmąc prosto w twarz, tam na dole spowalniał mnie przynajmniej o połowę. Tu już go nie było, byłem tylko ja, narastające zmęczenie i ostatni kilometr do pokonania. Buty minimusy ślizgały się na stromiźnie pomimo antypoślizgowej podeszwy, a oddychanie nosem nie było już możliwe, więc przeszedłem na tryb paszczowy. Do domu dobiegłem solidnie wypompowany ale szczęśliwy. Oczami wyobraźni zobaczyłem jajecznicę z 10 jaj od szczęśliwych kur sąsiadów. Jeszcze tylko obowiązkowe rozciąganie, prysznic i już można było siadać do stołu. Tylko dziwne, mętne uczucie promieniowania w niedawno wykurowanym kolanie nie pozwala w pełni cieszyć się tym cudownym, biegowym porankiem. Na dodatek już za kilka godzin trzeba ruszać z powrotem ku nizinom. Do zobaczenia w mieście!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz